Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anekk

Zamieszcza historie od: 11 maja 2014 - 23:32
Ostatnio: 8 sierpnia 2017 - 14:02
  • Historii na głównej: 20 z 33
  • Punktów za historie: 6603
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1153
 
zarchiwizowany

#76868

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zajechałam dzisiaj na zakupy do supermarketu T., ponieważ miałam kilka atrakcyjnych kuponów. Po skasowaniu produktów w kasie samoobsługowej podaję kasjerce kupony - pierwszy z nich upoważniał mnie do wbicia czterokrotnej liczby punktów na kartę (kto korzysta, powinien wiedzieć, o co chodzi).

Kasjerka: Ale te punkty tu nie wejdą.
Ja: Jak to nie wejdą?
Kasjerka: Na kasach samoobsługowych nie wchodzą.
J: /rozglądając się/ A gdzie tu jest taka informacja?
K: Mogę pani anulować paragon i pójdzie pani do zwykłej kasy.
J: Ale ja pytam, gdzie tu jest informacja, że wielokrotności punktów nie można wbijać na kasach samoobsługowych.
K: To anulować pani ten paragon?
J: /po dokładnym przeanalizowaniu moich wcześniejszych słów i upewnieniu się, że używam języka ojczystego/ Proszę mi najpierw pokazać informację, o którą prosiłam.
K: To jak, anulować?

Na szczęście inne kupony bez problemu weszły, inaczej krew by mnie zalała. Byłam w trasie, zakupy na kilkaset złotych, dziecko w wózku zaczyna płakać. I po raz kolejny odstać swoje trzeba...
Nie jestem z siebie dumna, ale zdołałam powiedzieć tylko podniesionym głosem: "Ten sklep już po raz kolejny robi ludzi w (...)"

Punkty, które zdobyłabym, w przeliczeniu na otrzymywane później kupony wynosiłyby około 10 zł. Ilu ludziom, podobnie jak mnie, nie chciało się zmieniać kasy i jeszcze raz kasować wybranych produktów?

Uprzedzając komentarze, że jednak mogłam powalczyć, a teraz płaczę na piekielnych - człowiek po całym dniu bieganiny i jazdy myśli tylko o tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu. A według mnie, skoro sklep wymyślił promocję, to powinien się jej trzymać, a nie kombinować na sto tysięcy sposobów (bo o innych też mogłabym sporo napisać), jak tu zaoszczędzić na punktach.

sklepy

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 41 (131)
zarchiwizowany

#74270

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miał być komentarz na temat historii o ŚDM 2016 http://piekielni.pl/74262#, ale stwierdziłam, że zasługuje on na osobną historię.

Wiejska parafia, organizowanie spotkań przed bierzmowaniem.

Ówczesny ksiądz proboszcz wymyślił, że takowe będą się odbywać co tydzień o godzinie 18.00. Ale wiadomo - zimno, ciemno, nieprzyjemnie, a dla niektórych udział w spotkaniu (oczywiście obowiązkowym - dopuszczalna była tylko 1 nieobecność) oznaczał kilkukilometrowy spacer, gdzie większa część drogi była nieoświetloną trasą z ograniczeniem prędkości do 90 km/h.

(Uprzedzam pytania - autobusu nie było, odblaski nie były wtedy jeszcze aż tak rozpowszechnione, a nie były to czasy, kiedy w każdym domu znajdował się samochód).

W związku z powyższym rodzice uczniów udali się do księdza z prośbą o przesunięcie spotkań - może przed Mszą św., może tuż po lekcjach?

Oczywiście usłyszeli odpowiedź odmowną - nie, spotkania MUSZĄ odbywać się po Mszy, bo młodzież MUSI w niej uczestniczyć (czy tylko mnie się zdaje, czy naprawdę sakrament bierzmowania jest dla wielu młodych ludzi pożegnaniem z Kościołem? Czy to nie aby przez to ciągłe przymuszanie?)

Rodzice: Ale proszę księdza, dzieci mają naprawdę daleko do domu, a autobusy już o tej porze nie kursują...
Ksiądz: To niech ktoś po nich przyjedzie.
R: Nie zawsze jest możliwość...
K: To niech się przejdą, młodzi są.
R: Ale to okres zimowy, ciemno, brak latarni, a samochody jak tam jeżdżą, sam ksiądz wie. Może im się coś stać...
K: Jak zginą, to w imię Boga.


