Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

cashianna

Zamieszcza historie od: 8 marca 2012 - 1:43
Ostatnio: 14 lutego 2014 - 11:27
  • Historii na głównej: 51 z 55
  • Punktów za historie: 38883
  • Komentarzy: 171
  • Punktów za komentarze: 1407
 

#29001

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na kilka dni przed Wielkanocą zapisywałam mamę do lekarza. Ponieważ życie pacjentowi należy ułatwiać to w przychodni mamy nie można już zadzwonić i zapisać się na wizytę, oj nie. Trzeba rano zjawić się w okienku i powiedzieć magiczną formułę ′Cashianna Piekielna, ulica Piekiełkowa, do doktor Piekielnej′. Zapisy otwierają się o 7:30, realny czas ustawienia się pod drzwiami przychodni aby się zapisać to 6:50.

Pojechałam więc zapisać mamę (w końcu ona chora, ja zdrowa to logiczne, że ja idę walczyć o zapis), godzina 6:50 dołączyłam do ogonka emerytów (ważne: byłam jedyna osobą poniżej 60go roku życia), ktoś pokrzykuje, że już od 5:20(!!!) stoi. Godzina 7:15 podjeżdża rejestratorka, tłumek jakimś cudem się zagęszcza, spod ziemi wyrastają dodatkowi emeryci ale ja dzielnie napieram. Zaczyna się szturm na drzwi, ktoś krzyczy, że był 5 w kolejce, a teraz nagle 10. Mamę oczywiście zapisałam ale w walce o byt poniosłam następujące szkody:

- siniak na stopie po wbiciu mi w nią parasolki przez panią emerytkę
- siniak na ramieniu bo zdzielono mnie z łokcia
- mocny kuksaniec w plecy poparty rześkim ′Szybciej się po tych schodach ruszaj!′

Odbyłam także krzepiącą konwersację oskarżającą mnie o bycie zdrową i niepotrzebne zajmowanie kolejki. Soczysty komentarz, że właśnie dlatego zapisuję chorą matkę uciszył rozochoconego Pana emeryta.

Zastanawia mnie jedno: skoro tyle w tych staruszkach werwy, energii i siły, to po co im lekarz?

przychodnia

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 528 (586)

#27760

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia użytkownika Beniacz o zakupie świnki morskiej, przypomniała mi pewne wydarzenie z pracy mojego przyjaciela.

Ponieważ angielskim włada on doskonale oraz skończył odpowiednie studia na tutejszym uniwersytecie, to w ramach zdobywania doświadczenia zatrudnił się w biurze na wschodzie jakże malowniczej Anglii. Biuro jak biuro – meble, krzesła, trochę elektroniki. No właśnie elektronika. Niestety w UK istnieje idiotyczny przepis, że każdą czynność musi wykonywać osoba do tego uprawniona.

Pewnego dnia w biurze pojawił się przedłużacz wetknięty do gniazdka. Niby nic, prawda? Niestety nie tutaj.

Przyszła inspekcja sprawdzać porządek w papierkach no i zaczęło się. Czemu przedłużacz jest w gniazdku? Żeby było więcej wolnych gniazdek. Ale dlaczego jest w tym gniazdku, czy są na to uprawnienia? Yyyyyy, nikt nie wie. Jak nikt nie wie to znaczy, że nie powinno go tam być. Przedłużacz trzeba wyciągnąć i położyć w kąt. Ale nie myślcie sobie, że każdy pracownik biura może tak zwyczajnie podejść, wysilić kończynę górną i wyjąć go z gniazdka. Na wyjęcie przedłużacza trzeba mieć uprawnienia, bodajże jakieś związane z elektryką, w końcu obchodzimy się z prądem.

Finał? Ponieważ w biurze nie było nikogo, kto miałby odpowiednie przeszkolenie do wyciągania przedłużacza z gniazdka trzeba było zadzwonić po specjalistę. Jeszcze tego samego dnia specjalista przyjechał inkasując 60 funtów (dla łatwiejszego rachunku można liczyć, że funt po 5 zł).

biurokracja

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 675 (715)

#27643

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia kurierska.

