Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

mikimisiek

Zamieszcza historie od: 14 lutego 2012 - 10:38
Ostatnio: 19 września 2018 - 20:06
  • Historii na głównej: 9 z 20
  • Punktów za historie: 6978
  • Komentarzy: 56
  • Punktów za komentarze: 312
 

#22572

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z cyklu polska służba zdrowia po drugiej stronie lustra. (Ale absurd ten sam).

JAK (NIE)PRACOWAĆ Z NFZ.

Powiedzmy, że jesteśmy lekarzem po 6-letnich studiach, odbębniliśmy staż zrobiliśmy specjalizację (stomatolog dwa stopnie specjalizacji robił w około 6-8 lat, że nie wspomnę o protetyce czy endodoncji).
Doświadczenie już mamy, więc idziemy na swoje by wypełnić powołanie nasze i ludzi leczyć, a że idealistą jesteśmy to postanawiamy nawiązać współpracę z NFZ. Jednak jak taką współpracę nawiązać?

Końcem roku każdy taki chętny składa w najbliższym mu oddziale propozycję ofertową, czyli co i za ile będzie robił. Wygląda to następująco (posłużę się tu stomatologią czyli wrażeniami z autopsji). Fundusz posiada cennik usług, usług za które fundusz zapłaci ale za jakąkolwiek inną nie i basta (choćby pacjent błagał, na kolanach klęczał i powiedział, że zrobi wszystko jeśli zrobimy mu tą usługę na NFZ lekarz nie zrobi, bo raz pieniędzy za to nie dostanie, a jeszcze kontrakt mu przepadnie). W cenniku każda usługa posiada pewną określoną wartość punktów. Czyli np za wyrwanie zęba 50 pkt. Ale co to jest ten pkt? Otóż 1 pkt fundusz przypisuje jakąś wartość np 1 zł, w tym przypadku otrzymalibyśmy 50 zł. Kwota znośna i całkiem uczciwa. Proponujemy więc funduszowi, że za 1 pkt weźmiemy 90 groszy. Piszemy więc ładne pisemko o 4 nad ranem, którego wytyczne otrzymaliśmy koło 19 wieczorem, zrozumiawszy je około 2 na 8 musimy mieć pisemko gotowe. Następnie czekamy na decyzję. Jeśli nie mamy błędów formalnych (CUUUD JEST PRZESZŁO) jedziemy na "negocjacje".

"Negocjacje" polegają na tym ,że smutni panowie i panie z oddziału wojewódzkiego, informują nas iż nasza oferta nie została rozpatrzona dlatego, że zaproponowane przez nas groszy 60 (granica rentowności gabinetu) jest ofertą zbyt wymagającą. Dokładają też iż nie spełniamy ich wyśrubowanych standardów, dotyczących jakości usług (lekarz stomatolog pracujący w zawodzie od 18 lat, mający dwa stopnie specjalizacji, specjalizację z protetyki pracujący dla publicznej służby zdrowia od czasów Kas Chorych, mający w ciągu tych 10 lat 20 skarg od pacjentów i wszystkie odrzucone przez NFZ jako bezzasadne) po czym pokazują nam drzwi nie dając dojść do słowa. NFZ locuta causa finita. (Dla ciekawych w ubiegłym roku w tylko w województwie śląskim 570 doświadczonych stomatologów straciło kontrakty, uwzględniono raptem ze 30 odwołań. Efektem był nagły rozrost usług prywatnych i zmniejszenie dostępu do lekarzy).

Jeśli jednak jesteśmy szczęściarzem, który zaproponował te 55 groszy, to czekamy do lutego/marca na podpisanie umowy zwanej przez fundusz kontraktem i wypłatę za wykonane już usługi. Po drodze przekonujemy się iż owe 55 groszy to ciut malutko, więc zamiast plomby, która wytrzyma lat najmniej trzy, robimy taką, która wytrzyma trzy ale miesiące. Chyba, że za materiały do bardziej wytrzymałej zapłacimy z własnej kieszeni (kosztują one dwa-trzy razy więcej ale wytrzymują 12 razy dłużej). Jeśli już podpisaliśmy kontrakt i myślimy że to koniec, to jesteśmy w błędzie. Czas na walenie głową w mur.

MUR NR 1 LIMIT.
Limit to pojecie, które spędza sen z powiek lekarza,limit to liczba pkt jaką lekarz może wyrobić w ciągu roku, za każdy pkt więcej Fundusz nie zapłaci ani złotówki ale lekarz pracować musi. Efekt? W sierpniu umawiamy pacjentów z protezą na styczeń, bo w we wrześniu fundusz nam nie zapłaci, przy czym sierpień to bardzo optymistyczne założenie. Efekt 2? W połowie listopada zamykamy gabinet, by nie musieć pracować za darmo i otwieramy obok drugi, tyle że prywatny.

MUR NR 2 KONTRAKT.
Podpisaliśmy z Funduszem kontrakt na np 3 lata, więc mamy spokój? Co to to nie, końcem grudnia zgłosi się do nas Fundusz informując, iż jeżeli nie podpiszemy aneksu do kontraktu, który podniesie nam stawkę za pkt o 10% ale obniży liczbę pkt na każdą usługę o 20% i o tyle samo limit, to oni rozwiązują z nami kontrakt bez żadnych konsekwencji. Jeżeli przetrwamy i to załatwić może nas milion innych rzeczy.

