Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

budyniek

Zamieszcza historie od: 19 kwietnia 2013 - 17:51
Ostatnio: 16 czerwca 2016 - 6:41
  • Historii na głównej: 23 z 28
  • Punktów za historie: 18592
  • Komentarzy: 104
  • Punktów za komentarze: 945
 

#50446

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzie mają antypatie... Ale, żeby auto pałało nienawiścią?

Klient przyjeżdża do warsztatu.
Objawy:
Auto gaśnie i nie odpala. Tak o. Bez okoliczności, bez powodu, czasem tak robi.
Prośba klienta:
zrobić autem dużo kilometrów, żeby na pewno nie było kłopotu.
Wstępna diagnoza:
Żonka mogła w kałużę wlecieć i gdzieś zwarcie jest. Kilometry kabli w aucie, więc spełnimy prośbę i zobaczymy co się stanie gdy... auto stanie ;)

Autko użytkowane przez nas kilka dni. Dziury, kałuże, lejący deszcz, skwar z nieba, jazda agresywna jak i taka dla jeździdełka przyjemniejsza.

Kłopot jest. Auto NIE GAŚNIE, ba chodzi jak w zegarku, odpala od pryknięcia, na komputerze diagnostycznym żadnych błędów.

Dzwonimy do klienta, zgodnie z prośbą przejechaliśmy ponad 400 km, auto nie wykazało żadnych obiekcji. Facet zadowolony, bo płacić nie musi. Odbiera autko.

6 minut niezmąconego spokoju. Telefon.
Auto stoi jeszcze na tej samej ulicy co warsztat. Ki czort? Znów, żadnych błędów, facetowi odpalić nie chce. Wsiada mąż... Odpala od pierdnięcia i jeszcze radośnie merda rurą wydechową.

Autko chyba zwyczajnie swojego właściciela nie lubi, bo tylko jemu krnąbrność objawia.
Dostaliśmy ofertę kupna złośliwego sprzętu. Przemyślimy, w końcu nie można tak ot, olać tak szczerego uczucia autka.

warsztatowe miłości

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 651 (745)

#50230

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Klienci warsztatu samochodowego. Część pierwsza.

1. Typ "natychmiast"

Dzwoni o 23 w niedzielę, bo uszczeleczka nieszczelna, autko nie dynda, a rano do pracy. O 6 by pan, panie złociutki przyjechał. Po tłumaczeniach, że o 6 żadnych części się nie dostanie, klient zgadza się na późniejszą wizytę. Od 6 alarmowanie telefonami i awantury, dlaczego jeszcze nie przyjechał. Po ostrym wytłumaczeniu, że zaraz wcale nie przyjedzie klient zmiękł.

2. Typ "jestem najważniejszy"

Cały plac samochodów, mąż z mechanikami dziubdzia od rana do nocy, zaniedbując ze zmęczenia podstawowe potrzeby ciężarnej małżonki (no co, tort orzechowy o 2 w nocy jest absolutnie niezbędną i podstawową potrzebą...). Wjeżdża ON. Najczęściej jest to właściciel starego trupa, przedpotopowego bitego BMW, którego "przerobił na szport" zakładając lśniące kapsle i naklejając znaczki informujące o jego zajebistości.
Robota poważna, na kilka dni. Poinformowany, że niestety, ale w ciągu 3-4 dni na pewno auto nie będzie ruszone, bo nie ma już rąk do pracy. Nie ma sprawy, on zostawi. Oczywiście już po godzinie pyta, czy auto jest robione i marudzi średnio 86 razy dziennie dopytując czy może już odebrać. Wielce oburzony, że dla mechanika jego "szczałeczka" nie jest takim priorytetem jak dla niego.

3. Typ "a nie można taniej?"

Ten typ ma masę podtypów, w zależności od stopnia upierdliwości. Najgorszy jest typ, który na cito chce mieć wykonaną usługę, a później jest obrażony, że tak drogo, mimo, że o cenie wiedział.

Jeden męża zdenerwował, a że chłop spokojny, jakby go mnisi wychowali, to zasługa była niebywała.

Robota na kilka dni, auto zardzewiałe, generalnie część, której wymiana powinna zająć godzinę jest wymieniana przez 5h. Zrobione! Klient przyjeżdża. Od progu zaczyna przeglądać rachunek skrupulatnie. Dopatrzył się punktu "nowe śruby". Koszt niebagatelny, bo jakieś 6 zł. ALE JAKIM PRAWEM! ON SIĘ NIE ZGADZAŁ NA WYMIANĘ ŚRUB! Tłumaczenie, że stare były tak zardzewiałe i zapieczone, że nie dało się ich uratować nie daje nic. Klient próbuje dalej targować cenę. Kwota, która go zadowoli jest niższa niż pieniążek wydany na zakupione części, o robocie zapominając.