To tyle, jeśli chodzi o empatię duchownych wobec świeckiego społeczeństwa.

duchowieństwo

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (227)
zarchiwizowany

#72054

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść omon przypomniała mi moją przygodę z bankiem.

Również posiadam dwa konta bankowe - nowsze założyłam, aby móc robić przelewy przez internet i płacić przy użyciu karty. Starsze - kilka lat wcześniej, bez karty. Pieniądze należało wpłacać i wypłacać w placówce, sprawdzenie konta - także tam.

Co ważne dla historii, konto w tym samym banku posiada moja mama.

Tego dnia, a było to osiem lat temu, wracając z uczelni postanowiłam sprawdzić, czy na konto wpłynęła już wpłata od kupującego z allegro. Na szczęście (!) przez szybę ujrzałam piekielnie długą kolejkę, która skutecznie przegoniła mnie do domu, na ciepłe kakao, ponieważ pora była zimowa, a ja po zajęciach - zmęczona.

Dopowiem jeszcze, że na firmowych wyprzedażach upatrzyłam sobie wtedy świetną sportową kurtkę, do której mama obiecała dorzucić kilka groszy.

Wracam do domu i dostaję telefon od mamy:
- Córciu, kochanie, z tą kurtką to chyba musimy poczekać do przyszłego miesiąca, bo w tym za bardzo przeliczyłam się z pieniędzmi.
Okazało się, że mama myślała, iż ma na koncie ponad tysiąc złotych, a okazało się, że znajduje się tam zaledwie trzysta. Wyczyściła więc konto prawie do zera, zostawiając tylko kwotę potrzebną do jego prowadzenia.

Zmarkotniałam, bo nie wiedziałam, czy kurtka poczeka na mnie te 2 tygodnie. No, ale mówi się trudno.

Zapomniałam już o całej sprawie, kiedy kilka dni później mama dzwoni do mnie ponownie.
- Schodź na dół, jedziemy po kurtkę.
- No, ale mówiłaś przecież...
- Schodź, opowiem ci wszystko po drodze.

Co się okazało? Kasjerką, u której mama wypłacała pieniądze, okazała się mama mojego kolegi ze szkoły. Z racji tego, iż zapewne częściej obiło jej się o uszy imię moje niż mamy, wpisała je z rozmachu do systemu. No, a że nazwisko to samo...

Kiedy mama odkryła pomyłkę, wróciła do banku, gdzie cała operacja została wycofana. I wszystko skończyło się dobrze.

Zapytacie - gdzie piekielność?

Wyobraźcie sobie moją minę, gdybym te kilka dni wcześniej odstała swoje w kolejce i dowiedziała się, że na koncie, zamiast oczekiwanych trzystu, znajduje się zaledwie kilka złotych... Wtedy dla studentki pierwszego roku było to bardzo, bardzo dużo. Na pewno sprawę starałabym się wyjaśnić jak najszybciej i zapewne nie obyłoby się bez kłopotów dla roztrzepanej pani kasjerki...

bank

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 5 (33)
zarchiwizowany

#71481

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając historię studentki94 przylomnialam sobie własne przeżycia związane z nadwagą.

W SP i gimnazjum dokuczano mi z tego powodu bardzo (tak bardzo, że psychikę mam najprawdopodobniej spaczoną do końca życia). Nawet kiedy w liceum ważyłam 57kg przy 170 cm wzrostu, patrząc w lustro widziałam wieloryba.
Później, niestety, moja waga rosła, właśnie z powodu hormonów tarczycy (konkretnie - choroba Hashimoto). Ale moje otoczenie "dorosło", zatem jeśli ktoś nawet ma do mnie jakieś "ale", kulturalnie siedzi cicho i się nie wypowiada.

Z wyjątkami, oczywiście.

Będąc w 8 miesiącu ciąży, trafiłam na oddział patologii ciąży. Początkowo byłam bardzo, bardzo zadowolona z panujących tam warunków - przede wszystkim personel był miły i pomocny.
Do czasu, aż na zmianie pojawiła się Piekielna Pielęgniarka. Pierwsze jej zdanie na mój widok brzmiało:
- Pani to się chyba dobrze odżywia.
Nie odpowiedziałam, ale chyba tylko dlatego, że mnie zamurowało - obchód, i to z ordynatorem oddziału, a ona z takim tekstem?
Potem co chwilę dogadywała - a pani dużo je, pani je, pani na pewno, NA PEWNO dużo je! - i tak aż do znudzenia.