MUR NR 3 PŁATNOŚCI
W sklepie płacimy przy zakupie, pracownikowi 10 każdego miesiąca, a kontrahentowi tydzień po wystawieniu faktury. A kiedy płaci nam NFZ? Hm... szukamy w kontrakcie... i o mamy. Piękną formułkę iż Fundusz zapłaci nam najwcześniej po upływie dwóch tygodni od zamknięcia okresu rozliczeniowego. Okres rozliczeniowy pokrywa się zawsze z miesiącami kalendarza. Ok, czyli tak koło 14/15 dostaniemy kasę? Kluczowe słowa to "po zamknięciu" i "najwcześniej". Po zamknięciu oznacza iż wysyłamy dane za dany miesiąc do NFZ i czekamy aż PożalSięBoże informatyk do spółki z PSB^2 urzędnikiem je zatwierdzą.A to trwa czasem i dwa tygodnie, najwcześniej zaś moment gdy odsetki na koncie NFZ urosną do wartości 6 w totku. W praktyce pieniądze za luty zobaczymy 1 kwietnia jak nie później, a 1 kwietnia to bardzo dobry termin o wiele lepszy niż 4 maja.

MUR NR 4 KONTROLA
Przeżyliśmy już wszystko, więc myślimy iż nic nas nie zaskoczy? Również i tu NFZ przygotował niespodzianki. Kontrola sprawdzi wszystko ale nie to co powinna. Zmierzy kąt nachylenia biurka, na którym piszecie do płaszczyzny galaktyki, sprawdzi czy stosunek posiadanych spinaczy do liczby urzędników NFZ jest równy liczbie Pi. Ale bez żartów, na dzień dobry kontrola zażąda dokumentów pacjentów, których leczyliśmy przed powstaniem NFZ (WTF?), po czym siądzie nad stosem raportów i sprawdzi czy ich drukowana wersja (w jednym miesiącu drukowaliśmy po około 100 stron *12 msc *5 lat = 6000 stron które i tak mają u siebie w bazie) jest zgodna z elektroniczną (obie generuje system rozliczeniowy). Następnie znajdą nam błąd polegający na tym iż 30 lutego 2006 roku dostaliśmy 0,01 pkt za dużo i zażądają zwrotu nadpłaconej kwoty wraz z odsetkami i karami. Takie 0.01 pkt może kosztować z tysiąc złotych. Rekordzistą był pewien urolog. Przepisał pacjentowi pewien lek. Kontrola pod czujnym okiem jej szefa, z zawodu psychiatry, wykazała iż lek ów się pacjentowi nie należał i już. I walnęła karę taką, że urolog poszedł w ślady pierwszych chrześcijan, tzn sprzedał wszystko co miał i poszedł zapłacić. Dosłownie sprzedał własne mieszkanie, samochód i coś tam jeszcze.
Ktoś chętny na takie ryzyko?

PS.
Mógłbym też opisać problemy z systemem rozliczeniowym ale shadow zrobił to za mnie, jedyne co mogę dodać to stos inwektyw i wyrazić szczerą chęć mordu na autorach tego oprogramowania.

PS 2.
Nie jestem lekarzem lecz jego synem, który przepracował cały okres dorastania w gabinecie. Pisma pisane do NFZ w nocy, by zdążyć je wysłać przed zamknięciem ostatniej poczty, śnią mi się do dziś. Pamiętam jak analizowałem ustawę o NFZ, myślałem, że mi mózg wyparuje. Widziałem tak wiele absurdów publicznej służby zdrowia, że na samą myśl robi mi się niedobrze.

służba_zdrowia

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 548 (624)

#39344

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiadanie starego ratownika z naszej ekipy:

Dawno temu byliśmy wezwani do nieszczęśliwego wypadku. Dziecko spadło ze schodów w jednej ze starych kamienic. Na miejscu zastajemy malucha koło 5 lat i rodziców - meneli. Dzieciak ewidentnie pobity, ledwo żywy. Oprócz tego na ciele stare siniaki, blizny po papierosach. Tragedia.

Doktor zachował jednak zimną krew. Z kamienną twarzą wysłuchał relacji matki, burknięć ojca. Zapakowaliśmy malucha, znieśliśmy do karetki, wezwaliśmy policję. Chwilę nam jeszcze zeszło na podłączaniu całego sprzętu, akurat tyle, żeby doczekać do przyjazdu policji. Doktor wyszedł na chwilę, pogadał.

Dzieciak zawieziony do szpitala, już chcemy wracać do bazy, ale doktor mów "spokojnie, zobaczysz, zaraz wrócimy do tej menelni". Ja zdziwiony, skąd takie jasnowidzenie? Na co doktor: Wiesz, tamten ojciec właśnie spada ze schodów.

Faktycznie, pięć minut później już wracaliśmy. Ojciec poobijany chyba bardziej niż dzieciak. Złamana ręka, poobijana gęba. Policjant z kamienną twarzą - panowie, panowie nam zaświadczą, że już w momencie waszej wizyty pan był agresywny i się rzucał, prawda? Bo nam też, uciekać chciał, na schodach się potknął...

PS. Od załogi pogotowia też dostał pamiątkę - wiecie, rany trzeba zdezynfekować, wyczyścić. Złamania porządnie nastawić. Znieczulenie? No cóż, pijany był, to niebezpieczne dawać takie silne leki. A jak pacjent agresywny, to w pasy...