Mąż zabrał mu rachunek, schował do kasetki. Poszedł odkręcać. Klient w panice, cóż ten mechanior, żyd jeden robi! A mąż spokojnie mówi, że skoro mu nie odpowiada, to wyjmuje wymienioną rzecz, i może mu w gratisie auto wypchnąć na drogę. Część wyjęta, mimo szarpaniny (Teraz gładko poszło, wszystko przez te śruby...). Mąż stare części daje w siateczce i auto wypycha, przy groźbach klienta.

Klientowi zostało zamówić lawetę i auto wieźć gdzie indziej, bo mąż zapowiedział, że skoro dwa razy ma robić to samo, to płatna robota będzie dwukrotnie. O tym, że został faszystą i komuchem, bo nie zgodził się na ponowny montaż za wcześniejsze pieniądze wspominać nie będę.

4. Typ "a naucz mnie"

Typ ten jest czytaczem forów motoryzacyjnych. Nie wie jak odróżnić klucz francuski od imbusa, ale wyczytał i wiedzą błyszczy. Stoi nad głową i pyta "ale dlaczego to tak? a jak to się demontuje? a po co się zakłada to? a do czego to służy?", chętny wiedzy praktycznej nabyć. Najczęściej zmywany pomrukiem, a ostatecznie wyjaśnieniem, że płaci za robotę a nie za szkolenie zawodowe. Wtedy się obraża i wtrąca tylko luźne uwagi o tym, że "na forum X to napisali, że ten wężyk musi mieć centymetr mniej, bo jak nie ma to grozi ponownym wybuchem w Czarnobylu".

5. Typ "to wasza wina"

Klient odbiera auto. Wszystko sprawne, podpisane. Wraca po roku z zupełnie inną usterką, chcąc reklamacji, bo przecież on za naprawę zapłacił, a autko nie jeździ, więc to wina mechanika.

Typów, jak i konkretnych sytuacji jest o wiele więcej, ale zostawię je na inną okazję, gdyż właśnie wparowała na podwórko baba-czołg opancerzona w malucha i przeczuwam kolejną historię...

Warsztat samochodowy uslugi

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 544 (682)

#50188

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia TrissMerigold opowiadająca o walce o szmatki po zmarłej, przypomniało mi o własnych przebojach z ciuchami i szpargałami po rodzinie.

Tak się złożyło niefortunnie, że w ciągu pół roku straciłam całą rodzinę, dokładniej babcię i mamę. Podjęliśmy decyzję, że szafy trzeba opróżnić. Sąsiadka, wiejska kobitka, lat około 60. Zapytaliśmy, czy chce, bo sylwetka podobna do babcinej. Oczywiście, chęć ogromna, oczy się świecą, wiadomo, na wsi się nie przelewa.

Załadowaliśmy czyste i pachnące ciuchy do auta. Wyszło tego od groma, ledwo wepchnięte do sporego kombiaka. Ciuchy może nie Versace, ale dużo markowych, dobrych gatunkowo i praktycznie nowych. Wśród tego płaszcze, poncza, sukienki, swetry z kaszmiru, kapelusze.

Sąsiadka dziękowała z łzami w oczach, rewię zrobiła. Większość leżała świetnie, a część miała przeznaczyć na prace polowe.

Czułam się spełniona, cieszyłam się z dobrego uczynku, bo nie ufałam organizacjom zajmującym się przekazywaniem ciuchów, a tak wierzyłam, że komuś pomogłam.

Kilka tygodni później podczas luźnej sąsiedzkiej pogawędki dowiedziałam się, że sąsiadeczka ciuchy w większości SPALIŁA W PIECU, bo części i tak nie będzie nosić. Myślałam, że się popłaczę, bo przecież komuś mogłyby posłużyć, a tak? Ponczo za kilkaset złotych, założone dwa razy poszło z dymem...

Jednak dowiedziałam się niedługo później, iż z dymem nie poszło. Paradowała w nim inna mieszkanka wsi, chwaląc się w sklepie, że okazyjnie odkupiła od sąsiadki, bo ta "kupiła i jednak się rozmyśliła". Ciekawe ile ciuchów zostało sprzedanych, a ile faktycznie poszło z dymem. Niby nic złego, ofiarowane, nie moja sprawa... Ale jednak zabolało..

Odechciało mi się pomagać.

wieś

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 676 (754)

#50047

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Walki z oszutem ciąg dalszy. (http://piekielni.pl/49893)

Wspominałam, że jeśli pieniążki, które ponoć wysłał nie dojdą do poniedziałku, idziemy osobiście powalczyć. Ale jesteśmy w porządku, dzwonimy jeszcze w sobotę, żeby chłopina wiedział co go czeka.

