Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jlv

Zamieszcza historie od: 30 marca 2011 - 22:08
Ostatnio: 12 października 2011 - 16:41
  • Historii na głównej: 10 z 30
  • Punktów za historie: 9969
  • Komentarzy: 61
  • Punktów za komentarze: 251
 
zarchiwizowany

#15581

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A propos banków.
Sam mam uprawnienia do dostępu do niektórych tajemnic bankowych, osobliwie tego banku z byczkiem. Mniejsza o to, co ja tam robiłem, obowiązuje mnie tajemnica bankowa i tego nie napiszę. Ale swoje widziałem.
Otóż w którymś oddziale tego banku z byczkiem robiłem swoje. Na kasie, gdzie robiłem wisiała duża kartka z napisem, że ta akurat kasa jest dziś nieczynna i uprasza się klientów o udanie się do innych kas, a coś tak z 7 ich było. Siedzę pod spodem, konfiguruję kompa, co jakiś czas wyłażę, by sprawdzić na ekranie, czy aby dobrze robię i przyłazi mi Piekielna.
- Proszę pana, ja potrzebuję pilnie wybrać 2000 złotych z konta.
- Proszę pani, widzi pani kartkę, ja tu od innej bajki. Proszę się udać do kolejki obok
- Ale tu właśnie nie ma ludzi.
- Nic dziwnego, ja instaluję stanowisko.
- Ma pan mnie obsłużyć! (a niby jak, jak nie znam kodów dostępu do terminala, mam kody, ale testowe?)
- Szanowna pani, proszę stanąć w kolejce do innych kas, ja nawet nie potrafiłbym pani obsłużyć. Nawet, gdybym chciał (i to był mój błąd).
- A ty, taki owaki, tobie się nie chce? O, ja ci zaraz pokażę.
Leci babka do ochroniarzy. Ci doskonale wiedzą, co i jak (przecież siłą za biurka nie wlazłem) i tłumaczą, że niestety, ten pan jest z firmy, co nam zmienia oprogramowanie, ale sam nie ma ani wiedzy, ani władzy wykonać jakieś zlecenie bankowe. Dopiero się baba wściekła. Ochroniarze nasłuchali się o sobie, ja zresztą też (dowiedziałem się, jak się moi rodziciele prowadzili tak kilka pokoleń wstecz). Wojna z wiatrakami.
Nie wytrzymałem. Ryczę na pół banku - dawać mi tą kartę, wypłacę! Babka zadowolona, ale przez chwilę. Bo powiedziałem, że po drodze skopiuję jej kartę i potem sam będę wybierał. Dla nie znających tematów informuję, nie ma możliwości zmiany numeru PIN. Po prostu karta ma zaszyty kod PIN oryginalny, a zmiana PINu polega na tym, że na karcie zapisuje się tzw. offset, czyli różnicę między PINem oryginalnym, a docelowym. Te ma mikrochipach też to mają, ale trudniej to obejść. Babka wyleciała z banku szybciej, jak statystyczny pies małe robi.

