Profil użytkownika
jotem02 ♂
Zamieszcza historie od: | 22 stycznia 2018 - 18:33 |
Ostatnio: | 22 kwietnia 2024 - 17:34 |
O sobie: |
Nauczyciel od 1979. Uprawnienia do matematyki, fizyki i angielskiego. Dwukrotnie, przez kilka lat, dyrektor szkoły polskiej poza granicami Polski (Budapeszt, Benghazi). Ukończony pierdyliard szkoleń i kursów. Prywatnie żonaty, dwóch synów, czwórka wnuków dzięki którym mam bieżący podgląd na publiczny system edukacji. Od wielu lat nauczyciel w szkołach STO. |
- Historii na głównej: 59 z 63
- Punktów za historie: 8239
- Komentarzy: 374
- Punktów za komentarze: 1946
Na ogół pisałem o innych rzeczach, na ogół śmiesznych, ale tym razem śmiesznie nie będzie.
Mieszkam ci ja sobie z koleżanką małżonką na parterze naszego domu. 140 m2 i sporo pomieszczeń, ale oboje dajemy korki, mamy swoje sypialnie i wspólny salon. Na piętrze 110 m2 (skosy) i mój syn z rodziną - żona i dwójka małoletnich. Licznik prądu jeden. Fotowoltaika dająca 8 - 9 MWh rocznie.
Mamy tylko prąd - bez gazu i ogrzewania na węgiel, olej i co tam jeszcze. A, i na dole jest kominek z płaszczem powietrznym, dający turbinką również ogrzewanie na górę. Dom kanadyjski dodatkowo ocieplony styropianem i tynkiem. Czyli, jak mówi mój kumpel, świeczką można ogrzać.
Jako, że dwa gospodarstwa domowe to są: dwie płyty indukcyjne, trzy bojlery, dwie pralki, hydrofor, suszarka, dwie klimy i liczne inne pierdoły żrące prąd. Wszystko energooszczędne (A albo A+), w oświetleniu tylko LEDy, timery przy bojlerach z racji taryfy zmiennej.
No i te sześć osób zużywa około 25 MWh rocznie (ogrzewanie!). Foto da mi 8. Zostaje 17. Tarcza da mi 2 MWh po starej cenie. Zostaje 15 po ile? Nikt tego nie wie. Jeśli nie po 0.64 za kWh, a za 4 pln to umrę. Mogę się dogrzewać drewnem - nawet kupiłem trzy metry dębiny po 750 plus transport. Przy ostrej zimie, to góra dwa miesiące przy codziennym paleniu, A potem już tylko prąd.
Wiem, że będą hejty, że tak duże zużycie. Ale to nie tylko ja. Kupa ludzi tak ma. A kto jest tym razem piekielny? Zapraszam do zgadywania.
Mieszkam ci ja sobie z koleżanką małżonką na parterze naszego domu. 140 m2 i sporo pomieszczeń, ale oboje dajemy korki, mamy swoje sypialnie i wspólny salon. Na piętrze 110 m2 (skosy) i mój syn z rodziną - żona i dwójka małoletnich. Licznik prądu jeden. Fotowoltaika dająca 8 - 9 MWh rocznie.
Mamy tylko prąd - bez gazu i ogrzewania na węgiel, olej i co tam jeszcze. A, i na dole jest kominek z płaszczem powietrznym, dający turbinką również ogrzewanie na górę. Dom kanadyjski dodatkowo ocieplony styropianem i tynkiem. Czyli, jak mówi mój kumpel, świeczką można ogrzać.
Jako, że dwa gospodarstwa domowe to są: dwie płyty indukcyjne, trzy bojlery, dwie pralki, hydrofor, suszarka, dwie klimy i liczne inne pierdoły żrące prąd. Wszystko energooszczędne (A albo A+), w oświetleniu tylko LEDy, timery przy bojlerach z racji taryfy zmiennej.
No i te sześć osób zużywa około 25 MWh rocznie (ogrzewanie!). Foto da mi 8. Zostaje 17. Tarcza da mi 2 MWh po starej cenie. Zostaje 15 po ile? Nikt tego nie wie. Jeśli nie po 0.64 za kWh, a za 4 pln to umrę. Mogę się dogrzewać drewnem - nawet kupiłem trzy metry dębiny po 750 plus transport. Przy ostrej zimie, to góra dwa miesiące przy codziennym paleniu, A potem już tylko prąd.
Wiem, że będą hejty, że tak duże zużycie. Ale to nie tylko ja. Kupa ludzi tak ma. A kto jest tym razem piekielny? Zapraszam do zgadywania.
Ocena:
158
(166)
Taka kolejna historyjka z mojego bogatego życiorysu.
Na przełomie wieków mieszkałem w Budapeszcie, a z racji stanowiska posługiwałem się tzw. brązowym paszportem MSZ (oczko niżej od granatowego, dyplomatycznego).
Tanich lotów naonczas nie było, więc raz na miesiąc brykałem do kraju i rodziny pociągiem (nocny Bathory). Pewnego razu okazało się, że przy podróży do Budapesztu będzie problem, bo MAV strajkuje (ichnie PKP) i dojeżdża tylko do ostatniej stacji po niewęgierskiej stronie - Nove Zamky. A ta dla większości podróżnych niespodziewanka pojawiała się tak między czwartą, a piątą rano.
