Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kajka666

Zamieszcza historie od: 12 czerwca 2011 - 19:15
Ostatnio: 10 czerwca 2022 - 13:21
  • Historii na głównej: 16 z 20
  • Punktów za historie: 12895
  • Komentarzy: 384
  • Punktów za komentarze: 3331
 

#19578

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Daj palec, a będą chcieli całą rękę...

Często po lekcjach przychodził do nas Wojtek - kolega z klasy Młodego. I zawsze kończyło się to tym, że pora robiła się późna, a matka Wojtka nie mogła po niego przyjechać, więc siłą rzeczy odwoziłam dzieciaka swoim samochodem (10 km w jedną stronę).

W pewną sobotę siedzę jeszcze w pracy. Dzwoni do mnie matka Wojtka.
- Bry! Młody jedzie do Iksa na urodziny?
- Tak. - Odpowiadam niepewnie, przeczuwając nadciągającą burzę. - Ale jeszcze nie wiem o której, bo ciągle jestem w pracy.
- To jak pani będzie wychodziła z pracy, to da pani znać i Wojtek już będzie czekał gotowy, to jego też pani zabierze.
- Ależ proszę pani, niechże pani sama Wojtka zawiezie na te urodziny. Przecież mieszkacie w zupełnie innym kierunku i nie jest mi po drodze.
No i tu padła odpowiedź, która mi zerwała buty z nóg:
- No wie pani co!? Nie wie pani ile benzyna kosztuje? Ja sobie zadzwonię do pani męża!

Finalnie Wojtek nie był na tych urodzinach. Bardzo mi go było żal, ale ileż można dawać się doić...
Zwłaszcza, że jak sobie na chłodno przekalkulowałam, to w miesiącu średnio trzaskałam około 200 km na wożeniu jej dzieciaka.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 908 (942)

#19538

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W środku nocy moja kuzynka odebrała telefon od znajomego- jego siostra ma wysoką gorączkę, prawdopodobnie będącą reakcją na kleszcza pod pachą. Znajomy już telefonicznie wszystko ustalił- siostrę trza zawieźć do pobliskiego miasteczka na SOR, niestety nie posiadają samochodu. Kuzynka wysoce zdziwiona całą sytuacją, ale migusiem przeskoczyła z piżamy w strój bardziej wyjściowy, wsiadła w auto i ruszyła z odsieczą.

W szpitalu zajęto się pacjentką z marszu - po ściągnięciu bluzki okazało się, że pod pachą ma kobita istną katastrofę – nieżywy już kleszcz tkwi wczepiony w ciało (choć podobno ciałem trudno to było nazwać- raczej jedną wielką ropiejącą breją). Lekarz i pielęgniarka stracili w tym momencie panowanie i naskoczyli na kobitę, że jak mogła dopuścić do takiego stanu. Odpowiedź pacjentki zamieniła na chwilę lekarza i pielęgniarkę w dwa posągi:
- Przeszło tydzień temu poszłam z tym kleszczem do przychodni, bo sama nie potrafiłam go usunąć. Ale pani doktor w przychodni nawrzeszczała na mnie, że z kleszczem do niej przychodzę, bo z kleszczem to trzeba do weterynarza(!). No ale ja się wstydziłam do niego iść...

Pani doktor w przychodni mogła zwyczajnie bez robienia scen poprosić pielęgniarkę o usunięcie kleszcza. Finalnie wyszło drożej - trzeba było pachę pokroić, oczyścić, założyć sączek, podać serię antybiotyku + wypłacić kobitce L4 za kilkutygodniową niezdolność do pracy. Lekarz z SOR-u musiał być bardzo uparty i wściekły, bo pani doktor zniknęła z przychodni jak kamfora.

mała wieś na Śląsku

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 999 (1023)

#19356

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja Matula pracowała z dziećmi niepełnosprawnymi. Między innymi miała uczennicę Manię. Dziewczątko szalenie zdolne, jednak z powodu problemów zdrowotnych nie chodziła do szkoły i uczyła się w domu. By Mania miała kontakt z rówieśnikami, chodziła na lekcje religii z pozostałymi dzieciakami z jej osiedla. Ponieważ dzieci bardzo Manię lubiły, a ona dobrze się czuła w ich towarzystwie, moja Matula czasami zabierała Manię do szkoły (tak nadprogramowo).