upierdliwa baba

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (166)
zarchiwizowany

#15536

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nasza kochana policja.
Wracam któregoś dnia (dość dawno temu) z pięknego miasta Konstanz - Konstancja w Niemczech. To tam właśnie był słynny sobór w Konstacji kończący schizmę zachodnią. Nota bene, jak kogoś będzie niosło w te strony (Badenia-Wirtenbergia), to polecam zwiedzić. Miasto nie zniszczone przez wojnę, bo tuż przy granicy ze Szwajacarią. Raz alianci spróbowali je zbombardować, ale parę bomb poleciało do Szwajcarii, zrobiła się chryja dyplomatyczna i na wszelki wypadek alianci zakazali swoim armiom bombardowań w pasie 20 km od granicy szwajcarskiej. No i tak zabytki miasta ocalały.
Ale, ad rem. Otóż z pięknego, samochwalącego się miasta (na wjeździe stoją tabliczki z napisem Universitetstadt Konstanz - coś, jakby przed np. Wrocławiem pisało Miasto Uniwersyteckie Wrocław) do mnie jest praktycznie 1000 km. Trochę się jedzie. Ale wracam z pracownikiem. A na miejscu jesteśmy tak o 2 w nocy. Przecież nie zostawię go na szczerym polu. Przejechałem 1000 km, to jeszcze 30 też dam radę, a podrzucę go pod dom. I sobie jadę. 2 w nocy. Samochodów zero, pieszych zero (żeby to chociaż weekend, to może by kto z imprezy jakiejś wracał, a to środek tygodnia). A tu skrzyżowanie, sygnalizacja świetlna i świeci się czerwone. Zahamowałem. Pracownik (od tego miejsca miał kilometr do domu) mówi, żebym olał i jechał dalej. O tej porze winno być żółte migające, a tu czerwone. Mówię, że coś mi tu śmierdzi, wytrzymaliśmy tyle, to minuta nas nie zbawi. No i faktycznie po niedługim czasie robi się zielone. Jedziemy, a tam dalej stoi radiowóz. Gdybym pojechał na czerwonym, jestem bez szans. Ewidentne przekroczenie przepisów. Ale z drugiej strony, czajenie się o 2 w nocy na potencjalnych klientów ma sens? Czy nasza policja nie ma większych zmartwień i problemów?

policja w nocy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 19 (51)

#14553

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Idiotyzm ludzi jednak jest wielki. Coś miał rację Einstein twierdząc, że kosmos i głupota ludzka są nieskończone, tyle, że mówił, iż co do kosmosu to on pewności nie ma. Miał rację.
Jadę sobie dziś pociągiem na zlecenie. Umówione. Więc, jak Bozia nakazała, kupiłem bilet, wsadziłem tyłek w wagon i jadę. Słynnym żółtkiem. Czytam sobie książkę (pół godziny jazdy). Wchodzi konduktor i słynne "proszę przygotować bilety do kontroli".

Mam go gdzieś, bilet mam. Podałem, skasował. Ale w boksie obok babcia maryjna nie ma biletu. Ponoć nie zdążyła kupić. Konduktor mówi, że wystawienie biletu w pociągu to 5 złotych drożej (dopłata). Babcia zaczyna lamentować, że ona tylko jedną stację i tak dalej. Gdyby wystawił jej w pociągu, to na tą odległość (plus te 5 złotych) wyszłoby 8,30. Ale facet się zlitował i mówi:
- Ja pani wystawię od stacji X, tam nie ma kasy, więc nie mam prawa pobrać opłaty, wyjdzie pani tylko 5,80.

Zachował się po ludzku. No, trzeba było słyszeć, co mu ta babcia nagadała. Dowiedział się wiele o prowadzeniu swoim i swoich przodków tak kilka pokoleń wstecz. Konduktora znam, upierdliwy nie jest, może by i machnął ręką na tą jedną stację, ale sam widziałem, że do pociągu wsiedli rewizorzy. Biedny nie ma wyjścia. Za niesprzedanie biletu, gdyby rewizorzy wykryli, nawet mógłby stracić pracę. A tych rewizorów znam, wiem, że nie popuszczą. Babcia swoje, konduktor swoje. Że jej wystawi od stacji X, tam nie ma kasy, nie pobierze opłaty dodatkowej. A ta na cały segment żółtka się drze, że wsiadła na stacji Y, a tak w ogóle to ona jedną stację jedzie. Konduktor się obrócił: rewizorzy idą. Co miał zrobić? Wystawił bilet z dopłatą, babcia zapłaciła kilka złotych więcej. Rewizorzy nadeszli, jak kończył wypisywać. Babcia na nich z mordą, by go wyprostowali, bo ona tylko jedną stację jedzie. Nietrudno domyśleć się finału. Miała babcia pecha, bo na jej docelowej stacji już czekali SOKiści.
Rozumiem oszczędność, ale nie pazerność. Przecież sam konduktor zaproponował jej tańszą wersję. I chłop nie miał wyjścia z rewizorami w pociągu!
Jak to mówią: chytry dwa razy traci.