Początkowo próbowałam odszczekiwać, ale na P. to nie działało. W końcu, za którymś razem, popłakałam się i opowiedziałam o wszystkim, co spotkało mnie w młodości, na co P. zaśmiala sie i powiedziała:
- No, ale pani przecież dużo je.

Zgryźliwosci tej kobiety były tak mocne, że ja, wyszczekany z reguły anekk, popłakałam się jeszcze bardziej. Zaś hormony P. uznała za nędzną wymówkę.

Tacy są ludzie, niestety...

Kilka dopowiedzeń:

Cokolwiek nie mówiliby inni, hormony SĄ przyczyną nadwagi.

W szpitalu jadłam tylko i wyłącznie to, co podali - i najadałam się tym.

Nie podjadalam w ciąży, nie miałam zachcianek - wręcz przeciwnie, pod jej koniec męczyła mnie zgaga i po kilku kęsach mnie zatykało, więc jadłam absolutne minimum, żeby nie zaszkodzić sobie i dziecku.

Ciąża to nie tylko 3 kg dziecka. To także m. in. woda zgromadzona w organiźmie.

P. była niższa ode mnie. I o jakieś +/- 10 kg cięższa.

Na patologii ciąży leżą kobiety, które mają problem i ostatnią rzeczą, jakiej pragną, to niepotrzebne nerwy.

I ostatnie - nie, nie jestem toczącym się słoniem. Są na mnie ubrania w sklepach. I to nie dla puszystych.

Szpital

Skomentuj (77) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (194)
zarchiwizowany

#71451

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O panach "dżentelmenach".

Będzie krótko, szczegóły nie są istnotne.

Wiadomo, że najczęściej, aby dojść do windy, trzeba przebyć kilka stopni na parter. Niby nic, ale dla osoby z ciężkim wózkiem z dzieciakiem w środku może to być problem.
Dlatego wpadłam na pomysł - przed schodami "rozbrajam" wózek, bo tak łatwiej go wnieść (aczkolwiek wciąż ciężko).

I tak, wczoraj: pod windę wnoszę reklamówkę z ciężkimi zakupami. Następnie taszczę gondolkę z maluchem. Na końcu - ciężki stelaż od wózka.
I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że moim poczynaniom przyglądało się DWÓCH rosłych, silnych facetów, czekających na windę. Głowy chodziły im w tę i we wtę, kiedy ja kursowałam z góry na dół.

Winda przyjeżdża. Panowie już na mnie nie patrzą. Oboje myk-myk, do środka, nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem. Panowie jadą w górę, a ja czekam na następny kurs.

Ktoś może powiedzieć, że korona mi z głowy nie spadła i pominnam być na to przygotowana, wychodząc z dzieckiem na spacer, bo nie zawsze w poliżu będzie ktoś, aby mi pomóc. Ale, ludzie... Gdybym ja, kobieta, była na ich miejscu, bez wahania bym pomogła.
I nie, panowie nie mieli żadnego obowiązku mi pomagać. Ale wstarczy troszkę życzliwości...

EDIT: Po przeczytaniu komentarzy pragnę sprostować jedną rzecz: nie jestem "księżniczką", która tylko czeka na pomoc, a jak jej nie otrzyma, obwinia cały świat. Pomimo dużej wagi wózka daję sobie z nim radę, inaczej nie wychodziłabym z domu. Nie żądałam pomocy i czytania w myślach. Po prostu zastanowił mnie brak reakcji z ich strony i bezczynne przyglądanie się kobiecie wnoszącej ciężary. Tyle.

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (240)
zarchiwizowany

#68160

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałabym poznać Wasze opinie na temat pewnej piekielności.
Czyjej? Myślę, że nie mojej...

Kilka miesięcy temu wprowadziłam się do nowego, wynajmowanego mieszkania. Jako osoba niepaląca, w dodatku w ciąży, ucieszyłam się, widząc w gablotce dobitne ogłoszenie - "W związku z ustawą taką a taką, zabrania się palenia w windach, NA BALKONACH i innych miejscach użytku publicznego..." itd.