Przyszedł dzień, w którym Mania szła do komunii. Dla niej to było wydarzenie na miarę lotu w kosmos. Nie mogło zatem zabraknąć jej ukochanej nauczycielki. Postanowiłam Matuli dotrzymać towarzystwa i udałyśmy się do kościoła razem. Uroczystość oczywiście podniosła, tłum gości, błyskające flesze.
Po nabożeństwie pamiątkowe wspólne zdjęcie wszystkich „komunistów”. Fotograf ustawia dzieciaki, ksiądz poprawia stułę, mamuśki przekrzykując się wtrącają się fotografowi. Rodzice wyprowadzają Manię z kościoła pomagając jej zejść ze schodów. Dzieci w pisk - przywołują Manię do zdjęcia, rozpychają się, żeby zrobić jej pomiędzy sobą miejsce.

I tu wkraczają piekielne mamuśki – z wrzaskiem ruszają na fotografa, że one sobie nie życzą, żeby na komunijnym zdjęciu z ich dziećmi była „ta pokraka”. Mania w szloch, a fotograf zwyczajnie zamienił się w słup soli. Dzieci wrzaski i płacz, że bez Mani to one żadnego zdjęcia nie chcą. Nawet nie potrafię opisać piekła jakie się rozpętało.

Finalnie wspólne zdjęcie zostało zrobione - ale uwierzcie, że widać na nim, że ten dzień nie był dla dzieciaków tak szczęśliwym jak sobie to wymarzyły.

plac przed kościołem

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 923 (955)

#19360

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka jeszcze ciepła - z Żabki nieopodal kościoła.
Część wychodzących z wieczornej mszy zahacza o ten przybytek. W tym dwie babcie, mocno rozdyskutowane. Uformowała się kolejeczka. Za babciami w kolejeczce staje gość ubrany na czarno - strój typowego metala. U jego boku dziewczyna – makijaż, ubiór, czarny lakier na paznokciach- wszystko jak u typowej gothki. Rozdyskutowane babcie zmieniają temat toczonej rozmowy na o „tych przeklętych szatanistach”, zerkając raz po raz na stojącą za nimi parkę. Facet z dziewczyną wycofują się z kolejki i rechoczą ukryci za regałem.

Ja też rechoczę, wyobrażając sobie jakie też panie miałyby miny wiedząc, że ten gość to organista, który im przed chwilą na mszy tak pięknie przygrywał do ich zawodzenia.

Żabka

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 832 (894)

#19050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Salon fryzjerski w "epicentrum" Bytomia.
Weszłam o umówionej porze, zasiadłam w fotelu i ustalam z fryzjerką „co i jak”. W fotelu obok siedzi pańcia, druga z fryzjerek nakłada jej czerwoną farbę na włosy. Fryzjerka kończy nakładanie farby i orientuje się, że nie ma pod ręką foliowego czepka, który ma powstrzymać farbę przed spływaniem na twarz i szyję. Przeprasza pańcię i idzie na zaplecze. Słychać odgłosy nerwowych poszukiwań, pańcia wzdycha, ciężko urażona brakiem kompetencji fryzjerki. Moja fryzjerka słysząc w westchnieniach pańci narastającą furię, przeprasza mnie i biegnie koleżance z odsieczą. Rumor na zapleczu coraz głośniejszy.

Nagle pańcia przestaje wzdychać - zrywa z siebie pelerynkę, rzuca ją na oparcie fotela i wybiega z salonu. Z kantorka wychodzą zdenerwowane fryzjerki i stają obie z minami wyciągniętego z wody karpia.
- Gdzie ta pani? - pada po chwili pytanie.
- Uciekła!- odpowiadam i zaczynam wić się w fotelu nie mogąc pohamować śmiechu.

Panie fryzjerki wybiegają na ulicę, zaczepiają przechodniów czy nie widzieli kobity z czerwoną farbą na włosach. Cyrk jakich mało.

Po kilkunastu minutach pańcia wraca. Cała umazana farbą – po twarzy ściekły licznie krwistoczerwone strumienie, przez co pańcia wygląda jakby ją ktoś siekierą w łeb zaprawił. Do tego pańcia w dłoni dzierży smycz, na której końcu znajduje się wystraszony, też ozdobiony krwistą farbą kundelek.

Rozwiązanie kryminalnej zagadki: pańcia wyszła rano na miasto, pozwiedzała okoliczne sklepy, zrobiła trochę zakupów, wstąpiła do fryzjera. I najwyraźniej od oburzonego wzdychania mózg się jej dotlenił, bo sobie nagle przypomniała, że wychodząc z domu zabrała ze sobą psa. Tylko za Chiny Ludowe nie pamiętała, pod którym sklepem go zostawiła, więc biegała po okolicznych uliczkach w poszukiwaniu pupila.