Tak więc - sądy sądami, ale nie można lekceważyć siły zwykłych obywateli, postawionych przed katem własnego dziecka...

erka

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1847 (1917)

#48712

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rodzice kupują sobie i dzieciom quady. Kilka historii z perspektywy oddziału dziecięcej chirurgii urazowej przy SOR-ze w dużym mieście.

1. Dziewczynka, lat 5 - pęknięcie kości czaszki, wstrząs mózgu.
Rodzice kupili quada, zostawili kluczyki w stacyjce. Dziewczynka spróbowała odpalić. Jak quad ruszył zrobiła eleganckiego fikołka do tyłu na potylicę.

2. Chłopiec, lat 4 - złamania kończyn, ciężkie urazy wewnętrzne.
Tata pojechał z synkiem poszaleć na pole. Na jakimś zagonie wywróciło ich. Na chłopca spadł tata i quad. Na szczęście dzieciak uratowany.

3. Dziecko, 5 miesięcy, ciężkie obrażenia wewnętrzne, liczne złamania, walka o życie.
W upalny letni dzień, rodzice poszli z dzieckiem na spacer do parku miejskiego. Położyli dziecko na kocyku i rozpoczęli piknik. Po kilku minutach niemowlę zostało rozjechane przez niepilnowanego 5-latka szalejącego mini-quadem.

quady

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1358 (1404)

#30071

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia mojego znajomego, Mikiego.

Siedział w więzieniu 22 lata za zabójstwo. Człowiek ze mnie ciekawski, więc w końcu zapytałam. Jak do tego doszło że zmarnował sobie życie? Oto, co mi powiedział:

Miki miał kolegę. A kolega, żonkę i piękną 3 letnią córeczkę, Daniele. Niestety żona miała nieprzyjemny nałóg - lubiła dać sobie w żyłkę. No a wiadomo to kosztuje, dużo kosztuje. Sprytna żoneczka wymyśliła sobie, że zdobędzie pieniążki w inny sposób, niż od mężusia (ten przestał finansować jej uzależnienie).

Znajomy diler, miał wyjątkowe ciągoty do młodych dziewczynek. Dogadali się. Za działkę wypożyczy sobie jej córeczkę na parę godzin. Mężuś w pracy, dzieciak młody, nie będzie pamiętał. To sobie paniusia sprytny plan wymyśliła. Dziecko jak dziecko, otwory w ciele niedostosowane, zaczęły się kłopoty zdrowotne dziewczynki. Strach, płacz i dziwne zachowanie córeczki, zwróciły uwagę tatusia. Po krótkiej acz stanowczej „rozmowie” z ukochaną, dowiedział się o zacnym procederze... Facet przyjął informacje. Musiał się napić. Zadzwonił do swojego przyjaciela, Mikiego. Przy mocniejszym trunku panowie ustalili, co zrobią z karakanem, pedofilem.

Mocno już dziabnięci, poleźli do pubu, doładować co nieco procenty. I właśnie tam… spotkali dziecio-luba. Jak gdyby nigdy nic, sączył piwo z kolegami. Miki kochał Daniele jak własne dziecko, alkohol i nerwy zrobiły swoje, zaatakował wesz... Zabił. I może dostałby mniejszy wyrok, ale dźgnął delikwenta 23 razy i miał przy sobie nóż. Czyli poszedł do pub-u z zamiarem zabójstwa.

Spytałam go czy żałuje. Powiedział mi że NIE, ale zrobiłby to inaczej.

Ps. Ojciec dostał wyrok za pobicie żony (wyżej nazwałam to rozmową z małżonką), co stało się z dzieckiem... nie wiem.

The United Kingdom of Great Britain ...

Skomentuj (111) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1147 (1227)

#37798

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Pomagam przy sprawie adopcyjnej dziecka kobiety, której dałam w twarz. Zapamiętam ten dzień do końca życia. Pierwszy raz w życiu z premedytacją i taką siłą, na jaką mogłam się zdobyć, trzasnęłam kogoś z pięści. I możecie mówić, że przemoc zła, że osoba pracująca z dziećmi powinna panować nad emocjami - tak, macie rację - ale wszystko ma swoje granice.

Po akcji opisanej w mojej historii http://piekielni.pl/33597, pani kurator, która była tam razem ze mną, zaproponowała mi uczestnictwo w kolejnej akcji, bo potrzebowała szybko jakiejś sprawdzonej osoby (inaczej przydzielono by jej jegomościa, który na pewno pojawi się w którejś z kolejnych historii).

Krótkie zapoznanie ze sprawą - dziecko lat cztery, dziewczynka, matka ma problemy alkoholowe i nakaz leczenia w zakładzie zamkniętym, w ciągu ostatnich dwóch tygodni babcia dziecka wezwała cztery razy policję, bo jej córka i kochanek awanturowali się.