Cóż nam powiedział w sobotę przez telefon pan uczciwy?

Dzwoniłam poinformować rodzicielkę, jak już wspominałam, we wtorek, prawie tydzień wcześniej, że syn dłużny jest, kontaktu nie ma, ale chcę, żeby wiedział, że sprawa trafi wyżej, byłam uprzejma, konkretna, chciałam być fair.

Natomiast Oszust Stulecia stwierdził, że obraziłam śmiertelnie mamusię, on przelew oczywiście wysłał, ale mama cofnęła, bo ją tak dogłębnie uraziłam. Zastraszyłam ją (8 miesiąc ciąży, na ten moment niepełnosprawna, nosz postrachem jestem, staranuję biedną kobiecinę wózkiem...), groziłam sądem, policją i prokuraturą, pobiciem i rumuńską mafią.

Otóż, w poniedziałek wybraliśmy się do siedziby firmy oszusta, gdzie siedzi jego szanowna rodzicielka. Biedna kobieta nie wiedziała o niczym, telefonem była zasmucona, bo syn nieuczciwy, ale nie wiedziała o żadnych przelewach, a już zwłaszcza nic nie cofała...

Jeden pozytyw całej sytuacji, przeprosiła w imieniu syna, nakazała, żeby z nim się więcej nie kontaktować i ona sama pokryje zadłużenie dziś lub jutro.

Co jest w oszuście najbardziej irytujące? Kłamie jak dziecko z podstawówki, wymyśla niczym Pinokio, a to facet solidnie po 30stce, wykształcony, RADCA PRAWNY, firmę mający już z 10 lat.

A zamiast ściemniać wystarczyło powiedzieć: "Stary, przepraszam, kłopot mam chwilowy, mógłbyś poczekać?" i pomoglibyśmy, poczekali. Ale na chamstwo i kłamstwa to już nie da się zareagować uprzejmością.

znajomi znajomi...

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 615 (663)

#49908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio poważnie było, to teraz zabawniej będzie. Tajemnica Znikających Kuleczek.

Wychowałam się w domu z ogrodem, w "zielonej" dzielnicy miasta. Drogą przed domem latem sunęły peletony rowerzystów, watahy staruszek oraz stada rodzin z dziećmi, by dotrzeć do lasu i zakosztować relaksu nad stawami.

Jako dzieć zakupiłam za uciułane pieniążki 4 krzaczki, ot malutkie jakieś, które potem dało się "formować" przycinaniem. Kupione miały kształt kuleczki. Kulki w doniczkach zamontowałam w ogrodzie z pomocą babci. Wjazd na posesję jest prostopadły do drogi, ciągnie się kawałek za bramą, po jego prawicy jest ogród. Krzaczki dostały honorowe miejsce tuż przy granicy ogrodu i wjazdu (oczywiście już za bramą). Brama była otwarta całe dnie, gdyż na końcu mieścił się zakład usługowy, za domem.

Kilka dni po zasadzeniu znikła pierwsza kuleczka. Później kolejne dwie. Razem z rodzicielką czatujemy za oknem, żeby odkryć nurtujący sekret znikających kulek.

Patrzymy, a tu babcia, starowinka taka, z reklamówką zatrzymuje się pod bramą. Rozgląda wzrokiem niepewnym. W końcu hyc! Podbiega, mija bramę i już jest przy kuleczkach! Mama wtedy wyleciała, a ja z wypiekami patrzyłam, jak seniorka wyjmuje krzaczek z gleby i wsadza do torby, po czym jak rącza gazela zwiewa. Krzepka mama jednak starszej sprinterki nie dopadła.

A kuleczek żal. Ale nie martwcie się! Jako niebywałych bogaczy stać nas było na odkupienie kuleczek, których zastraszająca cena, zmuszająca do kradzieży, wynosiła 3.99 za sztukę.

Ogródkowi Porywacze Kuleczek

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (744)

#49899

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Często czytając historie o piekielnych rodzinkach czytam też komentarze. Dużo z nich zarzuca konfabulację i kłamstwa, bo to aż nieprawdopodobne, żeby rodzina była taka. Ja niestety w każdą taką historię wierzę, bo sama doświadczyłam sytuacji tak absurdalnej, że aż ciężko uwierzyć.

Po śmierci matki mówię, że żadnej żyjącej rodziny nie mam, choć mój biologiczny ojciec żyje. Dlaczego tak? Otóż, moja matka związała się z człowiekiem, który jej nie uświadomił, że ma żonę. Później, gdy zaszła w ciążę, obiecywał, że żonę zostawi, ale zawsze "to był zły moment". Nigdy z nami nie mieszkał, pamiętam jak przez mgłę przyjazdy "taty", które skończyły się w okolicach komunii.