Co było robić, zasięgnąłem informacji u znajomych z ambasady i uzbrojony w wiedzę zaległem w kuszetce. Upiornym i ciemnym porankiem wysiadłem w Novych Zamkach i zacząłem realizować przewidziany program. W tym momencie zainteresował mnie wyraźnie zdezorientowany gościu koło sześćdziesiątki klnący w kilku językach i nieco bezradny. Władał angielskim, więc zaoferowałem pomoc. Należało wziąć taxi do Komarna, przepłynąć promem do Komarom (po stronie węgierskiej) i autobusem z Komarom dojechać do Budapesztu.
Zapłaciłem (silnie wygórowaną) stawkę za taryfę, dojechaliśmy na prom, a tam była kontrola graniczna. Ja przeszedłem od razu, a mój towarzysz miał jakieś problemy i został. Obiecałem mu jednak, że poczekam po drugiej stronie Dunaju. I tak też się stało. Czekałem prawie trzy godziny, ale mój podopieczny w końcu się pojawił. Wypiliśmy dość obrzydliwą kawę i zapytałem, czy moja pomoc jeszcze mu jest potrzebna. Dowiedziałem się, że nie, po czym gościu wyjął komórkę i gdzieś zadzwonił. Na moje oko mówił po gruzińsku. I potem oświadczył: "Ty się zaopiekowałeś mną, to teraz ja się zaopiekuję tobą". Opieka w sumie była mi zbędna, bo dojazd autobusem do Budapesztu nie był wielkim problemem, ale o odmowie nie było mowy. Coś tam było o honorze itp.
Nie minęło wiele czasu jak pod kafejkę nadbrzeżną podjechał Jaguar z dwoma mięśniakami w szeleszczących dresach i złotych łańcuchach wielkości krowich powstrzymywaczy. Ale nie, nie pojechaliśmy od razu do stolicy. Najpierw w restauracji odbyło się śniadanko nie do przejedzenia. Potem zostałem odstawiony z honorami do domu. A na koniec dostałem wizytówkę na której był tylko numer telefonu z komentarzem: "dzwonisz, mówisz kim jesteś i jaki masz problem. Reszta, to już nasza sprawa".
Nigdy nie skorzystałem, ale jednak warto pomagać.
Na przełomie wieków mieszkałem w Budapeszcie, a z racji stanowiska posługiwałem się tzw. brązowym paszportem MSZ (oczko niżej od granatowego, dyplomatycznego).
Tanich lotów naonczas nie było, więc raz na miesiąc brykałem do kraju i rodziny pociągiem (nocny Bathory). Pewnego razu okazało się, że przy podróży do Budapesztu będzie problem, bo MAV strajkuje (ichnie PKP) i dojeżdża tylko do ostatniej stacji po niewęgierskiej stronie - Nove Zamky. A ta dla większości podróżnych niespodziewanka pojawiała się tak między czwartą, a piątą rano.
Co było robić, zasięgnąłem informacji u znajomych z ambasady i uzbrojony w wiedzę zaległem w kuszetce. Upiornym i ciemnym porankiem wysiadłem w Novych Zamkach i zacząłem realizować przewidziany program. W tym momencie zainteresował mnie wyraźnie zdezorientowany gościu koło sześćdziesiątki klnący w kilku językach i nieco bezradny. Władał angielskim, więc zaoferowałem pomoc. Należało wziąć taxi do Komarna, przepłynąć promem do Komarom (po stronie węgierskiej) i autobusem z Komarom dojechać do Budapesztu.
Zapłaciłem (silnie wygórowaną) stawkę za taryfę, dojechaliśmy na prom, a tam była kontrola graniczna. Ja przeszedłem od razu, a mój towarzysz miał jakieś problemy i został. Obiecałem mu jednak, że poczekam po drugiej stronie Dunaju. I tak też się stało. Czekałem prawie trzy godziny, ale mój podopieczny w końcu się pojawił. Wypiliśmy dość obrzydliwą kawę i zapytałem, czy moja pomoc jeszcze mu jest potrzebna. Dowiedziałem się, że nie, po czym gościu wyjął komórkę i gdzieś zadzwonił. Na moje oko mówił po gruzińsku. I potem oświadczył: "Ty się zaopiekowałeś mną, to teraz ja się zaopiekuję tobą". Opieka w sumie była mi zbędna, bo dojazd autobusem do Budapesztu nie był wielkim problemem, ale o odmowie nie było mowy. Coś tam było o honorze itp.
Nie minęło wiele czasu jak pod kafejkę nadbrzeżną podjechał Jaguar z dwoma mięśniakami w szeleszczących dresach i złotych łańcuchach wielkości krowich powstrzymywaczy. Ale nie, nie pojechaliśmy od razu do stolicy. Najpierw w restauracji odbyło się śniadanko nie do przejedzenia. Potem zostałem odstawiony z honorami do domu. A na koniec dostałem wizytówkę na której był tylko numer telefonu z komentarzem: "dzwonisz, mówisz kim jesteś i jaki masz problem. Reszta, to już nasza sprawa".
Nigdy nie skorzystałem, ale jednak warto pomagać.
transport
Ocena:
243
(257)
Bardzo lubię grzebać kijkiem w mrowisku. I tym razem też tak będzie, co mam nadzieję, zaowocuje lawiną komentarzy. A będzie o nauczycielach.
