Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

poliglotka

Zamieszcza historie od: 23 czerwca 2020 - 0:43
Ostatnio: 5 lutego 2024 - 13:07
  • Historii na głównej: 27 z 27
  • Punktów za historie: 2318
  • Komentarzy: 103
  • Punktów za komentarze: 289
 

#89202

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali historii o niewiernej przyjaciółce.

Kiedy poznałam mojego obecnego partnera, ten był w trakcie rozwodu. Mimo że rozwód odbył się za porozumieniem stron, jednym z jego powodów była kompletna paranoja jego żony na punkcie zdrady. Nie, nie miała powodów by podejrzewać V. o zdradę, chociażby dlatego, że jego rodzice rozstali się przez zdradę jego ojca, więc V. postawił sobie za punkt honoru, że nigdy w ten sposób nie skrzywdzi drugiej osoby, bo nie potrafiłby potem spojrzeć swojej matce w oczy.

N. jest obywatelką Stanów i nigdy w życiu nie pracowała we Francji - pieniądze na utrzymanie dostawała od rodziców, więc nie mogła sobie pozwolić na samodzielne wynajęcie mieszkania (legendarna francuska biurokracja). Mój partner, Francuz, poznał ją kiedy mieli po 16 lat. Najpierw się przyjaźnili, potem postanowili być razem i pobrać się. To tak w dużym skrócie. Mieszkali razem do zakończenia rozwodu i do jej wyprowadzki do Stanów. Ze względu na staż tej znajomości, nadal utrzymują ze sobą kontakt (co mi nie przeszkadza).

Kiedy więc się poznaliśmy i zaczęło między nami iskrzyć, V. opowiedział mi od razu o całej sytuacji. Przez cały okres rozwodu, „ukrywał mnie”, ponieważ bał się, że gdyby N. dowiedziała się o moim istnieniu przed podpisaniem papierów rozwodowych, oskarżyłaby go o zdradę i wniosła o rozwód z orzeczeniem o winie, co przedłużyłoby procedurę. Biorąc pod uwagę to, że każdą kobietę w otoczeniu V. uważała za potencjalną kochankę, obawy były jak najbardziej uzasadnione. Jeszcze zanim N. wystąpiła o rozwód, V., który jest z zawodu fotografem specjalizującym się w wydarzeniach kulturalnych, miał przykazane by wracać z koncertów przed godziną 22. Bo przecież wiadomo, że przed 22 nikt nikogo nie zdradza, ale po 22 to już każdy z każdym. N. regularnie urządzała mu awantury, gdy V. wrócił z koncertu po 22. O sesji zdjęciowej do portfolio jakiejś modelki czy aktorki również nie było mowy, bo to kobieta, więc może ją zdradzić. Z facetami już tego problemu nie było.

Ulżyło nam bardzo, obojgu, kiedy mieliśmy pewność, że samolot z N. na pokładzie odleciał do Nowego Jorku. V. przekonał się od tamtego czasu, że nie mam takich zapędów jak N. i nie widzę zagrożenia w każdej kobiecie. A ja cieszę się normalnym związkiem, bez ukrywania się, bez zazdrości i w pełnym zaufaniu do mojego partnera.

Tylko, że kilka tygodni temu, V. zrobił mi kilka zdjęć podczas spaceru i opublikował dwa z nich na swoim Instagramie i na swojej stronie. Nie minęła godzina, a N. napisała do niego z pytaniem czy się z kimś spotyka. Potwierdził. Spytała go więc czy nie będzie miał nic przeciwko jeśli i ona będzie się z kimś spotykać. Odpowiedział, zgodnie z prawdą, że nie. W końcu są rok po rozwodzie, każdy układa sobie życie na nowo. Od słowa do słowa, V. dowiedział się, że owszem, N. spotyka się z facetem, którego V. poznał podczas ich wspólnego pobytu w Nowym Jorku. N. podjęła decyzję o rozwodzie po powrocie z tamtych wakacji. Cały czas była w kontakcie z tym facetem. Wykręciła się od odpowiedzi, kiedy V. zapytał ją czy do czegoś między nimi doszło zanim się rozwiedli.

Wnioski narzucają się same

Podwójne standardy zdrada

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (177)

#89206

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nigdy nie przypuszczałam, że dodam tutaj historię z piekielnościami drogowymi. A jednak.