Ojciec do biednych nie należał, był prezesem jednej z poważnych organizacji, miał fabryki w "obcych krajach", gdy w Polsce królował duży fiat, on jeździł autem sprowadzonym z dalekich stron. Mimo to, matka wychowywała mnie sama, bez ŻADNEJ pomocy finansowej, żadnych alimentów itp. Gdy byłam nastolatką, czyniłam wyrzuty, bo przecież byłoby nam łatwiej, lecz matka się wściekała i uparcie twierdziła, że ona swój honor ma i od dziada nic nie potrzebuje.

Kilka miesięcy po śmierci mojej rodzicielki stwierdziłam, że wypada "tatusia" poszukać, żeby go o śmierci uświadomić. Nazwisko ojca poznałam dopiero jako osoba dorosła, przy jakiejś papierologii. Zaczęłam poszukiwania. Udało się.

Pomna na to, że dziad ma żonę, dorosłe córki, ba wnuki nawet, nikt o "bękarcie" nie wie, chciałam być uprzejma, więc poprosiłam "Pana X" zamiast "tatusia", do telefonu. Baba była żywo zainteresowana kto zacz, ale nie zdradziłam. Oświadczyła, że Pana X nie ma. Dałam spokój. Po kilku dniach telefon:

X: Z kim rozmawiam?
ja: Z tej strony Budyń, chciałam poinformować o śmierci matki.
X: Nie wydzwaniaj do mnie! Przyjadę do końca tygodnia.

Fakt, przyjechał. Nie będzie słowo w słowo, bo zapomniałam wiele, kilka lat minęło.

X: No to opowiadaj, jak to się stało.
Ja: *cała historia*, przepraszam pana, że nie dałam znać wcześniej, ale w końcu tyle lat bez kontaktu, nawet numeru nie miałam.
X: A bo wiesz, u matki co chwila był nowy narzeczony, więc się czułem zbędny, ona nie chciała, żebym do ciebie przyjeżdżał, bo miała co chwilę innego. Ale wiesz, że ten dom to ja remontowałem?
Ja: Nie będzie się tak pan o mojej matce wyrażał, proszę wyjść. Nigdy złotówka alimentów nie była zapłacona, to chciałam wiedzieć, czy się pan poczuwa do jakiejkolwiek pomocy. (zaczynam kierować się w stronę bramy)
X: Tak, tak, ale wiesz, JA tu wszystko remontowałem, gdyby nie ja, to matka nic by nie miała. Nawet takiego hydraulika miałem... Pan Stasiu się nazywał.
Ja: Pan Stasiu nie żyje, podobnie jak mama...
X: A to mnie zaskoczyłaś... Biedny człowiek, biedny. Bo wiesz, jakbym chciał, to bym ci to mógł zabrać, bo mam tylu świadków w urzędzie skarbowym, że ja tu wszystko remontowałem...

Generalnie co chwila wtręt o tym "jak on tu wszystko remontował", "jak to on mi przysługę odda, że mi domu nie zabierze", i "jakie to zmartwienie, że Pan Stasiu nie żyje". Próbowałam dyskusji, nie udało się. Męża (narzeczonego) wtedy obok nie było, dziadydze kazałam się wynosić.

(kwestia wyjaśnienia: moja matka NIGDY nie miała żadnego mężczyzny, bo bała się, że będę się czuła z tym źle, nie dawała się nawet namawiać na randki, na które usilnie ją wyganiałam jako nastolatka. Kupiła zrujnowany dom, który po wielkich bojach, latach własnoręcznej pracy z dziadkiem wyglądał "w miarę", jedyne prezenty jakie kiedykolwiek od "tatusia" dostałam to 10 zł i batonik. Matka dzwoniła i nalegała, żeby wpadł, póki byłam mała, później dopiero odezwała się żeby o mojej 18-tce pamiętał. Oczywiście miał mnie w nosie, nawet głupiej kartki.)

Minęło dni kilka. Siedzimy sobie z ukochanym na tyłach domu, w naszym warsztacie samochodowym, pożeramy chińszczyznę. Wchodzi Szanowny Pan Tatuś.

Cóż chciał? Otóż, bez prób układania w dialogi, opowiem:
Szanowne Dziadzisko, stwierdziło, że "On tu wszystko budował i jakby chciał to by mi to zabrał, bo ma świadków, sprzed 20 lat w skarbówce", ale, on to przemyślał, i ON CHCE MI POMÓC! Na czym ta pomoc miałaby polegać?