Idziemy w składzie pomniejszonym o wolontariusza, nie spodziewając się niczego specjalnego - wcześniej dziecko było już okresowo odebrane, niestety jakiś baran zezwolił na powrót dziewczynki do domu.
Przechodzimy przez wypielęgnowany ogródek, do całkiem przyzwoicie wyglądającego domu - przyznaję, że z doświadczenia oczekiwałam meliny. Otwiera nam kobieta, świeżo wykąpana, w piżamie (godziny poranne), mówi, że wie o decyzji w sprawie córki, ale niestety dziecko pojechało do babci. Kurator zaczyna rozmowę, a ja się zastanawiam. W aktach mam ojciec nieznany, jedyna babcia mieszka z nimi, ale... no cóż, już się bardziej uważnie przyglądam.

Matka wprowadza nas do domu, opowiadając jaka to jej córcia mądra, jaka utalentowana, że uczy się grać na pianinie, bo cała rodzina gra - rzeczywiście, instrument stał w rogu dużego pokoju. Babcia się stęskniła, musieli dać jej szansę się pożegnać z ukochaną wnuczką. Dodała też, że ma nadzieję na szybkie wyjaśnienie "nieporozumienia" i powrót córki do domu.
Bez specjalnego powodu podeszłam do instrumentu, podczas gdy policjanci i pani kurator wytłuszczali sprawę matce.
Klapa była otwarta - a struny, jak jeden mąż, stare, niektóre popękane, niezmieniane widać, od dawna. Naciskam kilka klawiszy, ale zamiast ciepłej melodyjki słyszę trzask kolejnej struny.
Już wiem, że pianino nie było używane od lat, jest w fatalnym stanie i nawet doświadczony konserwator miałby problem z przywróceniem go do życia.

Dochodzi do mnie głos pani kurator:
-...tak, proszę pani, ale wiedziała pani od paru tygodni, że dziecko zostanie odebrane.
-Ale mama w szpitalu...
-To był nakaz sądowy. Ma pani zostać odebrane dziecko, a pani oddaje je do babci. To podchodzi pod łamanie prawa.
-No wiem, ale ona się stęskniła... co ja miałam zrobić?
I wtedy słyszymy wrzask.
Nie krzyk, nie płacz, nie pisk, tylko wrzask, okropny i świdrujący.

Policjanci już pobiegli na górę, ja trochę z ociąganiem, jakaś taka nierzeczywistość naokoło mnie, widzę jeszcze tępo bezmyślną i nagle paskudną twarz matki, kiedy ta biegnie za policjantami, wyprzedza ich na schodach i wbiega do pokoju.
Ja i pani kurator idziemy zaraz za nimi, w połowie schodów słyszę krzyk kobiety:
-Po ch*j się z nią teraz zabawiasz szmacielcu! Ku*wa!
-No co, ostatni raz...
-Ja im powiedziałam, że jej tu nie ma ku*wo, a ci się na macanko zebrało! Ku*wa!
-No co... sama mówiłaś!
-Skąd teraz kasę weźmiemy? Dupy za ciebie nie dam!
Policjanci próbują wejść do środka, ale kobieta skacze do drzwi i trzyma klamkę (widać, bo drzwi były przeszklone).
Pani kurator zdenerwowana, drugi policjant wzywa ambulans i kolegów do pomocy.
Kobieta w końcu puszcza klamkę.
Wchodzimy do środka, najpierw policjanci, za nimi ja - w życiu nie obawiałam się bardziej tego, co mogę zastać w pokoju.

Ledwo drzwi się uchyliły, coś wyskoczyło zza nich, przebiegło między policjantami i schowało się za spódnicą pani kurator.
Zdenerwowana "matka" zaczęła gryźć paznokcie i dosłownie wyrywać sobie włosy, garściami.
Podeszła do pani kurator i próbowała wyszarpać dziecko zza niej, z wrzaskami w stylu "su*o, zje*ałaś mi życie", czy "mógł cię zaru*hać na śmierć".
Wtedy dostała ode mnie w mordę.
Facet wstał, zapiął spodnie, i... wyciągnął rękę jak na powitanie. Policjant zapiął na niej kajdanki.

Epilog:
Dziecko było molestowane. Nie wiem, czy doszło do gwałtu, nie udzielono mi informacji bezpośrednich. Bita i głodzona dziewczynka została zabrana do szpitala, na przesłuchanie, i znowu do szpitala. Matka jest już w zakładzie zamkniętym, jej kochanek w areszcie, ale przy takich dowodach nie ma szans na ułaskawienie (a przynajmniej mam nadzieję, że żadnej gnidzie nie przyjdzie do głowy go wypuścić). Babcię, traktowaną niewiele lepiej od wnuczki, znaleźliśmy zamkniętą na klucz w jednym z pokoi, dobrze, że pani kurator poszła po rozum do głowy i kazała przeszukać dom.
Sąsiedzi, nie widzieli i nie słyszeli niczego. I wiecie co, ręce mi opadają i przestaję wierzyć, że ludzie mają jakąś granicę zezwierzęcenia. Nikt nic nie widział i nie słyszał, no, policja była. I pojechała. Zdarza się.

Powiedzcie mi proszę, dlaczego nie nagłaśnia się takich spraw, tylko się je ukrywa, a tego zwyrodnialca za jakieś parę lat wypuszczą i nikt mu nic nie zrobi? Dlaczego będzie kolejnym Oskarżonym Y.X., dlaczego... dlaczego to jest takie cholernie trudne, zrobić coś, kiedy obok dzieje się krzywda? Nigdy tego nie zrozumiem, nie potrafię. Nie chcę.

straszny dom

Skomentuj (126) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1887 (1943)

#22696

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Czasem się zastanawiam, czy wrzucać opowieści poważne, tragiczne... W końcu łatwiej się czyta humoreski. Zwłaszcza, że lubię się wygłupiać.
Ale zaczynając przygodę z Piekielnymi przyrzekłem sobie, że postaram się pokazać Wam wszystkie strony ratownictwa. Dziś czas na opowieść: dlaczego na rok przestałem ratować ludzi... Uprzedzam, będzie trudno i cholernie smutno... Zaczynamy?