babcia moherowa

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 618 (706)
zarchiwizowany

#14777

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając opowieść "chodzącego serwisu informatycznego" i ja coś dodam.
Też się znam na tym, robię w tym od ponad 20 lat (pracowałem nawet na maszynach Odra). I potwierdzam, że najgorszymi klientami są znajomi i rodzina.
Parę incydentów.
Incydent 1.
Dzwoni ciocia, że jej "coś w komputerze zdechło". Oczywiście po czymś takim dostałem olśnienia i wszystko wiem. Wyjątkowo precyzyjna informacja. Ale mam taki swój pakiet ratunkowy, na ogół starcza. Jadę, okazuje się, że drobna w sumie usterka, ale odcięło cioci dostęp do internetu. Wiem, że z naszej ukochanej TP S.A., więc proszę o dokument z identyfikatorem klienta i hasłem, to wpiszę, co gdzie trzeba i będzie. Okazuje się, że ciocia posiała to gdzieś i nie ma. No to mówię, żeby zadzwoniła do nich, to jej prześlą kopie. I wtedy się zaczęło: to nie umiesz tego zrobić? I tak dalej. Tłumaczenie, że bez identyfikatora klienta i hasła nie ustawię tej Neostrady, choćby nie wiem co, na nic się nie zdało. Nawet jej nie wgram bez płyty, bo skąd mam mieć (mam innego operatora internetu, swojej płyty nie mam). Ciocia mnie niemal wyrzuciła z domu. Oczywiście każdy inny mówił to samo, bo i co miał powiedzieć. Dopiero po 5 wizycie kogoś, a każdy kasował, dotarło.
Incydent 2.
Pozytywny tym razem. Godzina 7:30 rano. Ja jestem nocnym Markiem, więc chodzę późno spać, raczej nie lubię dzwonków do drzwi o tej porze. A tu kierowca z firmy, z którą właściwie nie współpracuję, coś tam raz na rok, półtora od wielkiego dzwonu zrobię. Wylazłem w piżamie, a ten do mnie: panie, bierz pan co potrzebujesz i jedź pan ze mną, szef błaga. Co było zrobić, ubrałem się i pojechałem. Na miejscu nie działa serwer. Ani zipnie. Nie da się włączyć i koniec. Po kilku podejściach skończył mi się koncept. Zasilacz, czy co? Odsunąłem biurko razem z serwerem i mało ze śmiechu nie padłem. Kabel zasilający przegryziony przez szczura. Szczur zresztą też tam był pod spodem porażony prądem. Szef na widok szczura rzucił dość wulgarnym zwrotem na różne litery alfabetu, pozwolę sobie nie cytować. Co było robić, odpiąłem taki sam kabel z jednego ze stanowisk i przyłączyłem. Wystartowało. Praca mogła być rozpoczęta. Co prawda bez jednego stanowiska. Radzę szefowi, by kupił taki kabel, jak tylko sklepy z tej branży będą czynne (czyli tak po 10). On na to: a masz taki kabel? A coś z 10 mi się nazbierało przez lata. Ten nie wiele myśląc: tu masz 300 złotych za robotę, 100 za ten kabel. Kierowca cię odwiezie i dasz mu ten kabel, bo tu się o 9 rano Sajgon zacznie. Tłumaczę, że mu sprzedam, czemu nie, po co mi 10 sztuk, a on nie ma czasu, ale 100 złotych to przesadził, tyle to nie kosztuje. Powiedziałem mu, że cena za wysoka (sprawdzi potem gdzieś i wyjdzie, że go naciągnąłem). A ten dokłada mi jeszcze 2 stówy i mówi: kierowca cię zawiezie, bierz ten (brzydkie wyrazy) kabel, przywiezie cię, podłączysz to i odwiezie cię z powrotem. Biorąc pod uwagę, że przejazd w jedną stronę od jego firmy do mnie to ok. 10 minut, kabel zasilający kompa nie podłącza się przecież 3 godziny, to już o 9 rano byłem z powrotem w domu bogatszy o 600 złotych. Codziennie bym tak chciał.