Słowem wstępu, żebyście mnie dobrze zrozumieli.
Mieszkam w Paryżu, po którym przemieszczam się rowerem lub pieszo, i jestem w trakcie przygotowywania się do egzaminu teoretycznego na prawo jazdy (lepiej późno niż wcale). Jeśli ktoś z Was był kiedykolwiek w tym mieście i poruszał się po nim samochodem, to pewnie dało się zauważyć, że królują tutaj 3 rzeczy: skrzyżowania równorzędne, zasada prawej ręki i piesi, którzy notorycznie ładują się pod koła i mają pretensję jak zostaną otrąbieni/obdzwonieni/opierdzieleni.

Dzisiaj będzie mowa o tych dwóch pierwszych, bo opisywanie wszystkich piekielnych sytuacji z pieszymi nie ma sensu.

Kilka dni temu, wracałam do domu przez jedno ze skrzyżowań równorzędnych w formie litery T. Jechałam od strony nóżki i skręcałam w prawo na skrzyżowaniu. Dojeżdżając do skrzyżowania, zauważyłam, że ulicą po mojej lewej zasuwa Ojciec Roku: on i jego progenitura (na oko 5-6 lat) na jednej hulajnodze elektrycznej (co jest zakazane), bez kasków, środkiem ulicy, na której jest spory ruch, bo przecież wydzielony pas dla rowerów i hulajnóg jest dla cieniasów. No, ja jestem tym cieniasem, co jeździ ścieżkami dla rowerów, w kasku i zatrzymuje się na światłach.

Oceniając odległość, jego prędkość i to, że miałam pierwszeństwo skoro wyjeżdżałam z jego prawej, skręciłam w prawo i niedługo po tym usłyszałam za sobą "Patrz! Zajechała nam drogę!". Nie wiem jakim cudem, bo trzymałam się swojego pasa, miałam pierwszeństwo, a i on był wystarczająco daleko, bym mogła skręcić, ale mniejsza o to. Pan Ojciec Roku zrównał się ze mną po mojej lewej (czyli nadal poza pasem dla rowerów) i rzucił "Pierwszeństwo jest z prawej!". Trochę mi się styki przegrzały w tym momencie tak bardzo to zdanie wydało mi się absurdalne w jego ustach, więc jedyne, co udało mi się odpowiedzieć to "Tak, kretynie, wyjechałam ci z prawej!". Facet popatrzył na mnie jakbym mówiła po chińsku, a nie po francusku, i mnie wyprzedził.

Chwilę później dojechaliśmy obydwoje do skrzyżowania w formie litery X z sygnalizacją świetlną. Akurat zapaliło się czerwone, więc wyhamowałam. Ojciec Roku miał jednak czerwone tam, gdzie światło nie dochodzi - wyminął samochody, które zatrzymały się przed nim, wyjechał na sam środek skrzyżowania, zmuszając tym samym samochody wyjeżdżające na zielonym z prawej do hamowania, po czym radośnie zawrócił i pomknął w drugą stronę środkiem jezdni.

Mam tylko nadzieję, że jego syn będzie miał więcej oleju w głowie i że tatuś nie zafunduje mu selekcji naturalnej.

ojciec roku

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (138)

#89159

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bolt - czyli kierowcy bardziej wybredni niż klienci.

Pracuję w teatrze, więc często wracam do domu dosyć późno. Zazwyczaj przemieszczam się na rowerze miejskim lub pieszo, bo podróż metrem czy autobusem jest dłuższa, szczególnie wieczorem.
Kilka dni temu, musiałam zostać w teatrze do północy ze względu na pokaz dla prasy i bankiet. Do tego, temperatura spadła praktycznie do zera, padał deszcz, a i na bankiecie nie piłam tylko wody. Powrót na rowerze odpadał, a 30-minutowy spacer też średnio mi się widział.

Postanowiłam zamówić Bolta, bo aplikacja co i rusz informuje mnie o różnych promocjach, które są mocno konkurencyjne w stosunku do Ubera czy taksówek. Do tego, z Ubera nie lubię korzystać, bo za każdym razem trafiałam na dziwnych kierowców, przez których nie czułam się bezpiecznie wracając sama. Tradycyjne taksówki zraziły mnie do siebie, po tym jak podczas strajku transportu miejskiego, zostałam kilkukrotnie przewieziona przez większość jednokierunkowych, wąskich uliczek, które były bardziej zakorkowane niż główne arterie, a co za tym idzie, czas przejazdu był dłuższy, a rachunek dużo wyższy. Nie, awantury z kierowcami i reklamacje nic nie dały. Na szczęście, teatr zwracał mi wtedy pieniądze za dojazdy.
Tym razem aplikacja również zaproponowała mi zniżkę -50% bez żadnego kodu czy innej operacji z mojej strony, dzięki czemu kurs kosztowałby mnie między 5 i 6€ zamiast 10-12€. Ja rozumiem, że nawet pełna kwota za transport nie jest duża, ale wychodzę z założenia, że promocje są po to, by z nich korzystać, a i aplikacja nie pozwala na zrezygnowanie z tej automatycznej oferty.
Wybrałam więc tę opcję i zamówiłam kurs.