Jesień, jakieś cztery lata wstecz. Wiatr urywał łeb, jak to na północy.
Dyżur piekielny od początku...
Najpierw jedziemy do pobitej staruszki - temat na osobną historię...
Potem reanimacja.
Potem młodzieniec, który odprowadzał dziewczynę na pociąg i wypadł zeń podczas ruszania. Po kilku dniach oddał narządy i trafił na cmentarz...
Słowem, wyjazdy cholernie trudne i smutne w rokowaniach...
Najgorsze nadeszło po zmroku...

Dyżurowałem na "Esce" w bazie głównej. To karetka specjalistyczna, która ma pod opieką pół rejonu. Wezwania dostajemy przez telefon, więc każdy jego dzwonek stawia nas natychmiast do pionu.
Koło osiemnastej dyspozytorka prosi nas o pilne zgłoszenie.
Podaje miejsce i powód: półtoraroczny chłopczyk wypadł z okna na czwartym piętrze na ulicę...
Zazwyczaj zbieramy się szybko, ale wtedy... Pamiętam, że biegłem mając nie zawiązane buty i jeden rękaw kurtki na sobie...
Na miejscu byliśmy po jakichś czterech minutach. Bo kierowca dał tak ognia, że zakręty pokonywaliśmy na dwóch kołach, a tam, gdzie był korek, po prostu lecieliśmy chodnikiem...
Na miejscu koszmar.
Na chodniku leży malutkie ciałko. Spod głowy kałuża krwi...
Klękamy, stabilizujemy główkę, badam oznaki życia... Słabiutkie...
Tętno ledwo wyczuwalne, oddycha nieregularnie, charczy...
Źrenice szerokie, znaczy, mózg poszedł do nieba...
Obok szlochający rodzice, ale - co rzadkie - nie próbują nam skakać na plecy, ojciec pyta, czy może pomóc, matka przez łzy prosi o ratunek...
No to ratujemy... Chociaż szans nie ma. Za długo pracuję, żeby nie wiedzieć, jak to się musi skończyć.
Intubacja - wiecie, jak łatwo wsadzić do tchawicy maleńką rurkę, na środku ciemnej ulicy, u dzieciaka z założonym kołnierzem chroniącym szyję?
Wkłucie - niemożliwe do założenia. Brak ciśnienia, uciskamy klatkę piersiową, wentylujemy i zakładamy nowość: wkłucie doszpikowe, wstrzeliwane w kość... Weszło!!! Jest!!!
Podajemy leki, ale... przy przekładaniu na deskę okazuje się, że piszczel jest złamana, wkłucie wypada... Proszę o drugie - nie ma... W końcu nowość... Przez radio rozpaczliwie prosimy wszystkich dookoła, żeby nam przywieźli chociaż jedno!
Zgłaszają się wszyscy w mieście. Nawet Szef, który dyżuruje w szpitalu, mówi, że szukają, żebyśmy wytrzymali, spróbują dowieźć... Wtedy okazuje się, że w całym, sporym w końcu, mieście, jest tylko jedno doszpikowe - właśnie je zużyliśmy... No to pozamiatane...
Leję leki do rurki intubacyjnej - metoda stara, ale innego wyjścia nie mamy. I reanimujemy. Czterdzieści minut, godzina...
Maluch już nie walczy. W końcu przychodzi ten moment, którego nienawidzę jako kierownik zespołu:
- Panowie, dziękuję, kończymy... Już wystarczy. Walczyliśmy... Dziś Ona była lepsza...
I widzę swoją załogę... Trzech chłopaków zahartowanych w bojach, w tym kierowca z dwudziestoletnim stażem... Płaczą jak dzieci...
Na koniec kilka słów wyjaśnienia: to nie była zwykła tragedia. Bo nie była to rodzina patologiczna. Normalni ludzie. Dwoje dzieci. Pojechali wszyscy do sklepu, zostawili otwarte okno celem wywietrzenia pokoju. Po powrocie, mama zrobiła kolację i weszła do pokoju. A synek minął ją biegiem i wypadł przez okno...
Następnego dnia rodzice przyszli do szpitala po kartę zgonu. I kolejne zaskoczenie: podziękowali, że cokolwiek zrobiliśmy, że nie odpuściliśmy. To rzadkość...

A ja? Na miejscu musiałem trzymać formę...
Nie odzywałem się do ludzi przez dwa dni. W ogóle.
A potem wziąłem rok urlopu z pogotowia. Żeby nie myśleć. I tylko czasem śni mi się ta ulica, żółte światło latarni i chyba najcięższa walka, jaką w życiu stoczyłem...

służba_zdrowia

Skomentuj (172) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2609 (2711)

#17439

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historyjka o tym jak tym razem Piekielną byłam ja.