Jaka jest kondycja tego zawodu, każdy chyba wie. Nauczyciel stażysta zarabia tyle, że trzeba mu dopłacać, bo inaczej nie osiągnie płacy minimalnej. A mówimy o ludziach po pięcioletnich studiach i pierdyliardzie kursów i szkoleń. Nauczyciel dyplomowany (najwyższy stopień awansu) minimalną przekracza nieznacznie, a kiedyś była to jej dwukrotność. Wiem, wiem: mało godzin, długie wakacje i w ogóle, co to za praca? Dzieci czytajcie i dzieci czytają, dzieci piszczcie i dzieci piszą. No, miód malina i orzeszki.
A jakoś do pracy w tym fachu nikt się specjalnie nie garnie. Rozwydrzone bachory, roszczeniowi rodzice i tony papierologii skutecznie wymywają ze szkół potencjalnych nauczycieli kontraktowych. No i te zarobki. Czy rzeczywiście trzy kafle miesięcznie netto to dla matematyka, fizyka, chemika, czy lingwisty wystarczający doping? Przecież on bez trudu zarobi dwukrotność tego gdzie indziej.
Jedna z moich synowych (fanatyczna polonistka) po wielu latach w zawodzie robi kurs HR i idzie do korpo. Druga synowa po zaledwie kilku latach idzie w terapię psychologiczną (ma uprawnienia). Kto zostaje w zawodzie, zwłaszcza w szkołach publicznych? Bardzo często są to osoby, które powinny być starannie odsunięte od pracy z młodzieżą - frustraci, nieudacznicy i zbyt słabi, by poszukać pracy poza zawodem. Skąd wiem? Mam wnuka w miejscowej publicznej i wiem jak to wygląda: Wychodzi ci cztery plus, ale będziesz miał tróję, bo inaczej osiądziesz na laurach!
Mieli w szkole pracować emeryci, ale po co? Ja, jako emeryt, zakładam JDG i daję korki. Ubezpieczenie zdrowotne mam, a parę złotych spokojnie do emerytury dorobię. Bez użerania się i tracenia czasu na bezproduktywne nasiadówki. A mogę jeszcze popracować poza systemem edukacji państwowej. I to wtedy ja dyktuję warunki pracy i płacy, bo przy 44 latach stażu i zawsze wysokich wynikach egzaminów już jestem firmą gwarantującą wysokie wyniki w klasie liczącej 10 osób.
Podobno w Warszawie i okolicy brakuje 3200 nauczycieli! Strażakami ani wojskiem się tego nie załata. I wasze dzieci będzie uczył PAN WAKAT. A rząd ma to w sempiternie. Głupimi łatwiej rządzić.
Jaka jest kondycja tego zawodu, każdy chyba wie. Nauczyciel stażysta zarabia tyle, że trzeba mu dopłacać, bo inaczej nie osiągnie płacy minimalnej. A mówimy o ludziach po pięcioletnich studiach i pierdyliardzie kursów i szkoleń. Nauczyciel dyplomowany (najwyższy stopień awansu) minimalną przekracza nieznacznie, a kiedyś była to jej dwukrotność. Wiem, wiem: mało godzin, długie wakacje i w ogóle, co to za praca? Dzieci czytajcie i dzieci czytają, dzieci piszczcie i dzieci piszą. No, miód malina i orzeszki.
A jakoś do pracy w tym fachu nikt się specjalnie nie garnie. Rozwydrzone bachory, roszczeniowi rodzice i tony papierologii skutecznie wymywają ze szkół potencjalnych nauczycieli kontraktowych. No i te zarobki. Czy rzeczywiście trzy kafle miesięcznie netto to dla matematyka, fizyka, chemika, czy lingwisty wystarczający doping? Przecież on bez trudu zarobi dwukrotność tego gdzie indziej.
Jedna z moich synowych (fanatyczna polonistka) po wielu latach w zawodzie robi kurs HR i idzie do korpo. Druga synowa po zaledwie kilku latach idzie w terapię psychologiczną (ma uprawnienia). Kto zostaje w zawodzie, zwłaszcza w szkołach publicznych? Bardzo często są to osoby, które powinny być starannie odsunięte od pracy z młodzieżą - frustraci, nieudacznicy i zbyt słabi, by poszukać pracy poza zawodem. Skąd wiem? Mam wnuka w miejscowej publicznej i wiem jak to wygląda: Wychodzi ci cztery plus, ale będziesz miał tróję, bo inaczej osiądziesz na laurach!
Mieli w szkole pracować emeryci, ale po co? Ja, jako emeryt, zakładam JDG i daję korki. Ubezpieczenie zdrowotne mam, a parę złotych spokojnie do emerytury dorobię. Bez użerania się i tracenia czasu na bezproduktywne nasiadówki. A mogę jeszcze popracować poza systemem edukacji państwowej. I to wtedy ja dyktuję warunki pracy i płacy, bo przy 44 latach stażu i zawsze wysokich wynikach egzaminów już jestem firmą gwarantującą wysokie wyniki w klasie liczącej 10 osób.
Podobno w Warszawie i okolicy brakuje 3200 nauczycieli! Strażakami ani wojskiem się tego nie załata. I wasze dzieci będzie uczył PAN WAKAT. A rząd ma to w sempiternie. Głupimi łatwiej rządzić.
szkoła nauczyciel
Ocena:
161
(193)
Może będzie hejcik, może nie ale.
Chcieliśmy pomóc bieżeńcom z Ukrainy. Nie dało się przez gminę, bo- sam nie wiem czemu.