też informatyk

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 258 (282)
zarchiwizowany

#14485

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z zasady nie kupuję małolatom żadnego alkoholu czy fajek. Dla mnie może taki palić wagonik dziennie i popić skrzynką wódki. Jak mu rodzice pozwolą.
No i idę sobie do sklepiku, chcę kupić paczkę fajek i kilka piw. Zaczepia mnie małolat, że on mi da pieniądze, ale bym wziął dla niego paczkę fajek i też kilka piw. Spojrzenie: kojarzę chłopaczka, ale on chyba mnie nie skojarzył. To syn kolegi, rozwiedli się z żoną, nie moja sprawa. Mieszka z jego byłą. Miał problem ze skojarzeniem mnie, bo z wielu przyczyn, głównie zawodowych, jeżeli się z kolegą spotykam, to na neutralnym gruncie. Ostatnio małolat widział mnie ponad 8 lat temu. A mi lat przybywa, a nie ubywa, więc nie załapał.
Stanowczo odmawiam. A ten do mnie z ryjem, że jemu tata pozwala pić i palić. To ja na to grzecznie: jak ci pozwala, to niech ci nawet browar kupi i fabrykę fajek, nie mój problem. Skądinąd wiem, że kolega absolutnie mu tego zabrania. A ten na mnie: dzwonię po tatę, on cię ustawi. Ja, śmiejąc się w duchu, bo znam reakcję kolegi mówię: a proszę bardzo. Wymiękł.
Teraz ja się włączyłem i mówię: to może ja porozmawiam. Dzwonię i mówię, co się dzieje. Myślałem, że kolegę szlag na miejscu trafi, wsiadł w samochód i przyjechał. Mina małolata, gdy się przywitaliśmy, bezcenna. No i Irek (imię zmienione) do mnie: co ja mam z tym młodym ch**m zrobić? Odruchowo powiedziałem: przepal go! A on to zrobił. Na czym polega przepalanie, tłumaczę. Kupuje się tak z pięć, dziesięć paczek papierosów, koniecznie różnych marek. Następnie Teraz bierze się szluga, dłonie składa mniej więcej w pięść, a peta wkłada się w zaciśnięte dłonie. I każe się palić. Jeszcze nie widziałem takiego, co po 5 fajkach różnych marek się nie porzygał. Oczywiście chłopaczek rzygał dalej, jak widział, kolega nie miał litości. Wmusił w niego 10 sztuk. U niego w domu.
Reakcja matki: X (moje imię), dobrze, że zadzwoniłeś do Irka. Teraz on na fajki nawet spojrzeć nie chce.
Komentarz matki i ojca: no, teraz do pełnoletności nie zapalisz. A i potem pewnie też nie.

naiwny małotat

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 231 (275)
zarchiwizowany

#14285

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A ja myślałem, że jestem raptus. Fakt, zirytować mnie nie jest trudno, ale jak szybko mi wchodzi, tak szybko przechodzi. No, chyba, że ktoś się "przysłuży".
Ale wczoraj dostałem szału. Niewiele brakowało, abym klienta zabił, a w każdym razie ciężką krzywdę na zdrowiu zrobił.
Jest taki sklepik w naszej mieścinie, zasadniczo handluje alkoholami, papierosami, jest tam punkt Lotto i no są jakieś wody, chipsy i tak dalej.
Wczoraj piątek. Umówiłem się z kolegami na piwo. Po co płacić dwa razy drożej w knajpie. Nie jakieś opilstwo, po trzy na łeba. Kumpli 4, ja piąty, po długich i ciężkich rachunkach wychodzi 15 piw. W sklepie mam od lat układ, że jak mi tam złotówka, dwie brakną, to olewają, wydają towar, zapisują na paragonie. Doskonale wiedzą, że to kwestia dnia, dwóch, aż oddam. Nawet paragonu za butelki nie biorę. Przyjmą zawsze, a ja zawsze płacę kaucję.
No to idę do sklepu po te piwa. A tam facio, z żółtymi papierami i taka młoda sprzedawczyni, sympatyczna dziewczyna. Te starsze umieją sobie z nim poradzić, ale ta nie. A ten dziewczynę od k... wyzywa, bo nie chce mu sprzedać alkoholu. Raz, że jej nie wolno pijanemu, a dwa, że on chciał na krechę. Ale jechał ją tak, że miała łzy w oczach. O ty, miękkim robiony!!! Wyp... z tego sklepu i przeproś panią (niewiele mi brakuje do wścieku). Rzucił się na mnie z rękami. Zawinąłem się i leżał pod ścianą. Wlazł nasz dzielnicowy. Jajo leży w tym, że jego córka jest najlbliższą koleżanką mojej córki. Co prawda nie był już na służbie, ale jako policjant ma obowiązek zareagować. Sprzedawczyni powiedziała, zgodnie z prawdą, że ja ją obroniłem, co pokażą kamery.
Wezwał kolegów z pracy. Wszystko wyszło na moje (zaatakował mnie, a przedtem kasjerkę), no to go zabrali do najdroższego hotelu w Polsce. A może czasami warto być piekielnym? Przecież mogłem wyjść, udać, że nic nie widzę. Ale, w takiej sytuacji radzę być piekielnym.