Każdy wie jak wyglądają pracownicze lodówki. Pomijając fakt, że przeważnie otwierając ją, ma się wrażenie, że w środku coś zdechło i to całkiem dawno temu, to ludzie często upychają produkty, nie podpisując ich. Normą więc zawsze było, że to komuś zniknął jogurt, a to twarożek, a to serek.

Jednak jakiś czas temu zaczęły znikać całe obiady, które ludzie (w tym ja) przynosili z domu w słoikach bądź plastikowych pojemnikach. Wtedy miarka się przebrała. Bo jak można nie pamiętać co się sobie na obiad zrobiło i w czym przyniosło.

Z dobrym kolegą z działu francuskiego obmyśliliśmy mało delikatne śledztwo. Jako że szczególnie dużą popularnością cieszyła się moja lasagne (ani razu nie udało mi się zjeść porcji, którą przyniosłam sobie do pracy), postanowiliśmy przyprawić ją środkiem przeczyszczającym i zobaczyć kogo przyciśnie.

Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Kolega zobowiązał się do pilnowania stanu lodówki, ja z racji mojego miejsca na sali - do obserwowania toalet.

Chwilę przed przerwą na lunch dostaję wiadomość na czacie wewnętrznym: obiadek zniknął. Zaczynam więc ciekawie obserwować rozwój wydarzeń.

Po chwili przed moimi oczami maluje się scena rodem z American Pie. W stronę łazienki na ugiętych, zaciśniętych nogach zasuwa koleżanka Basia, popierdując rozgłośnie (ach te pofabryczne budynki przerobione na biurowce, echo lepsze niż w tatrzańskiej dolince) i ostatkiem sił dopada do łazienki.

Przy okazji, całkiem przypadkiem odegrałam się za porysowanie mojego samochodu i donos do Czifa. Dzisiaj Basia, najwyraźniej nie mogąc znieść upokorzenia, złożyła wypowiedzenie i w firmie nastała długo oczekiwania cisza.

P.S. - ′Chwila′ - 30-45 minut. Może macie odporniejsze żołądki, na mnie ten specyfik, którego dolałam do lasagne zadziałał po niecałych 15 minutach i 4 godziny nie mogłam wyjść z toalety, także 45 minut wytrzymałości Basi to dla mnie wyczyn.

Biurwownictwo

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 848 (902)

#23517

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Stali pacjenci. Nasz chleb powszedni. Zmora NFZ.

Znam K. od kiedy był berbeciem, wchodzącym na stojąco pod standardową szafę niemal...
Bo od tego czasu jest obiektem zainteresowania służb ratowniczych i porządkowych.
Pomyślicie pewnie, że jakiś łobuz, zakapior czy drech...
Nic bardziej błędnego.
Zwyczajny chłopak. Prawie.
Miał nieszczęście urodzić się z wyjątkowo rzadką i bardzo piekielną w ekspresji odmianą padaczki skroniowej...
"Normalna" padaczka objawia się częściej lub rzadziej, jakiś napad, kilkanaście sekund drgawek, potem sen albo dezorientacja...
Padaczka skroniowa, niestety, nie daje takiego obrazu. Powoduje za to napadowe zaburzenia zachowania. Chorzy nagle zaczynają się niepohamowanie śmiać na głos, krzyczeć, kląć - słowem, zachowują się w sposób niedostosowany do sytuacji. Z pozoru zdrowi, przytomni, a zarazem bez kontaktu i bez wpływu na własne zachowanie.
Nasz bohater miał jeszcze dziwniejszą odmianę zaburzeń: uciekał.
Nikt nie wie, przed czym, ani dlaczego...
Po prostu, w takim momencie zaczynał biec przed siebie i nie przestawał do ustąpienia napadu.
Doprowadzało to jego mamę do czarnej rozpaczy. Bo nie była w stanie załatwić najprostszej sprawy w banku czy urzędzie. Wystarczył dowolny niemal bodziec, dźwięk, zapach czy błysk, żeby K. błyskawicznie podrywał się do galopu i osiągał całkiem spory odsetek prędkości dźwięku, zanim mama zdążyła wyciągnąć rękę i go złapać.
Toteż po kilku próbach uznała, że są godniejsi na tym łez padole, wyszkoleni celem łapania, doprowadzania i leczenia. Słowem - pogotowiarze ratunkowi i policjanci.
A jak już złapali, wieźli do szpitala - podobno celem leczenia...

Przez wiele lat pobytów K. na SORze wyrobiłem sobie pogląd na kilka kwestii natury ogólnej, wręcz filozoficznej.
Tylko na postawie obserwacji jego zachowań.
Po pierwsze, że niezależnie od istoty niesprawności, mózg podlega uczeniu poprzez warunkowanie. Najczęściej, niestety, bolesne...