Gwoli wyjaśnienia - dymu papierosowego nienawidzę od dziecka; do tego dochodzi niewielka reakcja uczuleniowa (katar, łzawienie z oczu, bóle głowy). Oczywiście, kiedy jestem w czyimś towarzystwie i ktoś wyciąga papierosa, nie odwracam się ostentacyjnie i nie robię szopki - dwa bierne wdechy na miesiąc raczej mi nie zaszkodzą :) Poza tym, w takiej sytuacji zawsze można dyskretnie zmienić miejsce, żeby dym nie leciał prosto na mnie.
Myślę, że osoby, mające podobny problem, wiedzą, co mam na myśli.

No, ale do rzeczy.

Od kiedy zaczęły się ciepłe dni - a potem upały - w całym mieszkaniu mam uchylone okna, żeby była chociaż jakakolwiek namiastka przeciągu. Niestety, tym, co budzi mnie co rano, jest... smród. Nie lekki podmuch, nie delikatna woń, ale duszący, paskudny SMRÓD dymu papierosowego...
Wygląda to następująco: leżę w łóżku i zaczynam czuć tytoń. Wstaję, wychodzę na balkon, a tam osoba (prawie za każdym razem inna) właśnie kończy palenie i rozstaje się z petem.
Wniosek? Nie ma sensu zamykać wtedy okien, bo smród i tak tam jest; lepiej zostawić je otwarte i poczekać, aż przeciąg "oczyści" powietrze. Niestety - taka sytuacja powtarza się co najmniej 10 razy dziennie (co najmniej - najczęściej więcej).

Dziś nie wytrzymałam - zauważyłam, że sąsiad pali już trzeciego papierosa, a wiatr znosi wszystko w moją stronę. Kulturalnie proszę o zgaszenie i tłumaczę dlaczego (ciąża, reakcje uczuleniowe). I co słyszę?
- Niech pani pozamyka okna i balkon - i wzruszenie ramion.
(Nie jest to rozwiązanie, co wyjaśniłam powyżej).

Nie chcę opisywać całej rozmowy ze spółdzielnią mieszkaniową, bo wyszłoby za długo, ale wniosek jest jeden - rzecz jasna to ja mam rację, ale jeśli zgłoszę, kto mnie truje (a takich osób jest co najmniej sześć), pracownik administracji przeprowadzi z nimi rozmowę. Niestety, dowiedziałam się także, że nie ma żadnej możliwości, aby moje dane zostały utajnione (kto tylko będzie chciał, ten się dowie, że na niego "doniosłam").
Podsumowując - ja mam rację, ale zgłaszając tego typu sprawę będę bała się wyjść z mieszkania albo (i tu zacytuję pana ze spółdzielni) będę "wyciągać cegłówki z samochodu".

Co mam począć z trucicielami (bo inaczej ich nazwać nie mogę)? Ano, mam zamykać okna (których otwieranie jest zgodne z prawem) po to, aby osoby wokół mnie mogły sobie to prawo łamać.

Nie rozumiem tylko jednego - czy osoby palące nie zdają sobie sprawy, że otoczenie też czuje ten obrzydliwy dym i że jest on dla nich szkodliwy? Nie chodzi mi tu o samych palaczy - ich zdrowie, ich sprawa, w to nie ingeruję. Tylko dlaczego trują się kosztem innych? I nie rozumieją, że ktoś albo nie pali wcale, albo rzucił papierosy nie bez powodu?

Co robić?

Aha - zapewne odezwą się głosy, że jeśli ktoś kupił mieszkanie i za nie płaci, to może robić, co chce. I ma rację - ale przy zamkniętym oknie, nie szkodząc innym.

Co myślicie..?

sąsiedzi

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (39)
zarchiwizowany

#67931

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z dzisiaj.
Kto był w ciąży, ten wie, jak ciężko jest kobiecie podczas upałów. Ale lodówka się sama nie zaopatrzy, zatem ślubnego pod pachę i na zakupy.
A tam - jak to przed świętem - tłok. I nagle patrzę - jest! Kasa z pierwszeństwem! Zgrzana, z dużym brzuszkiem, uszczesliwiona podzieliłam się informacją z mężem.
Na te słowa stojący na końcu kilkuosobowej kolejki elegancki pan odwrócił się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, i... na wszelki wypadek postapil dwa kroki naprzód, wybijając koszyk w plecy poprzedzającej go osoby.

Na szczęście przechodząca kasjerka zauważyła sytuację i otworzyła mi kasę obok.