Zaraz po skończeniu liceum, a przed wyjazdem na studia, chciałam założyć sobie nowe konto bankowe. Dotychczasowe miałam podpięte pod konto mamy ale stało się płatne, więc szukałam jakiegoś niepłatnego, bo i tak studiując poza Polską nie będę go za bardzo używała. Znalazłam ofertę wirtualnego banku, nazwijmy go wBank.
Wypełniłam wszystko na stronie, kurier (ten teoretyczne dobry na D) miał dostarczyć wszystko w 7 dni do podpisania. W razie niepodpisania, automatycznie nie staję się klientem banku.

Tu muszę zaznaczyć, że mój dom rodzinny znajduje się w małej miejscowości dosłownie 10min od Warszawy przy trasie na Sochaczew, do którego to mam dobrze ponad godzinę. Firma na D ma najbliższe mi bazy przesyłkowe (przynajmniej wtedy miała) w Warszawie i Sochaczewie.

Czekam na przesyłkę, czekam. Mija tydzień, półtora. Dzwonię do wBanku, dokumenty do podpisania nadane, dostałam numer listu przewozowego, mam się kontaktować z kurierem. Kurier przeprasza, wszystko nadal leży w bazie w Warszawie, dotrze w najbliższych dniach.

Mija tydzień. Telefon do kuriera - nadano dalej. Ale gdzie? Jakby to było wczoraj pamiętam, że wisiałam na telefonie 30min aby dowiedzieć się co się dzieje z dokumentami dla mnie. Okazało się, że Warszawa nie obsługuje mojej miejscowości, wszystko poszło do Sochaczewa. Na moje pytanie czy Warszawie nie łatwiej było pofatygować się 10min do mnie do domu niż wysyłać do Sochaczewa, który to będzie musiał jechać do mnie ponad godzinę, odpowiedzi nie dostałam.

Dzwonię do Sochaczewa. Tak, dostali, będzie za dwa dni. Mija pięć, nic. Dzwonię. Odesłano do Warszawy bo to jednak ich rejon. Dzwonię do Warszawy, tak, tak, będzie. Mijają kolejne dni, już bardzo zirytowana dzwonię. Nie wiedzą, ale przecież mieszkam w rejonie obsługiwanym przez Sochaczew. W tym momencie stwierdziłam, że ja to już dziękuję. Za dużo straciłam czasu i pieniędzy na telefony, zabawa mnie znudziła.

Co najlepsze. Dobry miesiąc od mojego ostatniego telefonu zadzwonił do mnie kurier z Sochaczewa pytając się na kiedy możemy umówić się na dostarczenie przesyłki. Grzecznie podziękowałam mówiąc, iż na przesyłkę czekałam ponad 2mce temu, teraz już jej nie chcę. Po kolejnych 2-3 tygodniach dzwonił do mnie oburzony wBank z pytaniem czemu nie podpisałam dokumentów.

Konta w polskim banku nie mam do dziś.

kurier wirtualnego banku

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 498 (536)

#27560

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tytułem wstępu.

Ponieważ studiów nie kończyłam w Polsce to nie miałam także polskiej legitymacji studenckiej. Miałam za to zawsze legitymację z zagranicznej uczelni oraz ISIC - międzynarodową legitymację studencką uprawniającą do zniżek, między innymi na Koleje Mazowieckie. Aby mieć na bilet KM zniżkę studencką, trzeba okazać owego ISICa i legitymację uczelni zagranicznej. Niestety wiem, że kanar to zazwyczaj człek niezbyt lotny, więc zwykłam nosić ze sobą wydrukowany przepis mówiący o moim uprawnieniu do zniżki. A nuż, widelec się przyda.

Odwiedzając rodziców postanowiłam udać się do stolicy - 20-25min jazdy pociągiem. Kupiłam bilet studencki, w kieszeni ISIC i legitymacja z uczelni. Byłam zadowolona bo spotkałam kumpla jeszcze z podstawówki więc podróż miała minąć na miłej rozmowie. Wsiadamy do pociągu, miejsca siedzące, gadka szmatka, wchodzi [K]anar. Chłopak lat jakieś 28, widać, że miłośnik odzieży sportowej, "bileciki do kontroli". Daje mu bilet studencki, ok, legitymację proszę. Wyciągam mój stały zestaw i tu zaczyna się problem.

K: Ale co ty mi tu dajesz?
J: Legitymację uprawniającą do zniżki.
K: Ale co to jest? Gdzie masz legitymację? (to już przeszliśmy na "ty"?)
J: Właśnie ma pan ją w ręku.
K: Ale co to za gówno? To ci żadnych zniżek nie daje, będzie mandat, dowód osobisty proszę.