Mimo że na mapce widziałam sporo samochodów w okolicy, z szacowanym czasem dojazdu między 3 a 5 minut, to każdy kierowca odrzucał mój kurs. Po jakichś 6-7 nieudanych próbach, w końcu znalazł się jeden, który zaakceptował kurs… Po czym odjechał w przeciwnym kierunku i nie zawrócił, mimo że miał taką możliwość. Anulowałam więc kurs podając jako przyczynę „Kierowca porusza się w przeciwnym kierunku” i spróbowałam zamówić kurs ponownie. Kolejne 10 prób znalezienia kierowcy okazało się bezowocne.

Wkurzyłam się bardzo. Rozumiem, że kurs jest tani i być może nieatrakcyjny. Nie wiem, w jaki sposób Bolt opłaca swoich kierowców - czy zarabiają te 10-12€ czy może tylko 5-6€, które płaci klient. I w sumie nie powinno mnie to obchodzić skoro aplikacja sama narzuca w pewnym sensie promocyjne ceny. Z drugiej strony jednak, miasto, w którym mieszkam, mimo że jest europejską stolicą, nie jest wcale duże. Co za tym idzie, większość kursów - Uberem, Boltem czy taksówką - jest względnie tania. Dopiero wyjazd na przedmieścia pozwala więcej zarobić (miedzy 15€ a 30€; jako ciekawostkę dodam, że ostatni kurs na przedmieścia, 12km od centrum miasta, kosztował mnie 17€), ale to też nie podoba się kierowcom, bo trzeba potem z tych przedmieść wrócić, a złapać kurs powrotny, żeby nie jechać na pusto, też nie jest łatwo.

Koniec końców, do domu podrzuciła mnie jedna z osób obecnych na bankiecie, która jechała mniej-więcej w tą samą stronę, co ja.
Napisałam do Bolta reklamację, wskazując również wszystkie poprzednie sytuacje, kiedy kierowcy odrzucali zbyt tanie kursy. W odpowiedzi, która prawdopodobnie jest zwykłym kopiuj-wklej byleby tylko coś tam odpowiedzieć, Bolt zrzucił winę na korki.
Taaak… Korki o północy…

Bolt

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (158)

#89028

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze lubiłam czytać historie o piekielnych rekruterach i Januszach biznesu... Dopóki sama ich nie spotkałam na swojej drodze. Dorzucę więc kilka historyjek z przebytych w ostatnich miesiącach rozmów kwalifikacyjnych i z pracy, która okazała się koszmarem.

Pracuję w teatrze w jednym z zachodnioeuropejskich krajów i w tym sektorze szukałam pracy.

Na pierwszą rozmowę trafiłam do firmy produkującej koncerty i trasy koncertowe mniejszych i większych artystów. Wysłałam CV około godziny 15, a o 17 zadzwoniła do mnie dziewczyna z HRu, żeby dopytać o szczegóły i umówić się na rozmowę. Ogłoszenie dotyczyło kierowniczego stanowiska, ale podczas tej telefonicznej rozmowy dowiedziałam się, że stanowiska do obsadzenia są w zasadzie 2 - dla kierownika całego działu oraz dla osoby zarządzającej, zależnej od kierownika. Zakręciło mną to mocno, więc kiedy usłyszałam pytanie o to, ile chciałabym zarabiać, nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Tak, moja wina, powinnam była się lepiej przygotować, ale z drugiej strony, to była pierwsza odpowiedzieć na moje CV i nie spodziałam się jej tak szybko. Palnęłam więc, że nie chciałabym schodzić poniżej mojej obecnej pensji. Dziewczyna z HR to odnotowała, ale powiedziała mi jeszcze, że o zarobkach i tak będziemy rozmawiać na drugiej rozmowie kwalifikacyjnej z dyrekcją. Tyle, że drugiej rozmowy nie było. Trzy dni po pierwszej, dostałam telefon, że firma chciałaby, żebym do nich przeszła na stanowisko zarządcy. HRka zaczęła wymieniać mi wszystkie zalety pracy u nich przez telefon, dopytywać kiedy bym mogła zacząć itd. O pensję musiałam dopytać sama - proponowali mi tą samą kwotę, co moja była firma, za wyższe stanowisko i większą odpowiedzialność. Podziękowałam.