Świat Alkoholi

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 23 (69)
zarchiwizowany

#14114

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nieco makabryczna, zwłaszcza dla kociarzy.
Tak się stało, jakoś w 1995 roku, że poszliśmy z kolegami na piwo. Zdarza się, nie ja pierwszy, ani nie ostatni. Rzecz leży w tym, że to była 2 w nocy, jakżeśmy wracali. Od knajpy do domu kumpla był dosłownie kilometr. Ale to mała wiocha była, o tej porze to łatwiej tam UFO zobaczyć, jak patrol policji. Więc, choć kolega był narąbany, jak pieniek w drewutni, zdecydował się odwieźć nas samochodem do domu kumpla, bo "po jaki wuj będę jutro szedł po samochód". A się trzymał nieźle, choć swoje promile miał (to nie było jedno piwko). No to jedziemy. Ruch na wiosce: zero. Patroli: zero. Kolega jedzie poprawnie, choć dość wolno. I nagle hamulec. Rzuciło nas do przodu, a kumpel tekstem "k...a mać, kota przejechałem". Stało się, nie odstanie się. Zatrzymujemy się i widzimy kota na haku holowniczym. Miałczy cichutko. Skąd on się tam wziął? No, ale koty mają ponoć 9 żyć, może się jakoś zawinął i na ten hak się wspiął ostatnim wysiłkiem?
Koledze się zrobiło żal kota: męczy się zwierzę, więc wyjął lewarek (a miał pod tylnym siedzeniem, a nie w bagażniku) i przyłożył mu dwa razy z całej siły w łeb. Niech się kocina nie męczy. Zaznaczam, byliśmy nieźle naprani.
No cóż, skróciliśmy cierpienia przejechanego kota, skąd weźmiemy o 2 w nocy weta, by go uśpił?
Poszliśmy spać (wtedy, przypomnę, normą było 0,5 promila, a nie 0,2 jak teraz). Doszliśmy do siebie. Kumpel: dzięki za obecność na mojej imprezie, a teraz was porozwożę. No to, po solidnym śniadanku wsiadamy, a tu na tylnym siedzeniu kot (okna były otwarte cały czas). Kumpel mówi: to ten, co go przejechałem, był czarny, miał białe łatki na pyszczku i ogonie, dokładnie, jak ten. Na co my mówimy, że tamten z haka to był prawie biały, miał łatki czarne i brązowe.
Co się okazało po czasie? Kot jego sąsiadki upodobał sobie hak holowniczy, a kolega w dobrej wierze zabił zdrowego kota. Ten przejechany jednak nie do końca był. Kiedy się zatrzymaliśmy po prostu wskoczył do samochodu i się położył pod siedzeniem, nikt z nas nie zauważył, kiedy.
Wniosek: zanim zabijesz zwierzę, to najpierw sprawdź, czy dobijasz właściwe.