Zagotowało się we mnie. Co jak co, ale podstawy swojej pracy każdy powinien znać, nawet kanar. Wyciągam z torebki mój wydruk z przepisem o ISICu i podaję kanarowi. Kanar zmarszczył brew, czyta, czyta, czyta i czyta. Tekst miał raptem 5-6 linijek, a ten nadal czyta. Mój kolega zaczął już niepewnie się rozglądać, bo sytuacja zaciekawiła współpasażerów. Nagle kanar wychodzi z konkluzją:

K: No właśnie, masz tu napisane, że nie ma zniżki.
J: Słucham?!
K: Nie masz zniżki, musisz mieć legitymację, gdzie masz legitymację?
J (zirytowana): Ma pan ją w ręku.

Kanar ogląda moją legitymację. Z jednej strony, z drugiej, znowu przewraca, i znowu.

K: Ale to nie jest legitymacja.
J: Jest.
K: Nie jest, gdzie masz pieczątki?
J: Nie mam, w Anglii nie ma pieczątek.
K: No to to nie jest legitymacja, będzie mandat. Dowód proszę.
J (zrezygnowana): Dobrze. (Podaję dowód, kanar wyjmuje bloczek do wypisywania mandatu i upuszcza mój dowód na podłogę co rozsierdziło mnie ostatecznie) Nie życzę sobie aby brudził pan moje osobiste dokumenty. Proszę o pana imię i nazwisko, numer legitymacji służbowej.
K: CO?!
J: To, co pan słyszał. Poproszę pana dane osobowe i numer legitymacji służbowej. Mam zamiar niezwłocznie napisać odwołanie i skargę na bezpodstawnie wystawiony mandat oraz na pana za obrażanie mojej osoby i nieznajomość przepisów dotyczących wykonywanego przez pana zawodu.
K: CO?!
J: Dostanę to, o co proszę czy wzywamy inne służby?
K: Pokaż tą legitymację!!! (Tu wyrywa mi z ręki legitymację, patrzy się na nią wzrokiem bazyliszka. W tym momencie już cały przedział ciekawsko wychylał się ku temu przedstawieniu, a mój kolega był czerwony niczym logo Piekielnych).
K: Niech ci będzie, ale to ostatni raz jak cię puszczam bez mandatu. I tak myślę, że kombinujesz!
J: To co z tymi danymi i numerem pana legitymacji?

Nie popuściłam. Skarga poszła, dostałam przeprosiny oraz prośbę o zgłaszaniu kolejnych takich sytuacji bezpośrednio do nadawcy listu. Od tamtej pory podobne skargi wysłałam jeszcze dwie.

kanar w pociągu

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 918 (944)

#27571

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o proboszczu z mojej rodzinnej parafii i o tym, dlaczego ostatni raz z własnej woli byłam tam 10 lat temu.

Proboszcz lubił rzeczy dobrej jakości. Kiedy byłam w wieku przedlicealnym proboszcza wzięło na remonty. Wymienił ogrzewanie, ławki, pomalował kościół, zrobił witraże. Wszyscy się cieszyli, że nagle widać na co idą pieniądze, a taca jednak nie marnuje się na plebani (swoją drogą większej niż niejeden okoliczny dom). Ksiądz położył także kostkę wokół kościoła, co spotkało się i z moją aprobatą, bo w procesji w końcu nie trzeba będzie chodzić po błotku. Co ważne: w tamtym czasie moja mama i jej siostra pracowały w Gminie, więc miały świetne rozeznanie na co Gmina wydaje pieniądze.

Pewnej niedzieli poszłam sama na mszę. Ksiądz podczas ogłoszeń parafialnych pochwalił się kostką, powiedział, że kostka częściowo była na kredyt i trzeba ją do reszty spłacić. Zebrano już 5 tysięcy ale do pełnej kwoty brakuje kolejnych 20, więc wszelkie datki będą mile widziane.

Wróciłam do domu, akurat zastałam mamę i ciocię, pytanie co było w kościele. No to i to, opowiadam o kosztach kostki. Mama i ciocia oczy w słup.