Otóż, K., w pierwszych latach naszej znajomości, biegał szybko, acz niezbyt daleko.
Jego ogarnięty wyładowaniami mózg po prostu nie ogarniał istnienia jakichkolwiek przeszkód terenowych... Toteż, startował z łóżka, obierał kierunek po prostej wzdłuż oddziału, następnie rozlegało się głuche "jebudu", kiedy nasz Forrest Gump walił z barana w zamknięte drzwi, i drugie, głośniejsze, kiedy zaliczał glebę.
Pozostawało wtedy zanieść go do łóżka, gdzie, z błogim uśmiechem dojrzewał do ocknięcia.
Niestety, ostatnio zmądrzał.
Wystartował, dopadł drzwi, OTWORZYŁ JE i wypadł na korytarz!
Niestety, za kilka chwili rozległ się przy wejściu miodopłynny bas Szefa, który z uśmiechem wkroczył do SOR, niosąc pod pachą, jak szczeniaka, zdezorientowanego K.
Stary zapytał grzecznie, czy czegoś nie zgubiliśmy, poinformował, że wychodził akurat ze swojego gabinetu i... otworzył szeroko drzwi. Pomimo pewnego postępu, mózg K. nie ogarnął tego problemu... Dalej było jak opisano powyżej.
Szef podniósł ogłuszonego chłopaka i odniósł na miejsce.
Druga refleksja dotyczyła stawania na drodze czyjemuś szczęściu.

Wielokrotnie K. trafiał na gorliwych piewców ratowania za wszelką cenę, którzy siłą i godnością osobistą przytrzymywali go na łóżku, ładowali kolejne porcje leków...
Najbardziej zaangażowana była pewna studentka, która - będąc kobietą w wymiarach idealną, to znaczy taką, która zimą grzeje, a latem cień rzuca - wskoczyła do łóżka i własną piersią próbowała utrzymać K. w ryzach. Trzeba przyznać, że nigdy nie widziałem naszego bohatera tak przytłoczonego wdzięcznością za okazaną pomoc...
Ale raz dobitnie się przekonaliśmy, że K. urósł i nie jest już smarkaczem.

Do SOR wszedł kolega lekarz, dość słusznej postury, uśmiechając się życzliwie do świata. Trafił na K. w fazie rozpędu. Nie zdążył odskoczyć. Po chwili pozbieraliśmy go z podłogi, spróbowaliśmy usunąć zeń ślady bieżnika butów K. i przywrócić mu orientację w terenie.
Wniosek był prosty: K. dorósł - trzeba mu znacznie szybciej schodzić z drogi... A pacjenta, który opuszcza nasze towarzystwo takim galopem, nie należy na siłę zapoznawać z urokami ratownictwa medycznego. Zwłaszcza, że opanował już trudną sztukę omijania co większych przeszkód...

A na koniec - Najwyższy ma poczucie humoru...
K., pomimo swojej ułomności, wzorem Rain Mana jest nie do pokonania w jakiejkolwiek grze logicznej...

służba_zdrowia

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 910 (1002)

#59063

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jak leczyć nastolatkę, a później młodą kobietę z poważną depresją nawracającą według pewnych polskich "specyjalistów" od psychiatrii i psychologii:

1. Nie zrób żadnych, nawet najbardziej podstawowych badań hormonalnych. Tarczyca? A po co. Huśtawki hormonalne w okresie dojrzewania? Bujda na resorach, na pewno nie mają wpływu na nastrój.

2a. Nie zrób żadnych testów psychologicznych, choćby skali Becka, nic. Wydaj diagnozę po dziesięciu minutach rozmowy.

2b. Wydaj diagnozę bez porozmawiania z pacjentem, na podstawie wywiadu z jego matką.

3. Nie spytaj nawet pacjenta o traumatyczne przejścia w przeszłości. Przepisz mu od razu 3 leki antydepresyjne, z czego jeden silnie uzależniający, mimo zgłoszenia w wywiadzie, że pacjent ma spore skłonności do uzależnień, a jego przyjaciółka po kilku latach lekomanii zmarła od przedawkowania i z tego powodu pacjent boi się psychotropów.

4. Wmawiaj pacjentowi, że jeśli nie będzie brać leków, jego choroba przejdzie w chorobę afektywną dwubiegunową, która jest nieuleczalna. Co z tego, że przez to pacjent zaczyna reagować na każde polepszenie się jego stanu paniką, bo myśli, że ma pierwszy napad manii.

5. Podczas psychoterapii zadawaj pytania typu "a może sama prowokowałaś ojczyma, żeby cię molestował?", "a może chcesz się zabić, żeby zrobić mamie na złość?", "a może zasłużyłaś na to, że chłopak cię zostawił?". Pieprzyć poczucie wartości u pacjenta, nie jest mu potrzebne przy wychodzeniu z depresji. Pieprzyć też fakt, że pacjenta prześladuje ciągłe poczucie winy.

6. Próbuj umieścić pacjenta w psychiatryku na miesiąc przed maturą, tylko dlatego, że jego matka naopowiadała ci bzdur. Pieprzyć to, że matka pacjenta próbuje go wsadzić do psychiatryka, żeby umorzono postępowanie przeciwko ojczymowi-pedofilowi.

7. Zdziw się, że pacjent przestał chodzić na psychoterapię i znaleziono go z pętlą na szyi, podczas próby samobójczej.


Efekt: pacjent traci wszystko, co kocha, osiąga dno absolutne i popada w głęboką anhedonię, całkowite zobojętnienie. Nie ma żadnych emocji, nie chce jeść, nie może tworzyć, ciągle chce mu się spać i potrafi przesypiać 16h na dobę. Nie dba o zdrowie, ledwo przędzie na studiach. Izoluje się od otoczenia, żyje w całkowitej samotności. Nie myśli w ogóle o swojej przyszłości, licząc na to, że w międzyczasie jakoś umrze.