koty

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (63)
zarchiwizowany

#14115

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nieco makabryczna, zwłaszcza dla kociarzy.
Tak się stało, jakoś w 1995 roku, że poszliśmy z kolegami na piwo. Zdarza się, nie ja pierwszy, ani nie ostatni. Rzecz leży w tym, że to była 2 w nocy, jakżeśmy wracali. Od knajpy do domu kumpla był dosłownie kilometr. Ale to mała wiocha była, o tej porze to łatwiej tam UFO zobaczyć, jak patrol policji. Więc, choć kolega był narąbany, jak pieniek w drewutni, zdecydował się odwieźć nas samochodem do domu kumpla, bo "po jaki wuj będę jutro szedł po samochód". A się trzymał nieźle, choć swoje promile miał (to nie było jedno piwko). No to jedziemy. Ruch na wiosce: zero. Patroli: zero. Kolega jedzie poprawnie, choć dość wolno. I nagle hamulec. Rzuciło nas do przodu, a kumpel tekstem "k...a mać, kota przejechałem". Stało się, nie odstanie się. Zatrzymujemy się i widzimy kota na haku holowniczym. Miałczy cichutko. Skąd on się tam wziął? No, ale koty mają ponoć 9 żyć, może się jakoś zawinął i na ten hak się wspiął ostatnim wysiłkiem?
Koledze się zrobiło żal kota: męczy się zwierzę, więc wyjął lewarek (a miał pod tylnym siedzeniem, a nie w bagażniku) i przyłożył mu dwa razy z całej siły w łeb. Niech się kocina nie męczy. Zaznaczam, byliśmy nieźle naprani.
No cóż, skróciliśmy cierpienia przejechanego kota, skąd weźmiemy o 2 w nocy weta, by go uśpił?
Poszliśmy spać (wtedy, przypomnę, normą było 0,5 promila, a nie 0,2 jak teraz). Doszliśmy do siebie. Kumpel: dzięki za obecność na mojej imprezie, a teraz was porozwożę. No to, po solidnym śniadanku wsiadamy, a tu na tylnym siedzeniu kot (okna były otwarte cały czas). Kumpel mówi: to ten, co go przejechałem, był czarny, miał białe łatki na pyszczku i ogonie, dokładnie, jak ten. Na co my mówimy, że tamten z haka to był prawie biały, miał łatki czarne i brązowe.
Co się okazało po czasie? Kot jego sąsiadki upodobał sobie hak holowniczy, a kolega w dobrej wierze zabił zdrowego kota. Ten przejechany jednak nie do końca był. Kiedy się zatrzymaliśmy po prostu wskoczył do samochodu i się położył pod siedzeniem, nikt z nas nie zauważył, kiedy.
Wniosek: zanim zabijesz zwierzę, to najpierw sprawdź, czy dobijasz właściwe.

koty

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -22 (52)

#13273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Słysząc o różnych historiach z kradzieżą prądu, to i ja powiem swoją.
Mieliśmy sąsiada, co się regularnie podłączał do instalacji z klatki schodowej. Oczywiście skutkowało to tym, że za jego pobór prądu płacili solidarnie inni mieszkańcy. Wiedzieliśmy, co i jak. Ale prośby nie pomagały, groźbami się nie przejmował, policja miała nas w czterech literach, energetyce zwisało, bo pieniądze dostali - słowem znikąd ratunku. Ale, dlaczego ja mam płacić niemal 100 zł na miesiąc więcej, bo on bezrobotny (czytaj: dwie lewe rączki). Za to coś żonie czy córce mogę kupić.
Z zawodu wykonywanego jestem programistą, ale z wyuczonego elektrykiem. Dogadałem się z sąsiadem i obleźliśmy uczciwie cały blok. Szanowni sąsiedzi: w dniu X będzie akcja. Każdy z was niech wyłączy wszystko, najlepiej na liczniku, na podejściu, im dalej, tym lepiej. Wyłączyć bezpieczniki, powyjmować wtyczki od wszystkiego. To potrwa 5 minut. Wytrzymacie tyle bez telewizora, komputera, światła. A tego, hmmm, fiuta, oduczymy, tylko nic nie włączajcie, bo może być nieszczęście.
Każdy miał dość, to się zgodził. A my we dwójkę podpięliśmy pod zero kolejną fazę na przyłączu. Robiło się pod napięciem na przyłączu, ale idzie to przeżyć, jak się wie, jak to robić, choć trzeba uważać. I nagle u kradzieja zamiast oficjalnych 230 V pojawiło się 400. Nie trzeba tłumaczyć chyba, co się zaczęło dziać. Żarówki w kilka sekund popalone. Lodówka i inne zniszczone. Elektronika do piachu. Po 5 minutach przełączenie z powrotem i do dziś spokój. Dowodu żadnego gostek nie ma, a że zniszczyło mu wszystko, co działało, nie nasza sprawa.
Może jestem z sąsiadem Piekielny, ale niby jak inaczej oduczyć?