Okazało się, że kostkę wokół kościoła w całości sponsorowała nasza Gmina, ksiądz nie musiał się do niej dorzucić nawet złamanym groszem. Na co poszły pieniądze niczego nieświadomych wiernych? Śmiem tu nadmienić, że ksiądz jeszcze w to samo lato zmienił samochód.

proboszcz

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 665 (743)

#27032

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tyle już było o szkolnych higienistkach, że i ja postanowiłam dorzucić swoją cegiełkę.

W moim życiu higienistki, obiegowo zwane Pigułą, były dwie.

Pierwsza.

Okres przedlicealny. Mimo tego, że sama Piguła była pulpecikiem ledwo odrośniętym od podłoża, to jej sztandarowym hasłem było ′powinnaś schudnąć′. Akurat w tamtym okresie życia byłam okrąglejsza, więc nawet nie liczę ile razy mi się oberwało za wagę. Przez to ciągłe ′nadal nie schudłaś?′ panicznie bałam się do niej chodzić. Do czasu. Przy jednej z wizyt w jej pokoiku dowiedziałam się, że jeśli nie schudnę, to żaden chłopak, a już na pewno starszy, mnie nie zechce. Pech chciał, że akurat w tamtym okresie żywo interesował się moją osobą syn Piguły, o rok starszy.

Druga.

Moja licealna Piguła wszelkie dolegliwości leczyła Apapem. Względnie jeśli bolączka dotyczyła żołądka, dostawało się Rennie.
Mieliśmy w LO chłopaka z sąsiedniej klasy biol-chem, bardzo dobry uczeń. Często stawiany nam, humanistycznym matołom, za wzór przez naszą chemiczkę.

Pewnego dnia byłam u Piguły z wymiotującą jak kot koleżanką, na co wchodzi nauczyciel w-f z wyżej wymienionym chłopakiem. Chłopakowi kręci się w głowie, potyka się o własne nogi, coś jest generalnie nie tak. W ruch poszedł Apap, będzie żył.

Jeszcze tego samego dnia mieliśmy jedną z najbardziej spektakularnych akcji w dziejach szkoły w postaci lądującego na szkolnym boisku helikoptera w celu zabrania wyżej wymienionego. Chłopak przedawkował narkotyki.

higienistki

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 763 (815)

#26828

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam kiedyś sąsiadów, którzy mieli (być może nadal mają) dwa koty - Łiskasa i Blakiego. Koty wagi słusznej-utuczonej, uwielbiały przesiadywać całymi dniami na murku obok tylnych drzwi. Niestety w nocy łaziło to gdzie łapy poniosą. A sąsiedzi lubili jak kotki na noc są w domu. Tym samym noc w noc (bo zazwyczaj miało to miejsce około 24-2:00) ciszę przerywały głośne nawoływania ′Łiiiiiiiiskaaaaaas, Blaaaaaaakiiiiiiiii".

Dzielnie znosiłam, ale ktoś nie zniósł.

Któregoś poranka sąsiedzi znaleźli przybitą do drzwi ogrodowych, umazaną czerwoną farbą maskotkę kota.

Nocne nawoływania ustały.

sąsiedztwo

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 766 (852)

#26827

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Polacy w UK.

Mam sąsiada rodem z Indii. Odkąd się wprowadziłam widziałam go może ze 3 razy, żonę raz a będzie już dobre 1,5 roku jak zasiedlam moją jaskinię.

Niedawno spotkałam go w pobliskim supermarkecie obładowana zakupami więc ten się poczuł i zapytał się czy mi nie pomóc. No pomóc. I tak idziemy przez parking - on objuczony częścią mojej spożywki, ja drugą częścią. Nagle widok stały - dwóch Polaków w roboczych ciuchach. Obcinają mnie i sąsiada, oddalają się może na 3 kroki i słyszę gromkie:

- Patrz jaka k*rwa. Z takim kundlem się zeszmaciła, a całkiem fajna dupa z niej.

Nie wytrzymałam. Odpowiedziałam. W miarę kulturalnie, że ze ścierą do podłogi się nie identyfikuję. Odpowiedź?

- Bo my nie wiedzieliśmy, że pani z Polski.

Polacy w UK

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 697 (747)

#26832

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nigdy do końca nie wierzyłam, że Amerykanie to idioci, ale zaczynam w to szczerze wierzyć.