Następnie, trafiłam na rozmowę kwalifikacyjną do publicznego teatru, którego jeden z założycieli obchodziłby w tym roku 400 urodziny. Teatr posiada obecnie 3 sale, a stanowisko zastępcy kierownika działu dotyczyło najmniejszej z trzech sal. Żeby była jasność - mówimy o publicznym teatrze, który otrzymuje rządowe dotacje, do którego bilety jednak swoje kosztują i którego spektakle są praktycznie zawsze wyprzedane. Zaproponowano mi pensję o 100€ wyższą niż to, co miałam w poprzedniej firmie, a podczas 2-godzinnej rozmowy usłyszałam co najmniej 10 razy, że teatr nie ma pieniędzy. Z tego, co wiem, to pracownicy głównego teatru nie narzekają na pensje i mają sporo innych bonusów.

Kolejna rozmowa w prywatnym teatrze, który otwierał się na nowo po 2 latach przerwy... Stanowisko typu "szwajcarski scyzoryk", czyli robisz wszystko na raz, co bardzo mi odpowiadało, bo kompetencje rosną, pensja bardzo dobra, świetnie mi się rozmawiało z dyrektorem - jako pierwszy w całej mojej teatralnej karierze zapytał mnie o ulubionych dramaturgów i reżyserów. Pod koniec rozmowy, spytał mnie jak mi poszło w mojej ocenie. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie wiem, bo staram się nigdy nie nastawiać, tym bardziej, że myślałam, że położyłam rozmowę podczas rekrutacji w mojej poprzedniej pracy, a właśnie tam mnie przyjęli. Zapewnił mnie, że świetnie mi poszło, mimo że z 5 wybranych kandydatów byłam pierwsza na rozmowie. Siłą rzeczy, miałam nadzieję, że tu się uda. A potem słuch o nim zaginął... Dowiedziałam się przez pocztę pantoflową, że dziewczyna, która pracowała w tymże teatrze przed jego zamknięciem dostała propozycję powrotu, a koniec końców nikt stanowiska nie zgarnął, bo praca została rozdzielona między pracowników firm partnerskich, które odkupiły teatr razem z dyrektorem.

W międzyczasie dostałam propozycję pracy w firmie produkującej trasy koncertowe rosyjskich, ukraińskich i białoruskich baletów w kraju i zagranicą. Zaakceptowałam ją, mimo że dosyć często widziałam ogłoszenia o pracę do tej firmy, co wydawało mi się podejrzane. Niezbyt wiele się pomyliłam, bo okazało się, że praca w tej firmie to po prostu jakiś żart. Powierzono mi zadania poniżej moich kompetencji, które wykonywałam dobre 5 lat temu, ponieważ mój współpracownik kategorycznie odmówił oddania mi zarządzania choćby jedną trasą koncertową. I nie chodziło tu o to, że bym sobie nie poradziła... Dyrekcja wprost powiedziała mi, że "on ma trudny charakter i nic nie można z tym zrobić". Trudny charakter polegał również na tym, że koledze zmieniał się humor z minuty na minutę. Mógł przyjść do pracy w dobrym humorze, a 10 minut później zacząć się wyżywać na mnie czy na innej koleżance.

Siłą rzeczy, zaczęłam przychodzić do pracy mocno zestresowana, bo nigdy nie wiedziałam, w jakim nastroju zastanę kolegę, z którym miałam tworzyć ekipę i czy przypadkiem nie zacznie mi ubliżać za nic. Z czasem zauważyłam również różne nadużycia ze strony dyrekcji i administracji, np. godzina przerwy obiadowej była z góry narzucona od 13 do 14, jeśli trzeba było zrobić coś, przez co traciło się część przerwy, to nie można było przedłużyć sobie przerwy o ten stracony czas i wrócić do pracy, np. o 14.20 (co jest w tym kraju nielegalne), odmówiono mi zgody na 30 minut spóźnienia ze względu na wizytę u lekarza, mimo że zaproponowałam, że te 30 minut odpracuję zostając dłużej (wizyta na 9 rano, pierwsza w kolejce, a pracę miałam zacząć o 9.30), nie mogłyśmy z koleżanką wyjść podczas pracy zrobić test do apteki, podczas gdy obydwie byłyśmy wystawione na kontakt z osobą zarażoną Covidem, bo jadłyśmy z nią lunch kilka dni wcześniej.