Pomimo wielkich starań fryzjerek nie udało się całkiem doczyścić twarzy klientki - farba miała wystarczająco dużo czasu, żeby zrobić swoje.

salon fryzjerski

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 657 (705)

#18539

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótki wstęp dla osób nieznających specyfiki aglomeracji śląskiej. Miasta są tu zlepione ze sobą w niemal jeden organizm. Często mieszka się w mieście A, dziecko posyła do szkoły mieście B, samemu pracując w mieście X.

Godziny poranne, kiedy większość pasażerów tramwaju stanowią osoby młode. Na dwuosobowym siedzeniu jedzie matka z pierwszakiem. Młody chodzi do szkoły muzycznej, więc na jego kolanach prócz plecaka z książkami i worka na w-f leżą pieczołowicie ochraniane skrzypce. 55 minut podróży mija nudno i sennie, lecz ostatnie pięć minut nadaje akcji tempa.

Dwa przystanki przed końcową pętlą wsiada do tramwaju większa ilość pasażerów. I z miejsca zaczyna się awantura: dwie obrażone matrony (wiek 60+), które jeszcze chwilę wcześniej pokonały łokciami innych w wyścigu „kto pierwszy właduje się do pojazdu”, stają nad siedmiolatem i zaczynają z miejsca tyradę na temat wychowania współczesnej młodzieży. W obronie uciśnionych matron staje facet z tej samej grupy wiekowej - wrzeszcząc wyzywa siedmiolata od gnoi, śmierdzących leni i niewychowanych gówniarzy.
Przerażony młodziak blednie i przełykając łzy kuli się za stertą tobołków trzymanych na kolanach. Matka młodziaka zrywa się z siedzenia, przepraszając matrony za swoje „gapiostwo”. Tu awantura osiąga apogeum, bo całe trio skupia się teraz na matce małolata.

Tego nie wytrzymuje moja Matula (też z grupy 60+). Spokojnym, grzecznym acz stanowczym tonem wyjaśnia bluzgającemu facetowi, że dzieciak jadący do szkoły, obładowany do granic możliwości siedmiolatka, telepie się tym tramwajem łącznie godzinę, więc wyzywanie go „od najgorszych” tylko dlatego, że nie poderwał się z siedzenia z dzikim wizgiem na widok dwóch znudzonych życiem matron, jest nietaktowne. Facet nie daje za wygraną, lecz już normalnym tonem mówi, że on do szkoły to musiał „dziennie” dwa kilometry piechotą zasuwać. I tu pada (moim zdaniem) piękna riposta mojej Matuli: „Widocznie za krótko pan do tej szkoły chodził, skoro nie potrafi się pan kulturalnie zachować wobec młodego człowieka. Jaki pan mu przykład daje?!”. Facetowi mina zrzedła, zaczął się tłumaczyć, przebąkiwać jakieś przeprosiny.
Cała akcja zajęła niecałe pięć minut, tramwaj od awantury się szczęśliwie nie wykoleił i dotarł do celu przeznaczenia. Tu opowieść mogłaby się zakończyć...

Przypadkiem jednak kierunek marszruty mojej Matuli pokrzyżował się zarówno z kierunkiem jak i wektorem, którym podążały matrony-wichrzycielki. Może dlatego, że matrony były poirytowane przebiegiem poprzedniej akcji, to rozmowę między sobą toczyły tak głośno, że każde słowo docierało do wszystkich będących na ulicy:
Matrona A: To co bydymy robiły w Agorze?
(wyjaśnienie: Agora to taki moloch handlowy, przez niektórych nazywany „galerią”)
Matrona B: No tak sie połazimy i pooglądamy z dwie godzinki...
Matrona A: A bydziesz coś kupować?
Matrona B: Nieee, ino połazimy...
MatronaA: A to jo sie kupia śmietanka do kawy, bo już mi się skończyła. Byle my zdążyły do dom na serial XXXXX.
W tym momencie mojej Matuli znów się odezwał gen belferski - bez wrzucania migacza wyprzedziła matrony, zaszła im drogę i wygłosiła swoją przemowę na temat zgorzkniałych, nastawionych roszczeniowo, zupełnie bez powodu upierdliwych emerytów.

bana

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 631 (739)