W końcu trafiła do nas rodzina - babuszka Luda (74) i dwóch nastoletnich byczków (17 i 18). Przemeblowaliśmy chałupę, oddaliśmy im dwa pokoje i jedną łazienkę, czyli pół domu. Na początku pieściliśmy ich jak mogliśmy, bo uchodźcy. Co prawda z centralnej Ukrainy (Winnica), no ale.
I tu zaczęły się problemy. Chłopaki miały pomalować płot u kontrahenta. Wzięli zaliczkę i zrezygnowali w połowie roboty, bo za ciężko i za mało płatne. Na szczęście ktoś im załatwił robotę przy produkcji kamizelek kuloodpornych w Warszawie. Przez siedem tygodni raz posprzątali dom. Luda nie ogarniała płyty indukcyjnej i mikrofali, więc nie gotowała. Chłopcy byli przyzwyczajeni do posiłków podawanych pod nosek i takie mieli. Luda siedziała i narzekała, bo skuczno. Oczywiście załatwiliśmy im Pesele i konta bankowe oraz zapomogi. Trzeba się było sporo najeździć.
Po tych siedmiu tygodniach dostali ultimatum - jeszcze tydzień, najwyżej dwa i idziecie na swoje. My też mamy swoje życie. I magicznie po dwóch dniach okazało się, że mają mieszkanie w Warszawie i pracę dla Ludmiły.
Teraz, bo mamy nadal sporo miejsca, chętnie będę przyjmował uchodźców, ale z zastrzeżeniem, że tydzień, maximum dwa tygodnie.
I tak. Smutno, ale okazuje się, że trzeba odróżniać osoby warte pomocy od pieczeniarzy, którzy kombinują wygodną miejscówkę na czas nieokreślony.
I jeszcze raz powtarzam. Jestem pełen szacunku i współczucia dla uchodźców, ale tych prawdziwych. I tym oddam nie pół domu, ale cały dom i całe swoje serce.
Chcieliśmy pomóc bieżeńcom z Ukrainy. Nie dało się przez gminę, bo- sam nie wiem czemu.
W końcu trafiła do nas rodzina - babuszka Luda (74) i dwóch nastoletnich byczków (17 i 18). Przemeblowaliśmy chałupę, oddaliśmy im dwa pokoje i jedną łazienkę, czyli pół domu. Na początku pieściliśmy ich jak mogliśmy, bo uchodźcy. Co prawda z centralnej Ukrainy (Winnica), no ale.
I tu zaczęły się problemy. Chłopaki miały pomalować płot u kontrahenta. Wzięli zaliczkę i zrezygnowali w połowie roboty, bo za ciężko i za mało płatne. Na szczęście ktoś im załatwił robotę przy produkcji kamizelek kuloodpornych w Warszawie. Przez siedem tygodni raz posprzątali dom. Luda nie ogarniała płyty indukcyjnej i mikrofali, więc nie gotowała. Chłopcy byli przyzwyczajeni do posiłków podawanych pod nosek i takie mieli. Luda siedziała i narzekała, bo skuczno. Oczywiście załatwiliśmy im Pesele i konta bankowe oraz zapomogi. Trzeba się było sporo najeździć.
Po tych siedmiu tygodniach dostali ultimatum - jeszcze tydzień, najwyżej dwa i idziecie na swoje. My też mamy swoje życie. I magicznie po dwóch dniach okazało się, że mają mieszkanie w Warszawie i pracę dla Ludmiły.
Teraz, bo mamy nadal sporo miejsca, chętnie będę przyjmował uchodźców, ale z zastrzeżeniem, że tydzień, maximum dwa tygodnie.
I tak. Smutno, ale okazuje się, że trzeba odróżniać osoby warte pomocy od pieczeniarzy, którzy kombinują wygodną miejscówkę na czas nieokreślony.
I jeszcze raz powtarzam. Jestem pełen szacunku i współczucia dla uchodźców, ale tych prawdziwych. I tym oddam nie pół domu, ale cały dom i całe swoje serce.
uchodźcy
Ocena:
189
(219)
Taki drobiazg o tym, jak szlachetne akcje rozbijają się o inercję biurokratyczną.
Gdy byli uchodźcy na granicy z Białorusią była akcja, żeby ich przyjmować w swoich domach choćby na kilka dni. Tak, żeby okrzepli, uspokoili się i odpaśli nieco. Odpowiedziałem na apel pewnej organizacji - mam duży dom, razem z żoną jesteśmy na emeryturze, mówimy w obcych językach (ja nawet nieco po arabsku). Efektem była cisza Telefon odezwał się po pięciu tygodniach! Stwierdziliśmy, że po takim czasie, to my już nie jesteśmy zainteresowani. Sądziliśmy, że w tak pilnej sytuacji ktoś się z nami skontaktuje najdalej w ciągu dwóch dni. Przez litość nie podaję nazwy organizacji.
Teraz mamy kryzys związany z uchodźcami z Ukrainy. Zgodnie z zaleceniami gminy wypełniłem zgłoszenie, podałem dane kontaktowe i możliwości (matka z dzieckiem lub dwojgiem, dwa niewielkie pokoje do dyspozycji na wyłączność plus cała ogólnodostępna część domu, ogród itp). Po dwóch dniach odzew - trzeba będzie poczekać, bo względy organizacyjne, bla, bla, bla. I cisza. Nie wiem, co gmina robi. W szkole, na sali gimnastycznej uchodźcy śpią pokotem na polówkach. Pewnie byłoby im wygodniej u mnie. Ale nie można, bo to gminni uchodźcy.