Epilog: pacjent zaczyna brać tabletki na uregulowanie cyklu miesiączkowego i po paru tygodniach nagle, MAGICZNYM jakimś sposobem, zaczyna mu się gwałtownie poprawiać. Badania wykazują zaburzenia hormonalne.

Chyba pozwę wszystkich tych leniwych sk*rwieli, którym nie chciało się podjąć minimalnego wysiłku i zrobić badań, tylko od razu przywalili stempel depresji. Siedem pieprzonych lat wyjętych z życiorysu, siedem pieprzonych lat piekła, droga na samo dno. Aż się boję pomyśleć, ile osób też przez to przechodzi z powodu niekompetencji konowałów i zaklinaczy umysłów.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 847 (1027)

#25986

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Początek mojej krucjaty o wolność kart płatniczych i jednocześnie przypadek, którym ustanowiłem rekord własnej piekielności.

Niecałe dwa lata temu znajomy zamierzał kupić TV do sklepu - duży, do prezentowania oferty akurat na sklepie nieobecnej. Ze mną jako doradcą wybraliśmy się do jednego z sieciowych sklepów RTV/AGD. Jako, że suma zbliżająca się do 5 cyfr ("nie mniej jak 60 cali"), oczywiście bez gotówki - za to z kartą i dostępem online do konta, gdyby sklep wolał przelew. Informacja na miejscu, od - jak później wyszło - kierowniczki sklepu "powyżej tysiąca płatność tylko gotówką". Zgodnie z prawem mogła odmówić sprzedaży.

Szukanie przyczyn wyjaśniło rezultaty: pracownicy sklepu mieli premię zależną od obrotu (ilość sprzedanych produktów), natomiast kierownik placówki - uzależnioną od zysku, który prowizja za płatność kartą pomniejszała. Zakupów za duże kwoty raczej nie robi się ad hoc, więc klientom to nie przeszkadzało - po prostu płacili później, gotówką. Koledze przeszkadzało, więc ułożyliśmy piekielny plan.

Przez ponad dwa tygodnie rozmienialiśmy pieniądze, z zamiarem wybrania się do sklepu z zapasem monet (maksymalny nominał: 20 groszy). Ciężki pieniądz - dosłownie, około tony gotówki. Dodatkowo - wydrukowane fragmenty odpowiednich ustaw (dla zainteresowanych: Kodeks Wykroczeń art. 135) o obowiązku sprzedaży detalicznej i pełnomocnictwo notarialne dla mnie. Gwiazdka przyszła w czerwcu: sobota, 20 minut do zamknięcia, a za kasą Piekielna. Podaję model, informuję, że będę płacił gotówką, Piekielna uśmiechnięta, informuję, że w takim razie kolega idzie z pieniędzmi.

Mina [P]iekielnej gdy kolega wtoczył się z dwoma wiadrami groszy - bezcenna. Zaczyna protestować, że takiej drobnicy ona nie przyjmie, że tak nie można. Podsunięty pod nos art. 135 KW widocznie sprawił, że zmieniła zdanie. W tym momencie [K]olega zaoferował, że "może jednak kartą albo przelewem?"
[P]: Nie, bo taka kwota tylko gotówką!
[K]: Gotówką mamy tylko tak.
[P]: Wiecie, ile zajmie liczenie tego złomu?
[J]a: Krótko: mamy gotówkę, państwo nie mogą odmówić sprzedaży, proszę liczyć, doniesiemy resztę gotówki.
[P]: (wielkie oczy) To tego jest więcej?
[J]: Łącznie tona monet. Jako, że liczą to pracownicy, pozwolę sobie sprawdzić przez PIP, czy policzono im nadgodziny.

Kobieta wyglądała, jakby chciała mnie zabić. Ochroniarz, od którego zażądała usunięcia nas ze sklepu stwierdził tylko, że "oni nie robią nic niewłaściwego, a ja nie zamierzam biegać po sądach nie z mojej winy". Łącznie cztery osoby liczyły i sortowały gotówkę. W tym czasie jeden z pracowników (bardziej rozgarnięty, jak widać) zadzwonił do magazynu/centrali celem ściągnięcia liczarki do bilonu. Z liczarką, która dotarła prawie 2 godziny po planowanym zamknięciu, przyjechała niespodzianka.

Niespodzianką był dyrektor regionalny sieci sprzedaży, którego pracownicy centrali powiadomili mailowo o bardzo nietypowym zamówieniu - przybył sprawdzić co się dzieje. Po chwili tłumaczenia co i jak, wyśmianiu się z całej sytuacji (takie coś nigdy wcześniej się nie zdarzyło), poinformował, że "górny limit płatności kartą" to wymysł kierowniczki i zapytał, czy chcemy złożyć oficjalną skargę na zachowanie Piekielnej. Uznaliśmy, że skarga jest na miejscu, ale prosimy, żeby Piekielna pracy nie traciła - cały nasz wysiłek edukacyjny poszedłby na marne.

Finał: 20 minut później wychodziliśmy z zakupionym TV. Piekielna nadal pracuje w tym sklepie, na stanowisku kierownika zmiany, kierownikiem sklepu jest przytomny pracownik, który wpadł na pomysł liczarki, sklep przyjmuje karty przy dowolnie dużych operacjach, a ja - za pomysł i realizację operacji - będę się smażył w piekle. Zasłużyłem, a co! :)

sklep rtv

Skomentuj (77) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1644 (1730)