Otóż, on ma córkę i córka szuka domu. I on się dowiadywał, i mogę na niego przepisać dom "bez podatku, bo w końcu jesteśmy rodziną!", a on go podaruje córce swojej, natomiast, żeby mnie wspomóc (bo on oczywiście nie musi, bo "mógłby mi go zabrać, BO ON TU WSZYSTKO REMONTOWAŁ", co powtarzał w każdym zdaniu), to zapłaci mi jakieś 100 tysięcy, żebym miała na życie.

Wtedy nerwy mi puściły, zdążyłam tylko wydukać "won z mojego domu", zaczęły oczy się solidnie szklić. Ukochany kazał mu się wynosić i wręcz siłą zaczął dziada z posesji wypychać. Jeszcze słyszałam jak matka mnie fatalnie wychowała, jaka jestem niewdzięczna i chamska.

Co zbulwersowało mnie i dlaczego nie przyjęłam tak atrakcyjnej propozycji? Dom został miesiąc wcześniej wyceniony przez biegłego (taka książeczka z mapkami, wypisem z księgi, obszernym opisem, tłumaczeniem dlaczego wyceniono na tyle a tyle, i zdjęciami) na ponad 1 500 000...

Od tamtej sytuacji nie próbuję szukać kontaktu. Dla mnie ten człowiek nie żyje. Do tej pory nie wiem jak można być tak bezdusznym i tak potraktować córkę, która straciła całą rodzinę w przeciągu pół roku, zostając sama na świecie. Do tej pory na samo wspomnienie czuję wściekłość.

Historia bardzo osobista, ale może ktoś doceni własną rodzinę, mając na względzie jacy potrafią być "tatusiowie".

grunt to rodzinka

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1026 (1150)

#49857

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Majówkowe szaleństwo się rozpoczęło, więc zaczął się sezon "wpraszania się" na weekendy. Jedna sytuacja sprzed chwilki, i coś z poprzednich lat.

Wyprowadziliśmy się na wieś. Domek, lasy, pod domkiem mała stajenka a w niej koń i kucyk. Oczywiście oznacza to, że prowadzimy darmowy pensjonat i wręcz zależy nam, by sponsorować pobyty znajomych bliższych i dalszych przez sezon letni.
Wyprowadzając się słyszałam od znajomych, że "do gnoju mnie ciągnie", "wymarzyłam sobie życie na śmierdzącej wsi" i inne niezbyt pozytywne reakcje.

1.
Odbieram telefon chwilkę temu. (K)oleżanka z tych naśmiewających się z wyprowadzki.

(k):Cześć Budyń! Słuchaj, bo byśmy z dzieciakami wpadli do was, co? na koniku by pojeździły, grilla jakiegoś zrobimy, fajnie będzie.
(ja):Słuchaj, nie ma sprawy, tylko, że my nie mamy zakupów zrobionych na gości, no i ja nic nie ugotuję, bo muszę leżeć, więc też dzieciaków na konia nie wsadzę...
(k):Ale ty jesteś... przecież to oczywiste, że ludzie chcą z bloków przyjechać, powdychać świeże powietrze, zrelaksować się. Dlaczego się nie przygotowałaś?
(ja):Przecież nie uprzedzaliście, że chcielibyście wpaść, sama z resztą mówiłaś, że wieś to paskudne miejsce...
(k):No bo tak na stałe to tylko wariat by tam mieszkał, hehehe, ale na te kilka dni to byśmy wpadli, co?
(ja): Wiesz, ja to za miesiąc rodzę, poza tym nie chodzę przez nogę połamaną, więc nie mam się jak wami zająć zupełnie...
(k):Ale z ciebie koleżanka... dzieciom obiadu i kucyka odmawiasz, nie sądziłam, że taka jesteś...

Połączenie uciekło, zasięg na wsi mam kiepski, wiadrami muszę z pola przynosić ;)

2.
Zeszły rok. Majóweczka. Dzień przed rozpoczęciem wczasowania dzwonią znajomi. Małżeństwo z dwoma córami, wiek około 7/9 lat. chcieliby wpaść na weekend z dzieciakami. Żaden kłopot, uzbroiliśmy się na zakupach w dodatkową kiełbasę i smaczki dla dzieciaków. No ale cóż, znajomi nie zmotoryzowani, trzeba pojechać po nich 30 km w jedną stronę i przywieźć. Obiecało się, nie ma sprawy. Przywieźliśmy ich i dwie torby. zastanawiałam się po co im dwie walizki na jedną noc, ale myślałam, że jakaś wałówka. O moja naiwności!
Znajomi nie zakupili nic. NIC. Ani z jedzenia, ani z alkoholu. Obok taki wiejski sklepik, co nawet w święto otwarty, myślę, zjemy i wypijemy nasze, to pójdziemy i kupią. Naiwność level 2.