Uprzedzając komentarze - nie jestem wojującą ciężarną, która wpycha się zawsze i wszędzie. W normalnej sytuacji nie korzystam z przywilejów dla kobiet oczekujących dziecka - chyba, że ktoś sam mi to zaproponuje, np. ustąpi miejsca w autobusie. Jednak stanie za wyladowanymi wózkami w ponad 30stopniowym upale, kiedy naprawdę potrzebuję się odpoczynku i wytchnienia w moim stanie.
I nie, w sklepie nie było klimatyzacji, czym też byłam zdziwiona.

sklepy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (42)
zarchiwizowany

#64932

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Stało się. Sobota, godzina 16.00 - awaria. Odkręcona woda nie chce się zakręcić. Leje się bez przerwy.

Po zakręceniu wody w całym mieszkaniu - prawie dwugodzinna próba naprawienia baterii - bez rezultatu.

W końcu decyzja - telefon do Pogotowia Technicznego spółdzielni (jedno z rzeszowskich osiedli).

I co słyszę?

- Pani, to za późno (przed 18.00), ja ludzi nie mam, ja sam jestem.
- No ale awaria jest, sami nie damy rady, co robić?
- No, ale to trzeba było wcześniej dzwonić!
- Wcześniej, czyli o której?
- Ludzie są dziś do 14.00, ja sam teraz jestem.
- Ale awaria miała miejsce o 16.00!
- Pani, co ja poradzę, sam jestem!

Zrezygnowanym tonem pytam:
- To kiedy mogę dzwonić..?
- Pani, w poniedziałek rano...
- Rozumiem, że przez cały weekend mam się obyć bez wody..?
- Noooo.......
- Rozumiem, że naprawienie usterki jest bezpłatne, w ramach czynszu?
- No, nie! (oburzonym tonem) Wszelkie tego typu naprawy są płatne!

Lekkie zdziwienie z mojej strony...
- To ile...?
- Pani, ja nie wiem, to kierownik zeszyt ma, ja tu tylko przy telefonie siedzę...


I teraz pytania:
1. Po co w ogóle taka instytucja, jak Pogotowie Techniczne przy danej Spółdzielni? Może nazwa "pogotowie" została przez kogoś źle zinterpretowana?
2. A jeżeli już istnieje, to dlaczego za naprawy pobierane są opłaty? Na co idzie nasz czynsz?

Może ktoś jest bardziej oświecony niż ja, i pomoże mi to zrozumieć?


Edit: W piekielności nie chodziło mi konkretnie o to, że nie jestem w stanie poradzić sobie z wymianą baterii. Napisałam w komentarzu, że zawory na mieszkaniu zostały zamontowane z innym rozstawem, nie wg polskich standardów. W końcu, z pomocą właściciela mieszkania, udało się naprawić, choć trochę to trwało. Chodziło mi bardziej o podejście pana z "pogotowia". A gdyby rzeczywiście miała miejsce poważniejsza awaria, jak np pęknięta rura? Też kazałby czekać do poniedziałku?

Ale dziękuję za rady :)

spółdzielnia jednego z rzeszowskich osiedli

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (344)
zarchiwizowany

#64845

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed kilku lat, jeszcze z czasów studenckich.

Jako, że na studiach zajęć coraz mniej, nie chciało mi się leżeć w domu i patrzeć w sufit. Postanowiłam zatem sobie dorobić.
Padło na call center, po "ochach" i "achach" pracujących tam znajomych.

Nie była to moja pierwsza przygoda z tego typu pracą - półtora roku wcześniej pracowałam tam kilka miesięcy, jednak ze względu na obowiązki związane ze studiowaniem musiałam zrezygnować.

"Moje" call center obsługiwało kilka projektów - telewizja cyfrowa, sieć komórkowa i inne. I to właśnie przy telewizji pracowałam poprzednio. Szło mi wcale nieźle, dowiedziałam się jednak, że na "komórkach" jest jeszcze lepiej - cud, miód, malina i orzeszki. Zatem postanowiłam zgłosić się właśnie tam.

Nie będę przytaczać wszystkich piekielnych historii, bo było ich mnóstwo. Przedstawię tylko kilka, które najbardziej zapadły mi w pamięć.