Niecałe 2 tygodnie temu kupiłam na eBayu torebkę. Laska wysyła ze Stanów, kontrolne pytanie czy na pewno torebka nowa i bez defektów. Tak, tak, wszystko cacy. Wylicytowana, zapłacona, wysłana, nawet przyszła po 5ciu dniach. Otwarcie pudła - no piękna, cacy ale halo, halo - rączka złamana. Pisze więc do sprzedawcy, że tak a tak się stało, poproszono o wysłanie zdjęć, wysłałam i pytam się jak możemy rozwiązać sytuację. Odpowiedź:

"Ja nie widzę problemu. Mam nadzieję, że możesz nadal jej używać. Buźka."

No nie, nie mogę. Nie po to kupuję nową torebkę żeby mieć taką z połamanymi rączkami. I tu zaczynają się schody, bo pani z Juesej nie widzi w tym swojej winy. Torebkę wysłała bez defektu, pewnie uszkodziła się w trakcie transportu, mój problem.
No nie, nie mój. Wyjaśniam dziewczęciu, że nie wiem czy wysłała z defektem czy bez, czy popsuło się w trakcie transportu - jej obowiązkiem jest upewnić się, że towar jest tak zapakowany, że dotrze do mnie w jednym kawałku.

Co na to dziewczę? Nie, to nie jej obowiązek. Czyj? Nie wiadomo.

Sprawa zgłoszona do eBaya i tu dziewczę znowu błyska intelektem. Jak jej odeślę torebkę w nienaruszonym stanie (patrz: z niezłamaną rączką) to ona mi odda jej cenę plus wysyłkę, ale kosztów wysyłki zwrotnej już nie pokryje, a w ogóle to pewnie ja to uszkodziłam i teraz zwalam winę na nią. No nie, tak się nie będę bawić.

Dziewczę próbuje dalej - to ona mi odda połowę kasy jak jej odeślę. Druga część oczywiście zostaje u niej w kieszeni. No nie, jednak mój zmysł biznesowy mówi mi, że to nie interes roku.

Kolejne podejście - to ona mi odda 3/4 ceny jak jej odeślę. Ręce i nogi mi opadły. Wytłumaczyłam jeszcze raz, że nie jestem oszołomiona ofertą. Dowiedziałam się, że jestem niewdzięczna, bo ona chce znaleźć złoty środek (proponując mi częściową kasę za zwrot towaru z defektem?!) i mogę sobie tą sprawę zgłaszać dalej.

Poinformowałam, że owszem, zgłoszę dnia X. Dziewczę pisze, że mogę sobie już zgłaszać dnia Y (ze względu na różnicę czasu termin zgłaszania wypada kiedy u mnie jest już kolejny dzień a u niej jeszcze nie). Informuję, że nie, ponieważ jest różnica czasu i dla mnie będzie to dzień X. Tu dopełnił się mój wizerunek dziewczęcia. Odpowiedź?

- Nie, bo wszystko dzieje się w moim świecie. Kupowałaś w dolarach i o moim czasie więc musi być tak, jak w Ameryce.

Chyba nie wiem jak to jest w Ameryce.
Wiedzieć nie chcę.

eBay

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 576 (646)

#26834

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam dwie Yorki. Z racji tego, że rasą żywo interesuję się od kiedy skończyłam jakieś 10 lat, rok temu zapisałam się do stowarzyszenia miłośników. Zrzeszamy hodowców, pasjonatów, właścicieli psów rasowych i nierasowych. Działa to bardziej dla przyjemności, możliwości wymiany opinii i doświadczenia, szczególnie, że towarzystwo jest międzynarodowe.

Jakiś czas temu przepełniła nas duma kiedy jeden z ′naszych′ dostał nominację do Cruftsa (największa i najbardziej prestiżowa wystawa psów rasowych odbywająca się co roku w UK). Wszyscy ucieszeni, posypały się gratulacje, sama miałam iść oglądać na żywo.

Dlaczego o tym piszę? Ano w Cruftsie Yorki startują 11/03/12. Wspomniany wyżej egzemplarz nie startuje. Dlaczego?

Z racji tego, że wieść o nominacji do wystawy się rozniosła, dwa tygodnie temu piesek ulotnił się jak kamfora. Z zamkniętego podwórka bez dziur w ogrodzeniu.

Psa zwrócono.
Po trzech dniach, kiedy to właściciele wypłakali już dawno oczy.
Ogolonego w niektórych miejscach na zero.
Z przyciętym uchem.

Co za zwyrodniałe ch*je to zrobiły się pytam?!

dno den

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 773 (849)