Krótkie wyjaśnienie: firma mieściła się na przedmieściu, gdzie apteki i poczta są zamknięte między 12 a 14 godziną. Pracując od 9.30 do 18.30 i doliczając dojazd z i do domu, nie mogłyśmy zrobić testu w innych godzinach niż podczas pracy.

Miarka przebrała się, kiedy dostałam maila od dyrekcji, w którym oskarżano mnie o popełnienie błędów w sprawozdaniach z Dziadka do orzechów i o niewliczenie do nich 3000 miejsc do tabelki w Excelu. Kiedy chciałam wyjaśnić sprawę i upewnić się czy to faktycznie moje błędy, powiedziano mi, że "to tylko formułka w Excelu się nie załączyła". Spytałam więc jaką mają pewność, że formułka wyskoczyła przeze mnie skoro tabelka była w użyciu na długo przed moim przyjściem do tej pracy. Dyrekcja nie potrafiła mi odpowiedzieć, ale nadal upierała się przy swoim.

Zaczęłam więc znowu szukać pracy, tym razem na gwałt. Odezwała się do mnie firma produkująca koncerty i trasy koncertowe, zależna od dużej wytwórni płytowej. Na koniec rozmowy, dyrektor oznajmił mi, że przyjmuje mnie do pracy, więc następnego dnia mogę składać wypowiedzenie, a on załatwi z HRem, żeby wysłali mi propozycję zatrudnienia. Na szczęście, nie zrobiłam tego następnego dnia, bo zadzwonił do mnie facet z HRu i, po kilku standardowych pytaniach, usłyszałam po drugiej stronie, że "nikt nie wchodzi do wytwórni bez rozmowy z HRem" i w ogóle to dyrektor nie mógł o niczym zdecydować.

Kilka dni później, zaproszono mnie na kolejną rozmowę, z owym facetem z HRu oraz z innym dyrektorem. Po przybyciu na miejsce, okazało się, że rozmowę będę miała z tym samym dyrektorem, co tydzień wcześniej, bo facet z HR jest zajęty, a drugi dyrektor siedzi z dziećmi w domu. Po tej drugiej rozmowie, wiem, że wytwórnia zadzwoniła do dyrektora artystycznego z mojego poprzedniego teatru, który nie był moim bezpośrednim przełożonym i nie wiedział, czym dokładnie się zajmowałam, oraz do mojej firmy od rosyjskich baletów, żeby dowiedzieć się czy aby na pewno mogę zerwać umowę na czas określony (moja umowa to zakładała, mimo że prawo mówi trochę inaczej). Firma skorzystała z okazji, żeby mnie oczernić, a że nie byli z tym zbyt dyskretni, to mam wystarczająco dowodów, by zgłosić to do inspekcji pracy i wywalczyć odszkodowanie w sądzie.

Koniec końców, odezwał się do mnie mniejszy, prywatny teatr, w którym poleciła mnie osoba, po której bym się tego nie spodziewała, więc powyższe perypetie mają swój happy end.

praca; zagranica

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (171)

#88015

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w teatrze...
Aktualnie, od ponad roku z krótką przerwą, zdalnie. Trochę to upierdliwe na dłuższą metę, ale przynajmniej w końcu mamy czas na zrobienie wszystkiego tego, czego nie mamy czasu zrobić kiedy teatr działa normalnie.

Z tego samego założenia wyszedł dział księgowości, od którego dostaliśmy jakiś czas temu maila, który można by streścić następująco:
„Pamiętacie spektakl, który zajął nam cały sezon 2018/2019? Wypłaciliśmy kasę producentowi, ale właśnie zauważyliśmy, że brakuje nam prawie 2 milionów euro od dystrybutorów i punktów sprzedaży. Macie tu tabelkę kto ile nam wisi.
Znajdźcie, proszę, te 2 bańki, zanim prezes łby nam poukręca.”

Kiedy już kolektywny karpik nam przeszedł, zaczęliśmy się zastanawiać, jak to w ogóle możliwe, że dopiero teraz zauważyli, że brakuje im 2 baniek w kasie. Że nasi księgowi są mało ogarnięci, to wiedzieliśmy od dawna. Ale że aż tak?!