Wieczór i noc przetrwane, pomijam kwestię dzieci, które zostawione były zupełnie samopas i biegały wszędzie, niszcząc moje ukochane książki, depcząc drukarkę i maltretując zwierzyniec, tego, że musiałam wszystko sama gotować i zero pomocy. Goście w końcu. W niedzielę popołudniu oświadczają, że oni to by się piwa napili, i może by tak przedłużyć pobyt? Nie ma kłopotu, idziemy do sklepu całą ferajną uzbroić się. W sklepie dzieci zaczęły jęczeć o cukierki i lizaki. Mamusia na to, że WUJEK KUPI, i zajęła się znoszeniem frykasów, piwa i innych cudowności. Przy kasie nie wyjmują portfela. Chciał nie chciał, nie mają pieniędzy, zapłacić trzeba.

I chyba wtedy zaczęło się żerowanie konkretne. Goście wymagali dostaw piwa i normą stały się reakcje:
"oj, zjadłabym goloneczkę!",
"JAK TO?! nie ma ogóreczków? Grzybki marynowane wyszły? to idź do sąsiadki pożyczyć!",
"na śniadanie zrób te jajeczka w koszulkach, tylko świeże, dzieci wiejskie by zjadły!",
"Wiesz Budyń, umyłabyś podłogę, bo Kasi się soczek wylał i się klei".

Dzieci wyszkolone przez rodziców-pasożytów ciągały męża i błagały o kupno lodów czy innych słodkości, rodzice ani myśleli sami im kupić. Mąż miękki, ciężko małej dziewuszce odmówić. Oczywiście "wiejskiej szyneczki by zjedli", i gdy mięso w sklepiku się skończyło to nadszedł moment, kiedy musiałam zacząć rozmrażać zapasy z sąsiedzkiego świniobicia.

Koniec końców zostali tydzień. Nie wydając ani złotówki i uznając za oczywiste, że będziemy ich karmić, obsługiwać i sprzątać. Mąż wymiękał, no bo znajomi i głupio tak, ja zagryzałam zęby, bo to jego wieloletnia koleżanka.
Po tygodniu, w niedzielę oznajmiamy, że mimo własnej firmy i nielimitowanego czasu pracy, jednak musimy się do niej wreszcie wybrać. Po komentarzu Mamusi odpadłam.

Mamusia: To jedźcie sobie, my tu popilnujemy, dziewczynkom służy powietrze. A, tylko Budyń, zrób jakieś zakupy większe, ile można jeść kiełbasę.

Zostali odwiezieni w trybie natychmiastowym. Telefon z propozycją ponownego wproszenia się w tym roku oczywiście nastąpił kilka dni temu. Nie ma mowy, na cudze wczasy nas nie stać.

3.
Potrzebowaliśmy pomocy przy stawianiu ogrodzeń dla koni. (Z)najomy wisiał mi przysługę i deklarował, że pomoże nam, gdy tylko będziemy potrzebować pomocy. Informuję więc, że przydałaby się nam pomoc, robota dość upierdliwa, ale łopatologiczna. Dzwonię więc
-Cześć, wiesz, przydałaby się nam pomoc, bo rąk brakuje, blablabla.
-Eee...yyy.. no ja nie umiem za bardzo tego...
-Nie przejmuj się, trzeba przenieść stemple z jednego miejsca na drugie, żadna filozofia. Nam rąk brakuje po prostu, bo wiercimy dziury świdrem i trzeba przynosić drągi i je wsadzać w te dziury (i tłumaczenie, ze mamy więcej "stanowisk" pracy do obsadzenia, niż ludzi)
-No... dobra! ale to wiesz, wziąłbym ImięKochanki i młodą (kochanka z 8 letnią córką).
-??? Ale słuchaj, ja nie będę miała czasu się nimi zająć, ani im zorganizować rozrywki czy coś ugotować, bo przecież robimy!
-E tam, nie musi być nic wystawnego, jakiś obiad, ciasto, a małą się powozi na koniku to będzie miała rozrywkę!
-Ale ja naprawdę tego nie widzę...
-To nie przyjadę.

Zabrakło mi słów i podziękowałam za pomoc. Jeśli goni nas czas i potrzebujemy pomocy, a znajomy deklarował, że pomoże (nasza pomoc wynosiła sporą zapomogę finansową-bezzwrotną, w zamian za którą miał pomóc "fizycznie", a chyba ponoszenie drągów kilka godzin za prawie 2 tysiące to nie jest "niegodna" propozycja?), to nie zapraszamy go na uroczy weekend relaksu pod gruszą, i na pewno skoro cały dzień siedzę na polu, to nie będę zabawiać dwóch obcych gości.