Wk...łem się. Znajomy mojego syna jeździ do Przemyśla busem i zbiera tych nieszczęśników kwaterując ich w domach ludzi, którzy się do niego zgłaszają - taka prywatna inicjatywa. Jutro albo pojutrze będę mógł przytulić i pomóc ludziom, którzy tej pomocy potrzebują. Moja żona już smaży górę naleśników.
A ta gmina to Jabłonna.
Gdy byli uchodźcy na granicy z Białorusią była akcja, żeby ich przyjmować w swoich domach choćby na kilka dni. Tak, żeby okrzepli, uspokoili się i odpaśli nieco. Odpowiedziałem na apel pewnej organizacji - mam duży dom, razem z żoną jesteśmy na emeryturze, mówimy w obcych językach (ja nawet nieco po arabsku). Efektem była cisza Telefon odezwał się po pięciu tygodniach! Stwierdziliśmy, że po takim czasie, to my już nie jesteśmy zainteresowani. Sądziliśmy, że w tak pilnej sytuacji ktoś się z nami skontaktuje najdalej w ciągu dwóch dni. Przez litość nie podaję nazwy organizacji.
Teraz mamy kryzys związany z uchodźcami z Ukrainy. Zgodnie z zaleceniami gminy wypełniłem zgłoszenie, podałem dane kontaktowe i możliwości (matka z dzieckiem lub dwojgiem, dwa niewielkie pokoje do dyspozycji na wyłączność plus cała ogólnodostępna część domu, ogród itp). Po dwóch dniach odzew - trzeba będzie poczekać, bo względy organizacyjne, bla, bla, bla. I cisza. Nie wiem, co gmina robi. W szkole, na sali gimnastycznej uchodźcy śpią pokotem na polówkach. Pewnie byłoby im wygodniej u mnie. Ale nie można, bo to gminni uchodźcy.
Wk...łem się. Znajomy mojego syna jeździ do Przemyśla busem i zbiera tych nieszczęśników kwaterując ich w domach ludzi, którzy się do niego zgłaszają - taka prywatna inicjatywa. Jutro albo pojutrze będę mógł przytulić i pomóc ludziom, którzy tej pomocy potrzebują. Moja żona już smaży górę naleśników.
A ta gmina to Jabłonna.
Ocena:
179
(197)
Czwarta fala się rozkręca, na razie powoli, ale..
Jedną z przyczyn jest powrót dzieci do szkół. W klasach, w których uczę część dzieci jest zaszczepiona a część nie. I taki kwiatek:
Panienka wraca do szkoły po tygodniowej nieobecności.
Belfer jest miły więc pyta: Co, Zosieńko (imię zmienione), przeziębionko? No chyba nie. Rodzice mówili, że to pewnie covid. A były jakieś testy, badał Cię lekarz? Nie, bo po co?
Nie, bo po co. Zosieńka oczywiście nieszczepiona. W razie stwierdzenia covida rodzinka mknie na kwarantannę. Po co sobie życie komplikować? Lepiej schować głowę w piasek. A jak pół szkoły się zarazi? A to już nie nasza sprawa. Ale Zosia też wtedy pomaszeruje na zdalną edukację ze wszystkimi tejże negatywnymi skutkami. E tam, covid to ściema.
Właśnie się dowiedziałem, że kumpel moich znajomych koło pięćdziesiątki, dwukrotnie zaszczepiony zachorował i zszedł był w kilka dni. Może spotkał taką Zosię...
I edycja po wielu dniach. Zmarła w ciągu 20 godzin nasza bliska znajoma z Suwalszczyzny. W karcie zgonu "niewydolność oddechowa". Czyli nie covid. A mąż i rodzina na kwarantannę. Oczywiście nie zaszczepieni. Czyli covid. Normalnie nie wiadomo. co myśleć. Na pogrzeb nie jadę, chociaż szkoda. Nie wiem co bym przywiózł.
Jedną z przyczyn jest powrót dzieci do szkół. W klasach, w których uczę część dzieci jest zaszczepiona a część nie. I taki kwiatek:
Panienka wraca do szkoły po tygodniowej nieobecności.
Belfer jest miły więc pyta: Co, Zosieńko (imię zmienione), przeziębionko? No chyba nie. Rodzice mówili, że to pewnie covid. A były jakieś testy, badał Cię lekarz? Nie, bo po co?
Nie, bo po co. Zosieńka oczywiście nieszczepiona. W razie stwierdzenia covida rodzinka mknie na kwarantannę. Po co sobie życie komplikować? Lepiej schować głowę w piasek. A jak pół szkoły się zarazi? A to już nie nasza sprawa. Ale Zosia też wtedy pomaszeruje na zdalną edukację ze wszystkimi tejże negatywnymi skutkami. E tam, covid to ściema.
Właśnie się dowiedziałem, że kumpel moich znajomych koło pięćdziesiątki, dwukrotnie zaszczepiony zachorował i zszedł był w kilka dni. Może spotkał taką Zosię...
I edycja po wielu dniach. Zmarła w ciągu 20 godzin nasza bliska znajoma z Suwalszczyzny. W karcie zgonu "niewydolność oddechowa". Czyli nie covid. A mąż i rodzina na kwarantannę. Oczywiście nie zaszczepieni. Czyli covid. Normalnie nie wiadomo. co myśleć. Na pogrzeb nie jadę, chociaż szkoda. Nie wiem co bym przywiózł.