Po sprawdzeniu faktur, wymianie tony maili z dystrybutorami i punktami sprzedaży, pierdyliardzie burz mózgów na Teamsie, kilku awanturach - bo, umówmy się, są lepsze rzeczy do roboty niż szukanie potwierdzeń przelewów sprzed 2-3 lat, a następnie dopasowywanie ich wspólnymi siłami do konkretnych rezerwacji - razem z moimi kolegami doszliśmy do wniosku, że, owszem, brakuje kasy. Ale nie 2 baniek, a mniej niż 1/4 tej sumy. Udało nam się odzyskać brakujące pieniądze.

A skąd w księgowości wzięła się taka suma?
Przelewy w końcu przychodziły na czas, ale nikomu nie chciało ich się odpowiednio przypisywać do faktur, które wystawialiśmy regularnie i które wysyłaliśmy do księgowości, żeby się te dwa biedaki nie pogubiły. Okrągłe sumki ze sprzedaży biletów i innych atrakcji widniały więc na koncie, ale nikt w księgowości nie zadał sobie pytania skąd ta kasa im wpływa i do którego spektaklu trzeba ją przypisać. Ot, poduszka finansowa.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (165)

#88010

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka historia o bezmyślności.

Mój partner pracuje w butiku jednej z lokalnych sieci komórkowych. Nie jest to najlepszy okres dla niego, bo po śmierci dwóch dalszych członków rodziny i znajomego w naszym wieku, który był okazem zdrowia, panicznie boi się wirusa. Niestety, lockdown lockdownem, ale butiki sieci komórkowych mogą być otwarte, na co zezwolił tutejszy rząd.
Partner przestrzega wszystkich zasad higieny, dystansu społecznego itd. Czasami nawet przesadza, moim zdaniem, ale nie będę się kłócić, niech robi, co chce. Np. odmawia ucałowania swojej mamy na powitanie, mimo że ta ma regularnie robione testy, bo pracuje w szkole. Ze mną już takiego problemu nie ma, bo pracuję zdalnie i od zawsze trzymałam ludzi na dystans.

Jakiś czas temu, to jednak nie Covid prawie go wykończył, a zawał serca.
Pewnego dnia, do butiku zawitał klient, który chciał zwrócić sprzęt po wymianie (modem, dekoder i inne kable). Klient, podczas całej procedury zdania sprzętu i rozmowy z moim partnerem, trochę pokasływał, a że ten ostatni jest dosyć jowialny, to na pożegnanie rzucił do klienta: „No to teraz syropek i do łóżka!”
Klient mu na to, że „tak w sumie to on ma Covida i jest na kwarantannie, no ale musiał oddać sprzęt”.

Nie muszę chyba mówić, że ta odpowiedź zwaliła mojego partnera z nóg?
Kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku, zadzwonił do klienta żeby się upewnić czy to aby na pewno nie był żart. Klient ze stoickim spokojem potwierdził, że jest chory na Covid i nie powinien wychodzić z domu.

Oczywiście, potem nastąpiła izolacja, testy, zwolnienie lekarskie, żeby nie utracić całości wynagrodzenia za nieobecność w pracy i tak dalej... Na szczęście, skończyło się na strachu.
Zastanawialiśmy też czy nie da się tego gdzieś zgłosić, ale szybko okazało się, że nie. Co więcej, dowiedzieliśmy się, że osoby przebywające na kwarantannie mogą wyjść z domu po szybkie zakupy pierwszej potrzeby. Tylko czy oddanie sprzętu, a co za tym idzie, narażanie innych ludzi na zakażenie - bo jednak procedura trochę czasu zajmuje i w tym czasie jest się dosyć blisko drugiej osoby - było naprawdę pierwszą potrzebą?

Covid

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (169)

#87977

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dwa podejścia covidowe...

Stomatolog, u którego leczę zęby, skontaktował się ze mną ponad tydzień temu:
- Dzień dobry, tu dr Z. miałem kontakt z osobą zarażoną covidem, czekam obecnie na wynik testu, ale muszę odwołać Pani wizytę. Odezwę się pod koniec tygodnia, jeśli test wyjdzie negatywny, żeby ustalić nowy termin.

Faktycznie pod koniec tygodnia, umówiliśmy się na wizytę pod koniec kolejnego tygodnia. Dzień przed tą zaplanowaną wizytą, dostaję kolejnego smsa:
- