Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

mijanou

Zamieszcza historie od: 15 sierpnia 2012 - 18:56
Ostatnio: 16 stycznia 2023 - 6:36
O sobie:

Fanka kaw wszelakich i kawowych eksperymentów. Natura typowo kocia: czasem milutka i przyjazna ale nieopacznie podrażniona wysuwa pazurki. Zbieraczka przedmiotów pięknych (czasem jest to cenny flakonik a czasem tęczowo pożyłkowany kamyk znaleziony na drodze), niepoprawna estetka stale dążąca do harmonii wszechrzeczy. Postrzelony rudzielec ale w sumie da się lubić przy odrobinie dobrej woli^^

  • Historii na głównej: 17 z 54
  • Punktów za historie: 14736
  • Komentarzy: 4967
  • Punktów za komentarze: 34220
 

#52726

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Śmieci....temat rzeka. Zdecydowałam się napisać tę historię, bo czegoś tu nie rozumiem i być może Wy, Piekielni mnie oświecicie w mej ignorancji.

Mieszkam na terenie parku krajobrazowego, osiedle więc pięknie położone, wśród zieleni i mimo, że do centrum stąd 10 minut to człowiek się czuje, jakby już mieszkał na wsi. Mieszkańcy na ogół spokojni, wiekszość populacji w wieku emerytalnym.

Administracja osiedla wpadła z rok temu na genialny pomysł: osiedlowe śmietniki zostały obudowane gustownymi altankami z kamienia i żeby wejść do środka należy otworzyć kluczem specjalną furtkę. Każdy z lokatorów otrzymał klucz. Obok ustawiono, już niezamykane, pojemniki na szkło, papier i plastik.

Park jest odwiedzany przez mnóstwo ludzi, którzy parkują auta w okolicach śmietnika. I niestety: nieraz już przy wysiadaniu wysypują się całe worki śmieci, osobliwie z tych aut najdroższych i prosto z salonu. Rankiem obok śmietników mieszkańcy znajdują worki śmieci. Dziś rano był to nawet poremontowy gruz i skute kafelki.

Powiedzcie mi: czy to akt złośliwości, czy skąpstwo sprawia, że ludzie podrzucają nam woje śmieci? Przecież skoro stać ich na najnowsze luksusowe modele samochodów, to nie mają pieniędzy by legalnie zapłacić te 20 zł miesięcznie za wywóz śmieci z posesji?

Od dziś dyżury sąsiedzkie na balkonach z aparatami fotograficznymi. Co powoduje tymi ludźmi? Na zewnątrz bogactwo, a wewnątrz szmaciarze podrzucający komuś swój syf?

osiedle

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 448 (526)

#50124

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Cały czas słyszymy o oszustach i naciągaczach, więc moja historia z pewnością odkrywcza nie będzie. Ale warto ją opisać, choćby dlatego, że oszustwa dokonywała bardzo młoda osoba, na oko nie więcej niż 16/17 letnia i to w wielkim powodzeniem i pomysłowością. I cholernym darem przekonywania.

Cofnę się o rok. Pewnego popołudnia do moich drzwi zadzwoniła młoda dziewczyna, ubrana więcej niż skromnie, bardzo grzeczna, niegłupia: słowa dobierała bardzo starannie i poprawnie. Rzucała się przy tym wszystkim w oczy i zapadała w pamięć: skromny strój nie był w stanie ukryć jej klasycznej wręcz urody. Piękne blond włosy spięte gumką-frotką sięgały do talii, wielkie niebieskie oczy, drobny nos, idealna cera, pełne usta, równiutkie białe uzębienie. Być może dlatego właśnie ją zapamiętałam: naprawdę rzadko widuje się tak piękną dziewczynę. Na oko miała z 16 lat. Prosiła o kilka złotych, gdyż zbiera na lek dla ciężko chorej siostrzyczki, który nie jest refundowany przez NFZ, a ponieważ i ją i siostrę wychowuje skromnie zarabiająca samotna mama, więc ona, choć jej wstyd, prosi o pomoc na kupno leku. Ba, wymieniła nawet nazwę leku (w tej chwili nie pomnę)- sprawdziłam potem w necie: tak, lek nie jest refundowany i rzeczywiście drogi. Dałam jej z 20 złotych chyba, sąsiedzi też nie pożałowali, a dziewczyna o mało się nie rozpłakała ze wzruszenia i wdzięczności. Można uznać, że w naszej klatce zebrała minimum stówę. Skromnie licząc.

Jakieś dwa tygodnie po tym zdarzeniu wpadłam do Douglasa po mascarę, jak zwykle w biegu. Ustawiam się do kasy nieco zirytowana, bo klientka przede mną ma na oko dwie douglasowskie torby wypchane kosmetykami, które kasuje: jakiś balsamik, kremy, perfumy, pudry i podkłady (z tego, co pamiętam Chanel i Guerlain, więc top półka). Pech: przez chwilę klientka obróciła się, a ja rozpoznałam w niej tamtą dziewczynę. W pełnej metamorfozie: markowe ciuszki, pełen makijaż, biżuteria. Rozpoznałam ją właśnie po urodzie, naprawdę taka uroda zapada w pamięć. I konsternacja. Ale spokojnie spytałam o zdrowie siostrzyczki. Dziewczyna rozdarła się i zażądała wezwania ochrony bo ja ją... zaczepiam.

Właśnie przed chwilą ktoś zadzwonił do moich drzwi. Znajoma twarz, skromny strój, zero makijażu. Już otwierała usta by coś powiedzieć... ale chyba rozpoznała mnie, bo wyrwała na dół po schodach i tylko drzwi wejściowe trzasnęły. Ciekawe, ile zdążyła zebrać na numer 'na chorą siostrzyczkę'? Bo do oszustwa była dobrze przygotowana. To trzeba jej przyznać.

nie tylko galerianki....

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 905 (987)

#46589

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałabym się podzielić moimi refleksjami dotyczącymi studniówek. Mało piekielne, powiecie? A właśnie, że wcale nie. I nie będę tu pisać o własnej studniówce, bo sądziłam, że być może od tych kilku lat coś się zmieniło. Ale nie. Opiszę zatem zjawisko zwane studniówką świeżym okiem tegorocznej maturzystki i jej refleksje przedstudniówkowe ubiorę w słowa. Oto przygotowania z piekielnej strony:

1. MIEJSCE.

Oczywiście, o wyborze miejsca studniówki decydują rodzice podczas specjalnego zebrania, na które bywają zapraszani także uczniowie. Jedna z mam proponuje Mariott (bo to będzie prestiż dla szkoły). Na delikatne uwagi, że może nie każdego będzie stać odpowiada, że ją stać i ona może nawet teraz zapłacić za całość. I przecież można pożyczyć lub wziąć kredyt, jak kogoś nie stać i chce oszczędzać na własnym dziecku. Inni rodzice proponują oponować ale tak to już jest, ze rację u nas ma ten, kto najgłośniej krzyczy. Mariott zostaje.

2. MENU i MUZYKA.

Kolejna kłótnia rodzicielska. Bo inna Mama (z wyglądu Barbie) domaga się ujęcia owoców morza, egzotycznych potraw i generalnie najbardziej udziwnionego i najdroższego jedzenia. Cena studniówki wzrasta po raz kolejny. Spytacie, co na to nauczyciel odpowiedzialny za organizację studniówki. Ano, dowiaduje się, że to rodzice ją organizują, oni płacą i nauczyciel ma siedzieć cicho. I, co ciekawe - niestety, prawo stoi po ich stronie. Tak samo załatwiana jest kwestia: DJ czy orkiestra. Pół godziny zażartej dyskusji, zupełnie jakby chodziło o budżet państwa na następny rok. Zwycięża DJ. Ale nie tam żaden pierwszy lepszy! To musi być DJ Master (nazwa przykładowa), najbardziej wzięty w branży, a co zatem idzie - najdroższy. Cena znów leci w gorę.

3. STRÓJ i FRYZJER.

Około listopada zaczyna się polowanie, poszukiwanie, przechwalanie: skąd te kiecki nie będą! Dominują ekskluzywne butiki, salony mody oraz sporadycznie zamawiane z zagranicy kiecki wieczorowe. Oczywiście wszystkie trzymane w ścisłej tajemnicy, bo a nuż ktoś skopiuje i złośliwie kupi taką samą? W tajemnicy nie jest jedynie trzymana cena tych kiecek, nieraz trzycyfrowa. To samo dotyczy butów, dodatków, torebek oraz pozamawianych już wizyt w ekskluzywnych salonach fryzjerskich.

4. TRANSPORT.

Myślicie, że na imprezę w Mariotcie można zajechać taksówką? No chyba żart! Wynajmuje się limuzynę z barkiem na godzinę lub partybusa. To obciach zajechać taksówką ze zwyczajnej korporacji. A szczytem bezguścia jest podwiezienie przez rodziców.

Teraz EFEKT KOŃCOWY:
Z około 120 maturzystów na studniówkę idzie około 90 osób. Moja młodsza koleżanka-maturzystka wraz z kilkoma normalnymi i ich rodzicami kupiła w miarę porządne kiecki w lepszych sieciówkach, a rolę fryzjerki i wizażystki będę spełniać ja. Gratis.

Moja refleksja i moje wspomnienia z własnej niedawnej studniówki: też odbywała się w jednym z ekskluzywnych hoteli. Dziewczyny niektóre poubierane chyba na nieco inną imprezę: supermini, gołe plecy i zbyt głębokie dekolty były normą. Było tak cholernie elegancko, tak stylowo, że po dwóch godzinach po polonezie zwinęliśmy się stamtąd z kilkuosobowym towarzystwem na imprezę do klubu. No, tam się bawiliśmy dobrze. Dlaczego? Bo na studniówce czuliśmy się ja na targowisku próżności: szpan, pozerstwo, sztuczna uprzejmość nas zmroziła i uniemożliwiła jakąkolwiek zabawę.

Tato mi opowiadał, że jego studniówka odbywała się w szkole, na sali gimnastycznej, którą dekorowali sami maturzyści. W roku studniówki Taty tematem przewodnim był Salon Młodopolski i taka też obowiązywała konwencja w stroju i zachowaniu. I jak teraz sobie o tym myślę, to może jednak warto by było przywrócić studniowce pierwotny charakter imprezy SZKOLNEJ, balu SZKOLNEGO, który łączy w zabawie zamiast ta zabawą dzielić ludzi. Przecież można zamówić DJa do szkoły, wraz z pełnym cateringiem i wymóc jakieś ograniczenia dotyczące stylu ubierania podczas szkolnej imprezy. Może miałoby to większy sens niż branie kredytów po to tylko, by dorównać innym w JEDEN wieczór.

studniówki

Skomentuj (94) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 586 (796)

#41420

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zastanawiam się jaki wstęp napisać do wydarzenia, którego byłam dziś świadkiem. Może: "Boże młyny mielą powoli ale czasem przyspieszają"? A może, jakby napisała Sesja: "Każdy ma swoją panią Jadzię"? Oba są tu adekwatne, więc lepiej napiszę po kolei.

Mieszkam w bloku na obrzeżach miasta, na terenie parku krajobrazowego. Za ścianą mieszka piekielna sąsiadka - starsza Pani czepiająca się o wszystko: o moje zwierzaki, że są (bo ani pies nie jest szczekliwy ani koty miaukliwe), o wyimaginowaną głośną muzykę w nocy (potrafi walić mi kulą w drzwi nawet po 23 i domagać się wyciszenia głośników, których nie posiadam), o ludzi, którzy mnie odwiedzają (nie, nie za to, że jesteśmy głośno ale za to, że... chodzą po klatce schodowej). Nie należę do sąsiadów uciążliwych ale pani po prostu uznała mnie za wroga publicznego numer 1 - nie odpowiada na "dzień dobry" (teraz już nie mówię, bo mnie za to opierniczyła), a gdy mijamy się czasem na schodach z jej ust wydobywa się coś, co jako żywo przypomina warczenie psa.

Wraz z kilkoma ludźmi o dobrym sercu prowadzimy tzw. Kotkowo, czyli kupione za własne fundusze kocie budki (ustawione w rozsądnej odległości od bloków by koty nikomu nie wadziły), gdzie te kocie nieszczęśniki są regularnie karmione, w miarę możliwości sterylizowane, a i pomoc naszego wspaniałego Pana Doktora weterynarza jest im zapewniona, bo koty trafiają tam w różnym stanie i po różnych przejściach. Zawarliśmy też umowę z panem, który codziennie rano przywozi samochodem tzw "mleko prosto od krowy" i sprzedaje je emerytom osiedlowym, którzy już od godziny 6.30 na to mleko czekają. Płacimy Panu Mleczarzowi na początku miesiąca za dwa litry mleka dziennie, które w drodze powrotnej ten pan nalewa do przygotowanych już wieczorem kocich misek w Kotkowie. Koty na widok samochodu i bańki już same wychodzą z budek i czekają aż mleko zostanie im nalane. Zawsze jest to mniej więcej jednakowa pora, około 7.30. O tej godzinie pojawiają się też karmiciele by kocie miseczki nie były puste. I nigdy nie są.

Proszę teraz wyobrazić sobie zdziwienie moje i dwóch innych karmicieli na widok pobojowiska, które na terenie Kotkowa dziś zastaliśmy. Mleko porozlewane, miski porozrzucane, jedna z budek przewrócona, a kilka nosi ślady uszkodzeń. Obok, na ziemi moja piekielna sąsiadka, Pan Mleczarz, który na zmianę wrzeszczy i pomaga kobiecie wstać z gleby - z obojga skapuje mleko.

Co się okazało? Piekielna czy zaspała, czy przyszła za późno, bo mleka zabrakło. W otwartym bagażniku transportowego poloneza Piekielna zauważyła jednak bańkę, w której było odlane tamto mleko dla kotów, a Pan Mleczarz nijak nie potrafił jej wytłumaczyć, że mleko w tej bańce jest z góry zapłacone dla kotów. Najpierw więc oberwał on - że jakieś zapchlone koty są ważniejsze niż ludzie. Nawrzeszczała swoim zwyczajem, a potem skierowała się do Kotkowa by kotom wymierzyć sprawiedliwość za swoje mleko. Demolując prawdopodobnie straciła równowagę, czy zeszła jej adrenalina, bo w efekcie wylądowała na glebie. W tym czasie Pan Mleczarz jak zawsze już parkował auto przy Kotkowie i z małą bańką szedł do budek, więc naturalnym odruchem starał jej się pomoc wstać. A Piekielna jeszcze chwyciła bańkę, którą nieopacznie postawił w zasięgu jej rąk i mleko wylała.

Właściwie to powinniśmy wezwać policję, bo budki były prywatną własnością ale co policja poradzi na piekielność jednej staruszki, która mimo poruszania się o kuli ma krzepę i tyle złości w sobie, że aż się w niej gotuje? Zawróciłam do domu i o sytuacji zawiadomiłam męża tej pani (goniona krzykiem piekielnej, że ja lafirynda jestem bo podrywam jej męża. Jasne, Pan ma grubo ponad 70), który wziął skrzynkę z narzędziami i obiecał na miejscu naprawić szkody wyrządzone przez krewką małżonkę. Zaraz się wybieram by obejrzeć jego dzieło.

Nie jestem mściwa ale mam nadzieję, że piekielna choć trochę się potłukła. Koty nie dostaną dziś swojego mleka. Jednak puenta należy do męża Piekielnej:
- Pani Miju, pani się nie spieszy. Ja to naprawdę naprawię. A ona jak sobie posiedzi i d..pa jej zmarznie na trawie to ochłonie.

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 703 (797)

#40930

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele czytałam na Piekielnych historii związanych z piekielnymi przychodniami, rejestratorkami z piekła rodem czy kopytnych lekarzach. Ja natomiast opiszę piekielnych pacjentów jednej z trójmiejskich przychodni, jakich wiele.

Wydarzyło się to ze trzy godziny temu. Ponieważ od kilku dni źle się czułam, kaszlałam i gorączkowałam a żadne domowe środki nie pomagały więc nolens volens powlokłam się do przychodni. O dziwo, rejestracja poszła sprawnie i szybko. O godzinie 7.45 zasiadłam na ławeczce przed gabinetem z kompletem chusteczek w dłoni i tak sobie kaszlę i posmarkuję cichutko nikomu nie przeszkadzając i nie wadząc. Nikogo więcej do tego lekarza nie było. Do czasu.