Ciekawa jestem co w tym roku znajomi wymyślą, jak ciepełko poczują...

wiejskie wczasy

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 858 (940)

#49850

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O zazdrości będzie.

Ciążowo czekam w kolejce u ginekologa. Do poczekalni wchodzi młoda parka, na oko około 17 lat. (D)ziewuszka trochę przestraszona, obok (A)mant, chuderlawy, około 170 wzrostu. Siadają obok.

Charyzmatyczny Amant rozpoczyna rozmowę:
(A): A byłaś już u tego lekarza? (bardzo stara nie jestem, niech i będzie per "ty")
(ja): Tak, fantastyczny lekarz, ciepły, sympatyczny, fachowiec.
(A): A przystojny?
(ja): No pewnie. Wysoki, ciemna karnacja, fajny facet (powiedziane żartobliwie, mrugam do dziewuszki, żeby odwagi jej dodać, bo widać, że przerażona)

Na co Amant zzieleniał, szarpnął dziewczynę za rękę i ciągnie do wyjścia.
(A): Nie będzie żaden *iut ci tam zaglądał!
(D): Ale kotku, dziecko...
(A): Zamknij ryj. Moje dziecko to sam je będę badał! Nie będziesz się r*nąć jak ja za drzwiami siedzę!

Szamocząc się z biedną dziewoją wyprowadził ją z przychodni, a ja żałowałam, że się odezwałam. Zazdrość to paskudna cecha.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 936 (1012)

#49848

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem w zaawansowanej ciąży. Tak się felernie zdarzyło, że w ostatnie śniegi przewróciłam się. Pech. Kostki goleni prawej połamane doszczętnie, przemieszczenia, odpryski, repozycja otwarta, blachy i śruby. Generalnie nie wspomnę o tym, że lekarze nie wiedzą co zrobić z takim śmierdzącym jajem jak połamana ciężarna. 6 tyg szyna, kolejne 6 tygodni bez obciążania, najpewniej urodzę w terminie zbliżonym do końca tych piekielnych tygodni. Z zalecenia ortopedy korzystam z wózka inwalidzkiego, bo upadek z kulami mógłby się dla córci skończyć tragicznie.

Mitem jest przepuszczanie ciężarnych w kolejkach, a kulturalnie nigdy się o to nie dopominam, bo ciążę znoszę dobrze. Poszpitalne leczenie ortopedyczne opiewa na jedną wizytę konsultacyjną. Przy kolejnych należy mieć skierowanie od rodzinnego.

U rodzinnego należy się rano zgłosić po numerek. Jak bóg przykazał, zjawiam się z mężem. Wizyta za 3 godziny. Do domu 60 kilometrów, poczekam, niech małżowaty do pracy leci, bo ładowanie wózka nie jest takie znów przyjemne. Siedzę i grzecznie czytam.

Po około 2 godzinach wchodzi Piekielny Dziadek (PD). Rozpoczęło się marudzenie, że młodzi kolejki bez powodu zajmują i on ma zostać przepuszczony. Nie ma problemu, wizytę ma godzinę później niż ja, ale chętnie przepuszczę. Tego chyba było zbyt wiele.

(PD): Miejsca mi ustąp!
(ja): Ale ja nie zajmuję miejsca, przecież siedzę na wózku...
(PD): To wstań, grubasy mogą postać, a nie miejsca siedzące zajmować!

Wtedy słowo absurd zyskało nowe znaczenie. Wózek miał jedną wystającą stopkę, by noga mogła być wyprostowana, tydzień wcześniej zdjęto mi szynę, ale łatwiej jest z taką nóżką zjeżdżać z krawężników. Na stopie tylko specjalnie uszyta skarpeta (kto miał takie złamanie wie jakich rozmiarów jest stopa i kostka, nawet 6-7 tygodni po zabiegu, do tego nie ma pełnej ruchomości).

Dostałam cios laską. W moją specjalną czerwoną skarpetę. Cios wyprowadzony tak szybko po ostatnim zdaniu, że nawet nie zdążyłam zareagować. Z jękiem i mroczkami przed oczami pochyliłam się łapiąc za stopę (na ile pozwalał wielki brzuchol), a Dziadzisko dawaj do tyłu i próbuje mnie z wózka usunąć.