Ocena:
150
(218)
Starszawy jestem gostek, więc oszczędności przywykłem ładować w jakieś pewne (w miarę) inwestycje, czyli w obligacje dziesięcioletnie Skarbu Państwa.
Są one indeksowane inflacją, a więc wiadomo, że jak się nie zyska, to przynajmniej się nie straci. Kolejne transze przynosiły zyski przekraczające inflację i głównie o to chodziło. Wiem, że mogłem inwestować w Bitcoiny, opcje na sprzedaż ropy w marcu i obstawianie długości skoków Stocha w lutym.
Dziś sobie spojrzałem na oprocentowanie moich dziesięciolatek (ostatnich, czyli z 2019). Z 4.5% skoczyło do UWAGA 9.3%!!! Oznacza to, że nasza gospodarka jest w głębokiej, czarnej d...ziurze. Ciekawe kiedy zaczniemy biletami NBP tapetować ściany. Wiem, co mówię. W swoim czasie najniższym banknotem (10 zł) był Bem. Piwo kosztowało 38000zł, czyli 3800 papierków. Słyszę upiorny chichot powracającej historii.
Są one indeksowane inflacją, a więc wiadomo, że jak się nie zyska, to przynajmniej się nie straci. Kolejne transze przynosiły zyski przekraczające inflację i głównie o to chodziło. Wiem, że mogłem inwestować w Bitcoiny, opcje na sprzedaż ropy w marcu i obstawianie długości skoków Stocha w lutym.
Dziś sobie spojrzałem na oprocentowanie moich dziesięciolatek (ostatnich, czyli z 2019). Z 4.5% skoczyło do UWAGA 9.3%!!! Oznacza to, że nasza gospodarka jest w głębokiej, czarnej d...ziurze. Ciekawe kiedy zaczniemy biletami NBP tapetować ściany. Wiem, co mówię. W swoim czasie najniższym banknotem (10 zł) był Bem. Piwo kosztowało 38000zł, czyli 3800 papierków. Słyszę upiorny chichot powracającej historii.
Ocena:
186
(206)
Taka light historyjka lingwistyczna. Po powrocie z Libii i kilku latach w kraju wyjechałem na cztery lata do Budapesztu, aby dowodzić Szkołą Polską przy Ambasadzie RP. Kompleks mieszkaniowy ambasady to prestiżowa lokalizacja w II dzielnicy miasta. Jasne, że sklepikarze w okolicy musieli się językowo podkształcić. Koło mnie otwarto wielkie centrum handlowe z supermarketem spożywczym Kaiser's. No i tak sobie chodziłem między półkami mozolnie układając po węgiersku zamówienie na pół kilo mielonego mięska. Gdy dojrzałem, trafiłem przed oblicze szalenie sympatycznego rzeźnika i wyartykułowałem swoje (bez węgierskich znaków diakrytycznych) fel kilo daralt husz. A gość na to: Yes sir, pork or beef? I tak poczułem się jak piekielny.
Dopiero potem dowiedziałem się, że warunkiem zatrudnienia w markecie była płynna znajomość angielskiego i niemieckiego. Ale w kompleksie była również kebabiarnia prowadzona przez (tak na oko) Syryjczyków. Gość mnie po węgiersku zapytał, czy sos ma być ostry. Z automatu odpowiedziałem po arabsku, że nie bardzo. Facet wywalił na mnie oczka jak filiżanki - blondyn na Węgrzech odzywa się po arabsku! W sumie dostałem sałatkę gratis. Języki się przydają!
Dopiero potem dowiedziałem się, że warunkiem zatrudnienia w markecie była płynna znajomość angielskiego i niemieckiego. Ale w kompleksie była również kebabiarnia prowadzona przez (tak na oko) Syryjczyków. Gość mnie po węgiersku zapytał, czy sos ma być ostry. Z automatu odpowiedziałem po arabsku, że nie bardzo. Facet wywalił na mnie oczka jak filiżanki - blondyn na Węgrzech odzywa się po arabsku! W sumie dostałem sałatkę gratis. Języki się przydają!
sklepy_internetowe
Ocena:
209
(241)
I znowu o Libii, jeśli komuś się jeszcze chce te historie czytać i komentować.
Najpierw krótki rys historyczny. Państwo pułkownika Kaddafiego przez wiele lat było dla sporej rzeszy Polaków swoistym Eldorado. Jeździli tam lekarze, pielęgniarki, wykładowcy uniwersyteccy oraz budowlańcy wszelkiej maści. A i jeszcze instruktorzy wojskowi wysyłani przez niewinną firmę Centralny Zarząd Inżynierii (CENZIN). Poza wojakami głównie wyjazdy załatwiał POLSERVICE, pobierając za to pewien procent zarobków. Ale i tak się opłacało. Personel wyższego szczebla mógł zabierać ze sobą rodziny, a więc pojawiały się dzieci w różnym, ale na ogół szkolnym wieku. A jak dzieci, to i szkoła. Stworzono dwie główne placówki w Trypolisie i w Benghazi, a następnie ich punkty filialne. W Trypolitanii, o ile pamiętam były dwie filie, a w Cyrenajce cztery (Al Mardż, Bejda, Derna i Tobruk).
Jak jest szkoła, to potrzebne jest wyposażenie. I tu właśnie zaczyna się historia właściwa.