1. Aby podpisać umowę, klient musiał wykazać, poza dowodem osobistym, inny dokument - legitymacja studencka, rachunek na swoje nazwisko, itp. Średnia sprzedaży, przy której "grupowi" zostawiali nas w spokoju, to 0,5 na godzinę (np. jeżeli przychodziło się do pracy na 6 h, trzeba było zrobić w tym czasie 3 sprzedaże). I tu piekielność - nikogo nie obchodziło, że wygadany anekk był w stanie przekonać w tym czasie do zakupu 8 - 10 osób. Z nich 1, góra 2 miały uprawnienia, aby daną umowę podpisać. Oczywiście coaching i opieprz z góry na dół. Za co? Ano za to, że klient nie ma odpowiedniego dokumentu. Bo to oczywiście moja, jako konsultantki, wina. I powinnam mu takowy prędziutko wyczarować.

2. Choroba. Okres zdradliwy, późne lato, ale już chłodnawo, więc i mnie dopadło. Idę do managera z gorączką i proszę o zwolnienie w dniu dzisiejszym. Ok, zgodził się, nie ma problemu.
Następnego dnia trenerka wzywa mnie do siebie:
- I jak, zdrowa już jesteś?
- Nie do końca (gorączka spadła po lekach, ale smarkanie i ból gardła pozostał).
- No, to dziwne, bo w balerinkach chodzisz...
No jasne, najlepiej ubrać się w ocieplane trepy na początku września i tak paradować.

3. Jak zakończyłam swoją przygodę z call center?
Miałam na słuchawce zdecydowanego klienta. Już, zaraz, chce umowę podpisać. Ale... Nie ma przy sobie dowodu osobistego, a numeru nie pamięta. No to ja w te pędy do trenerki, co robić w takiej sytuacji? Pouczyła mnie w dość ciekawy sposób - mianowicie, gość miał rzucić wszystko, co miał w rękach, i bez zrywania połączenia gnać po dowód.
Dziwne, ale... Pan każe, sługa musi.
Wracam na stanowisko, podnoszę słuchawkę, a tam charakterystyczne biiiiip, biiiip, biiiip....
Jednocześnie podbiega do mnie wkurzona na maksa trenerka:
- Co ty wyprawiasz? Co ty NAJLEPSZEGO wyprawiasz? MIAŁAŚ TO SPRZEDAĆ!!!
- Hmmm... Sprzedać produkt facetowi, który się sam rozłączył? (nie miałam możliwości oddzwonienia).
- Nie obchodzi mnie to! MIAŁAŚ TO SPRZEDAĆ!!!!

To by było na tyle. Ściągnęłam słuchawki, rzuciłam nimi (delikatnie, żeby nie było), i bez słowa się ulotniłam.

Na szczęście wypłata przyszła, tu nie było piekielności.



Co mogę zrobić? Uczulić Was, drodzy Użytkownicy: jeżeli telemarketer jest nachalny, nie jest to jego wina - taką wykonuje pracę. Najgorsze bywa tutaj podejście trenerów. I powiecie, że to też ich praca, że też mają kogoś kto ich ciśnie - ok, zgadzam się. Jednak na projekcie, przy którym pracowałam poprzednio, trenerzy rozumieli widocznie, że więcej zdziałają pochwałą niż naganą. Niestety, nie mogłam już tam wrócić, bo miejsca były obsadzone.

Ale szacunek do telemarketerów pozostał do dziś.

call_center

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (43)
zarchiwizowany

#63568

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po raz kolejny anekk udaje mądrzejszą od lekarza.

A oto i nasz dialog.

Ja: Proszę mi powiedzieć, jakie badania wykonuje się na cukrzycę? Nie będę w stanie zrobić ich bezpłatnie, bo w tych terminach pracuje, ale ostatnio źle się czuję, więc chcę za nie zapłacić.
Lekarz: A ma pani cukrzycę?
/J/: No... Eee... No, nie wiem przecież, po to chcę zrobić badania...
/L/: A po czym pani wnioskuje, że ma cukrzycę?
/J/: Może po tym, że jak jest mi słabo i trzęsą się ręce, to muszę zjeść cokolwiek słodkiego, choćby łyżeczkę cukru, żeby przeszło?
/L/: Ale to nie wskazuje na cukrzycę, tylko na problemy z cukrem!

Tak. A cukrzyca to problemy z ciśnieniem.

(w razie czego - sprostujcie mnie - wykształcenia medycznego nie posiadam i będę wdzięczna za każdą radę) :)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (41)