Po chwili otępienia został szybko spacyfikowany przez innych oczekujących, dodatkowo obrywając torebką od jakiejś kobieciny. Do mojej wizyty jeszcze godzinka, ale współoczekujący sami mnie wepchnęli poza kolejką do gabinetu. Dziaduś zzieleniał.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 968 (1058)

#49893

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczę się asertywności ;)

Znajomy, za którego zaświadczył przyjaciel mojego męża, chciał kupić od nas towar. Przez wzgląd na znajomość i poświadczenie zgodziliśmy się troszkę poczekać ze spłatą i dać "na kredyt". Termin minął. (M)ąż dzwoni do (Z)najomego w piątek.

(M): Słuchaj, dasz radę te kilka stów nam podrzucić dzisiaj w końcu? Wiesz, długi weekend, ja też muszę za towar zapłacić.
(Z): Kurczę, nie ma mnie teraz w mieście, ale dziś na pewno ci przywiozę, nawet tam do was na wieś.
(M): Dobra, to my czekamy.

O 22 dzwonimy ponownie:
(Z): No jednak nie dam rady dojechać, ale jutro przywiozę od rana, tak o 9-10 maksymalnie.

Kolejny telefon w sobotę o 12:
(Z): Blablabla, będę tak do 14 maksymalnie, nie martwcie się.

Dalsze dzwonienie nie miało sensu, bo telefon nie był odbierany. Czasem zajęte, ale włączone. Numeru, którego nie zna nie mamy, zastrzeżenie w telefonie nie działa. Czekamy.

W poniedziałek kończy mi się cierpliwość, bo dzwonimy kilkanaście razy dziennie i cały czas głucho. Olśnienie, znamy dane firmy jego rodzicielki szanownej. Dzwonię i chłodno pytam czy (Z) się coś stało, bo nie mamy z nim kontaktu. Nie, skąd, w mieście jest, ona przekaże, żeby oddzwonił.
Zaiste, zaskakujący zwrot akcji! Telefon milczy dalej...

We wtorek żółć mi się ulała i o 14 dzwonię ponownie do rodzicielki, mówię, że niestety z (Z) zero kontaktu, zero dobrej woli, więc lojalnie chciałam poinformować, że jeśli pieniądze nie znajdą się u mnie do dzisiejszego wieczora, to przejdę na drogę prawną. Obiecała przekazać.

Ostatnia próba nawiązania kontaktu, o 15 Mąż szacowny idzie pożyczyć telefon od sąsiada. EUREKA, odbiera!

(M): Stary, co ty odwalasz? Zapomniałeś o pieniążkach?
(Z): A bo wiesz, bo ja nie mam, bieda ostatnio, i mi głupio było zadzwonić i powiedzieć... ale przez was musiałem pożyczyć, i dziś wejdzie wam na konto na wieczorną sesję.

Zaskoczenie, (Z) dzwoni ponownie po kilku godzinach!

(Z): WY NORMALNI JESTEŚCIE!?
(M): O co chodzi?
(Z): Matka chora (i dlatego odbiera telefony w siedzibie swojego sklepu całkiem rześkim głosem?), a WY ją denerwujecie niepotrzebnie!
(M): Słuchaj, jakbyś się normalnie zachowywał, to by nie było potrzeby. A skoro nie miałeś ochoty oddać kasy, to chcieliśmy lojalnie poinformować, że załatwimy to prawnie. Zadzwonilibyśmy do Ciebie, ale GŁUPIO CI BYŁO odebrać.
(Z): Pier*oleni materialiści...
Trzask.

Oczywiście nie weszło na wieczorną sesję. No, ale nie atakujemy, jutro 1 maj, może się nie zaksięgowało i przyleci w czwartek. Co dziś jest? Ano czwartek, dzień po 1 maja. Weszło? Ano nie.

Nam się 14 dni na zapłatę faktury kończy i musimy te kilka solidnych stówek wyłożyć z własnej kieszeni. Bo znajomemu się policzyło całe 20 zł drożej, żeby choć koszt przysłania do nas towaru się pokrył.

Droga prawna zajmie sporo czasu, ale Piekielni mają dużo pomysłów jak uprzykrzyć takim kanaliom życie, bo robienie w jajo znajomych to świństwo pierwszej klasy. Może jakieś rady jak umilić mu czas i zachęcić do zapłaty?

PS. Propozycje zrobienia mu reklamy wśród wspólnych znajomych odpadają, bo niestety nie ma takowych poza przyjacielem męża. Został wysmażony sms ponaglający mniej uprzejmie, przyjaciel poinformowany, że skoro ręczył, to teraz prosimy o zwrocik (a co, skoro ręczył, to niech się zainteresuje), póki co grzecznie. Plus planowana jest w poniedziałek wyprawa do sklepu mamusi. Wiem, świństwo niepokoić bogu ducha winną kobietę, ale synalek nieuchwytny, to co zrobić...

pomoc znajomym

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 659 (723)