Mój poprzednik, a może poprzednik mojego poprzednika sporządził dla ówczesnego ministerstwa oświaty wykaz potrzebnego wyposażenia opierając się o odpowiednie przepisy regulujące co w szkole powinno być - meble i pomoce naukowe. Tryby biurokracji mieliły powoli przez kilka lat i w końcu przyniosło to traumatogenny dla mnie efekt.
Dostaję teleks (claris, czyli obeszło się bez szyfranta): Wieliczka przypływa do Benghazi, data, rozładunek następnego dnia. Przypadkowo tak miał na nazwisko mój poprzednik i przed oczami miałem dorodnego faceta przenoszonego w siatce dźwigiem na nabrzeże. Ale to był polski statek mający na pokładzie trzy! kontenery wyposażenia i pomocy naukowych. No, tak tylko w tak zwanym międzyczasie wszystkie filie z wyjątkiem Derny zostały zlikwidowane.
No dobra. Pojechałem do portu w towarzystwie dobrze umocowanego w libijskim środowisku kolegi z Polservice. Kontenery na nas czekały, udało się załatwić ich odbiór (droga przez mękę i papierologię), wynająć ciężarówki do transportu i dostarczyć towar na camp Polimexu (camp: miejsce zamieszkania personelu konkretnej firmy. Ogrodzone i pilnowane).
I teraz pierwsza z licznych wisienek na torcie. Wraz z kontenerami powinien pojawić się manifest ich zawartości. Ale go nie było! Co było zrobić, trzeba było towar rozładować i szybko! zwrócić kontenery do portu. Rodzice uczniów w potężnej liczbie przybyli na camp. Rozpaliło się grilla, jak to przy towarzyskich spotkaniach, pojawiły się flaszeczki ze wzmacniaczem smaku i po kolei wyciągaliśmy mebelki i różne dziwne rzeczy. A ja wszystko skrzętnie zapisywałem. Choć czasami puszczały mi nerwy, gdy po raz ósmy musiałem wpisać na listę szkielet leszcza (preparat poglądowy).
To make the long story short. Zostałem z gigantyczną piramidą szkolnych ławek, krzeseł, modeli oka ludzkiego, cyklu rozwojowego żaby itp oraz tablic szkolnych. Tablice te (przeznaczone do pisania kredą) zostały do transportu zafoliowane, przy czym z racji temperatury folia z tablicami utworzyła monolit. Nauczycielka chemii coś tam modziła z ostrymi kwasami, zasadami i palnikiem, ale nic z tego nie wyszło. Zmarnować się jednak nic nie mogło. Z tablic zrobiliśmy przepierzenia do klas po przeprowadzce szkoły do gigantycznej wilii. Ławki i krzesła pojechały do Trypolisu jako niespodzianka, a nadmiarowe pomoce naukowe zostały zmagazynowane do końca świata w cichych kanciapach.
Została jeszcze biurokracja. Oczywiście w końcu dostałem dokumenty do zapisania dostawy w księgach inwentarzowych. Ceny były z momentu zakupu, czyli dwa/trzy lata do tyłu. W Polsce wówczas szalała potworna inflacja i za te miliony zapisane w księgach można było nabyć używany dziecinny rowerek.
Inercja biurokracji jest wieczna.
Najpierw krótki rys historyczny. Państwo pułkownika Kaddafiego przez wiele lat było dla sporej rzeszy Polaków swoistym Eldorado. Jeździli tam lekarze, pielęgniarki, wykładowcy uniwersyteccy oraz budowlańcy wszelkiej maści. A i jeszcze instruktorzy wojskowi wysyłani przez niewinną firmę Centralny Zarząd Inżynierii (CENZIN). Poza wojakami głównie wyjazdy załatwiał POLSERVICE, pobierając za to pewien procent zarobków. Ale i tak się opłacało. Personel wyższego szczebla mógł zabierać ze sobą rodziny, a więc pojawiały się dzieci w różnym, ale na ogół szkolnym wieku. A jak dzieci, to i szkoła. Stworzono dwie główne placówki w Trypolisie i w Benghazi, a następnie ich punkty filialne. W Trypolitanii, o ile pamiętam były dwie filie, a w Cyrenajce cztery (Al Mardż, Bejda, Derna i Tobruk).
Jak jest szkoła, to potrzebne jest wyposażenie. I tu właśnie zaczyna się historia właściwa.
Mój poprzednik, a może poprzednik mojego poprzednika sporządził dla ówczesnego ministerstwa oświaty wykaz potrzebnego wyposażenia opierając się o odpowiednie przepisy regulujące co w szkole powinno być - meble i pomoce naukowe. Tryby biurokracji mieliły powoli przez kilka lat i w końcu przyniosło to traumatogenny dla mnie efekt.
Dostaję teleks (claris, czyli obeszło się bez szyfranta): Wieliczka przypływa do Benghazi, data, rozładunek następnego dnia. Przypadkowo tak miał na nazwisko mój poprzednik i przed oczami miałem dorodnego faceta przenoszonego w siatce dźwigiem na nabrzeże. Ale to był polski statek mający na pokładzie trzy! kontenery wyposażenia i pomocy naukowych. No, tak tylko w tak zwanym międzyczasie wszystkie filie z wyjątkiem Derny zostały zlikwidowane.
No dobra. Pojechałem do portu w towarzystwie dobrze umocowanego w libijskim środowisku kolegi z Polservice. Kontenery na nas czekały, udało się załatwić ich odbiór (droga przez mękę i papierologię), wynająć ciężarówki do transportu i dostarczyć towar na camp Polimexu (camp: miejsce zamieszkania personelu konkretnej firmy. Ogrodzone i pilnowane).