sąsiad kradnący prąd

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1406 (1494)

#11733

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno, dawno temu, za wrednej komuny, miałem sąsiada piętro niżej. Pod ksywą WMW (wszystko mu wolno). Jak puszczał telewizor, to tak, że piętro wyżej własnych myśli się nie słyszało.
Na wszelkie uwagi mówił, że od 6 do 22 mu wolno.
O, żesz ty. Moja mama (wtedy byłem w kawalerskim stanie) i mój, już, ale wtedy nie, śp. dziadek mieli dość. Normalnie nie szło wytrzymać. Prośby i groźby nie pomagały, bo klient z dołu działał na zasadzie "wolnoć Tomku, w swoim domku".

Kilka razy mówiłem mamie, że mu mordę obiję, gdy trzeba będzie. Mama zawsze się sprzeciwiała (mój ojciec zmarł, gdy miałem kilka lat). Ale widzę, dziadek ma dość, mama ma dość. W końcu nie wytrzymałem i mówię:
- Ja tego ch*ja ustawię, nawet go nie dotknę, ale zrozumie. Pozwólcie mi!
Zakazywali mi tego długo, ale i potem granica 22 godziny przestała się liczyć.
W końcu dziadek i mama mówią:
- Masz wolną rękę, tylko nie wolno ci go uderzyć.
To chciałem usłyszeć.

Więc udałem się do kumpla, co grał jakiegoś rocka czy inne i się pytam: pożycz mi z tej twojej orkiestry Altusy (dla nie wtajemniczonych na owe czasy potężne głośniki) i ten twój wzmacniacz. Na jeden dzień.
Drugi dzień zużyłem na przygotowanie nagrań.
Na trzeci dzień poradziłem mamie, aby odwiedziła swoją siostrę we Wrocku, a dziadkowi, aby odwiedził mojego wujka w Nowej Rudzie. Wiedzieli, że coś kombinuję, ale nie wiedzieli, co. Wysłuchali rady.
A ja wtedy na taśmie magnetofonowej, 240 minut, nagrałem First Randez-Vous Jean Michel Jarre'a. Na okrętkę.
Ktokolwiek to słyszał, wie, że tam jest bardzo fajny kawałek niskotonowy. Wzmacniacz na full. Equalizer tony niskie do oporu w górę. I 8 Altusów po 300 wat każdy.
Mury tańcowały, żyrandole po suficie chodziły. Ja odpaliłem i sobie poszedłem na piwo do kumpla. Po 4 godzinach wróciłem, przewinąłem taśmę i dawaj od nowa, Polsko Ludowa. Po kolejnych 4 godzinach sąsiad czekał na mnie, że on sobie nie życzy. A teraz ja: wolno mi, skoro panu wolno. Przewinąłem kolejny raz i kolejna porcja.
Za następnym podejściem gość mówi, że on nie będzie puszczał głośno telewizora, byle bym przestał.
Zgodziłem się, ale ostrzegłem, że jak się powtórzy, to nie będzie 8, ale 16 Altusów i nie po 300 wat, ale po 600, a wtedy nawet kanapa mu się wyprowadzi z mieszkania.
Hmm. Może czasami tak trzeba?
Cudownym trafem jedna demonstracja wystarczyła.

paskudny sąsiad

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 921 (1021)