Parę minut przed godziną zero, do poczekalni godnie wkroczyło dwóch starszych panów o laskach, którzy z miejsca mi oświadczyli, że są kombatantami, więc mam się bujać a oni i tak wejdą przede mnie. Walczących za ojczyznę szanuję, starość poważam, więc - bardzo proszę (choć zawsze mnie zastanawia dokąd ci starsi ludzie tak się spieszą). W odpowiedzi na moją grzeczną odpowiedź usłyszałam, że takie gówniary jak ja to mogą sobie poczekać (jasne! Przecież nie studiujemy i nie pracujemy, a tylko tak sobie do przychodni wpadamy bo nudno). Komentarz Panów był zgoła niepotrzebny, ale że w pewien poziom dyskusji nie należy się wdawać, więc tylko powtórzyłam grzecznie, że bardzo proszę, że naprawdę nie mam zamiaru stawiać oporu.

Obaj panowie odstawili laski, rozsiedli się na ławeczce obok mnie i wdali w intrygującą rozmowę o chorobach, operacjach, wrzodach, lekarzach i innych dopustach Bożych.

Nadeszła godzina W. Lekarz przyszedł do pracy, otworzył gabinet i wszedł do środka, chwilowo drzwi zamykając (no też przebrać się w fartuch i rozłożyć pieczątki i narzędzia musi). Wtem! Obaj Panowie jak na komendę poderwali się z ławeczki, chwycili laski i niczym młode jelonki mkną w stronę zamkniętych drzwi.

To, co potem się wydarzyło przypominało jakąś przewrotną kampanię wrześniową. Zaczęło się od słów:

[P]1: Ja wchodzę pierwszy, mnie się należy, ja jestem kombatantem (no brawo, chyba i ja i Pan 2 już to wiemy).
[P]2: Ja byłem tu przed Panem! Pan jesteś dupa nie kombatant!
[P]1: Pan jesteś łajdak!

I... obaj panowie chwycili laski niczym szable krzyżując ostrza. Awantura ściągnęła uwagę lekarza, który ostrożnie wysunął głowę przez uchylone drzwi i natychmiast ją cofnął. Może bał się, że oberwie rykoszetem. Coraz grubsze i głośniejsze wyzwiska rozlegały się po korytarzach Przychodni. I kto wie, czym to by się skończyło gdyby nie recepcjonistki, które, widać zaprawione w bojach i pyskówkach z pacjentami przybiegły, sklęły obu weteranów i nakazały zawieszenie broni.

Lekarz w końcu wyjrzał z gabinetu, wzrokiem wodza-generała ogarnął pole bitwy:
[L]: To ja przyjmę tę panią (wskazuje na rudzielca skulonego na ławeczce), a panowie przez ten czas ochłoną.

Weszłam do gabinetu odprowadzana morderczym spojrzeniem obu Piekielnych Kombatantów. Lekarzowi, który nakazał mi otworzenie buzi celem okazania gardła jeszcze ręce lekko drżały.

Pozdrawiam dzielne Platerówki, które pokonały nieuzbrojone przeważające siły wroga!

szable w dłoń!

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 591 (675)

#39414

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O znieczulicy będzie.

Rzecz działa się wiosną. Mieszkamy wraz z Miśkiem w okolicach pięknego parku - chętnie uczęszczanego przez miejscowych emerytów i matki z mniejszymi lub większymi dziećmi.
Sobota, godziny wczesnopopołudniowe. Akurat wróciliśmy z zakupów i zaparkowaliśmy pod blokiem. I co widzimy? Spanikowaną panią z dwójką dzieci przy murku wzdłuż ulicy i widać, że coś się z jednym z dzieci (dziewczynką) dzieje. Mała najwyraźniej się dławi. Łapie powietrze jak rybka, jednocześnie zanosząc się płaczem i szlochem, co sprawy wcale nie ułatwia. Tryb awaryjny się włącza: z siatek z zakupami łapiemy jednorazowe ręczniki, butelkę pepsi (no bo z tej odległości nie jesteśmy pewni, czy naprawdę się dławi, czy próbuje zwymiotować, a jak się coś przyklei do żołądka to nie ma jak gazowany napój, stary babciny sposób - wypić go tyle by beknąć sobie zdrowo) i lecimy.