I teraz pierwsza z licznych wisienek na torcie. Wraz z kontenerami powinien pojawić się manifest ich zawartości. Ale go nie było! Co było zrobić, trzeba było towar rozładować i szybko! zwrócić kontenery do portu. Rodzice uczniów w potężnej liczbie przybyli na camp. Rozpaliło się grilla, jak to przy towarzyskich spotkaniach, pojawiły się flaszeczki ze wzmacniaczem smaku i po kolei wyciągaliśmy mebelki i różne dziwne rzeczy. A ja wszystko skrzętnie zapisywałem. Choć czasami puszczały mi nerwy, gdy po raz ósmy musiałem wpisać na listę szkielet leszcza (preparat poglądowy).
To make the long story short. Zostałem z gigantyczną piramidą szkolnych ławek, krzeseł, modeli oka ludzkiego, cyklu rozwojowego żaby itp oraz tablic szkolnych. Tablice te (przeznaczone do pisania kredą) zostały do transportu zafoliowane, przy czym z racji temperatury folia z tablicami utworzyła monolit. Nauczycielka chemii coś tam modziła z ostrymi kwasami, zasadami i palnikiem, ale nic z tego nie wyszło. Zmarnować się jednak nic nie mogło. Z tablic zrobiliśmy przepierzenia do klas po przeprowadzce szkoły do gigantycznej wilii. Ławki i krzesła pojechały do Trypolisu jako niespodzianka, a nadmiarowe pomoce naukowe zostały zmagazynowane do końca świata w cichych kanciapach.
Została jeszcze biurokracja. Oczywiście w końcu dostałem dokumenty do zapisania dostawy w księgach inwentarzowych. Ceny były z momentu zakupu, czyli dwa/trzy lata do tyłu. W Polsce wówczas szalała potworna inflacja i za te miliony zapisane w księgach można było nabyć używany dziecinny rowerek.
Inercja biurokracji jest wieczna.
Ocena:
141
(163)
Dziś nie o szkole, nie o podróżach (niektórzy minusują), a o czasach dla wielu czytelników niemal prehistorycznych.
Otóż w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia byłem dumnym właścicielem wehikułu samochodopodobnego o nazwie Syrena 105 Lux. To Lux, to znaczy, że miała wajchę biegów w podłodze! Notabene Skarpeta była nabyta jako trzylatek na giełdzie samochodowej za skromne 180 kafli. Cena detaliczna nówki to były 64 tysiące. Ale salonów wtedy nie było, a zarabiało się (jako nauczyciel) 3 kafle. Ale ad rem.
Gdzieś mi wcięło korek od wlewu paliwa - może na stacji benzynowej, może gdzie indziej, ale jeździć się nie dało, bo drogocenne paliwo chlustało z baku. Co było robić? Zatkałem dziurę pieluchą i pomknąłem do miasta do mechanika.
Artysta śrubokręta i klucza trzynastki pojęczał przez chwilę, po czym przyniósł mi korek (tylko, wie pan, kluczyka do tego nie mam), zainkasował i było git. Po papierosku wytłumaczył: Panie, patrz pan ile tu stoi syrenek, warszaw, nysek i żuków. Prawie nikt korka nie zamyka na klucz (a trzeba było, bo spuszczali w nocy paliwko przedsiębiorczy posiadacze samochodów), to zaraz do mnie przyjdzie właściciel nyski. To ja mu dam od żuka. A potem gościowi od żuka dam od warszawy. A każdy mi zapłaci z pocałowaniem ręki, bo w sklepie nie ma.
Normalnie nie mogłem wyjść z podziwu - Gates ówczesnych czasów.
Otóż w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia byłem dumnym właścicielem wehikułu samochodopodobnego o nazwie Syrena 105 Lux. To Lux, to znaczy, że miała wajchę biegów w podłodze! Notabene Skarpeta była nabyta jako trzylatek na giełdzie samochodowej za skromne 180 kafli. Cena detaliczna nówki to były 64 tysiące. Ale salonów wtedy nie było, a zarabiało się (jako nauczyciel) 3 kafle. Ale ad rem.
Gdzieś mi wcięło korek od wlewu paliwa - może na stacji benzynowej, może gdzie indziej, ale jeździć się nie dało, bo drogocenne paliwo chlustało z baku. Co było robić? Zatkałem dziurę pieluchą i pomknąłem do miasta do mechanika.
Artysta śrubokręta i klucza trzynastki pojęczał przez chwilę, po czym przyniósł mi korek (tylko, wie pan, kluczyka do tego nie mam), zainkasował i było git. Po papierosku wytłumaczył: Panie, patrz pan ile tu stoi syrenek, warszaw, nysek i żuków. Prawie nikt korka nie zamyka na klucz (a trzeba było, bo spuszczali w nocy paliwko przedsiębiorczy posiadacze samochodów), to zaraz do mnie przyjdzie właściciel nyski. To ja mu dam od żuka. A potem gościowi od żuka dam od warszawy. A każdy mi zapłaci z pocałowaniem ręki, bo w sklepie nie ma.
Normalnie nie mogłem wyjść z podziwu - Gates ówczesnych czasów.
Ocena:
161
(189)
‹ pierwsza < 1 2 3 4 5 6 > ostatnia ›