Matka spanikowana oświadcza, że dziecko dławi się lizakiem-kulką, która zsunęła się z patyka, widać, że kobieta w panice, robi co może, małą unosi za nogi i potrząsa - nic nie pomaga. Drugie dziecko stoi przerażone. Misiek za telefon i dzwoni pod 112, włącza się sekretarka. Ja łapię małą zgodnie z wiedzą nabytą na PO od tyłu, naciskam pod mostek zmuszając małą do pochylenia - nic. W końcu wspólnymi silami łapiemy dziecko za nogi i potrząsamy - lizak wypada z falą wymiotów. Pogotowie nie jest potrzebne - mała oddycha, bierze wielkie hausty powietrza, płacze, jest przestraszona. Na twarzy matki maluje się taka ulga, jakby wypuszczono ją z piekła, całuje dziewczynkę po rączkach, też płacze, powtarzając jakieś uspokajające słowa. Posiedzieliśmy wszyscy chwilę na tym murku, pani powoli się uspokaja. Na szczęście wszystko się skończyło dobrze. Co jest w tym piekielnego?

A to, że o tej porze ulicą w stronę parku przewijały się dziesiątki osób - w różnym wieku a niektórzy też mieli przy sobie dzieci. Nie zatrzymał się NIKT. My nadjechaliśmy już w trakcie całego zdarzenia. Gdy Pani się uspokoiła podziękowała bo... nikt nie chciał jej pomoc. Byliśmy jedynymi osobami, które zareagowały w sytuacji, w której przecież chodziło o życie. Nie powiem, żeby słowa tej pani i podziękowania sprawiły mi przyjemność. Raczej spowodowały złość, że obojętność ludzka sięgnęła swego apogeum. Był środek dnia i na oczach ludzkich rozgrywała się potencjalna tragedia. Nie pomyśleli, że może kiedyś ich dzieciom też może coś takiego się przydarzyć.

Kochani ludzie! Nie bójcie się udzielać pierwszej pomocy. Lepiej udzielić jej nieporadnie niż przejść obojętnie. (Tu dziękuję koledze, nauczycielowi PO, który zamiast dać nam podpisane papierki o odbytym szkoleniu z zakresu pierwszej pomocy, zmuszał nas do odbycia pełnego kursu i ćwiczeń praktycznych). Jeśli boicie się tej pomocy udzielić to choć zadzwońcie pod 112 ale, na Boga, nie mijajcie obojętnie odwracając wzrok. Wam też może przytrafić się wypadek.

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 641 (713)

#39309

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A mówią, że macierzyństwo to błogosławiony stan...

No być może, nie mam doświadczenia w tym zakresie więc się nie wymądrzam. Rzecz jednak dotyczy jednej ze składowych tego stanu - karmienia niemowlaka piersią.

Nie tak dawno byliśmy na spacerze w pobliskim parku w składzie: ja, 2 kolegów, 3 psy, jeden kot na szelkach. A że dzień piękny i upalny, zajęliśmy jedną z ławek w cieniu drzew, napoiliśmy zwierzaki, psy sobie leżą przy ławce, kot już przysypia w transportowej torbie. Obok nas zajęła ławkę mama z niemowlęciem.
W pewnej chwili, ku naszej konsternacji pani rozpięła bluzkę, bezceremonialnie wyjęła pierś na full widok i zajęła się karmieniem malucha.
Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie patrzeć. W końcu opuściliśmy ławkę i odeszliśmy.

Niby nie ma nic piekielnego w karmieniu niemowlaka, ale ta pani miała lekką chustę - czy naprawdę nie mogła lekko się zasłonić?

Kolejna podobna historia została mi opowiedziana przez koleżankę, a ona nie ma raczej skłonności do konfabulowania. Otóż - pracuje jako nauczycielka w jednym z techników. W czasie długiej przerwy otrzymała wiadomość, że na korytarzu czeka na nią matka ucznia. Korytarze tam podobno przestronne, chłodne (co jest błogosławieństwem w upalny dzień), zaopatrzone w sporą liczbę miejsc siedzących i stolików ku wygodzie uczniów. Jakież było zdziwienie koleżanki, gdy okazało się, że Pani Matka siedzi sobie na wpół obnażona na korytarzu, karmiąc niemowlę, a wokół niej, jak to na przerwie, przechodzi chmara uczniów tejże szkoły (a szkoła w 90% męska). Chłopaki czerwone jakoś tak bokiem pomykali i nie bardzo wiedzieli jak się zachować.

Ja wiem, że macierzyństwo to stan naturalny, ale czy doprawdy trzeba tę naturę ukazywać w całej okazałości?

macierzyństwo to..

Skomentuj (255) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (1058)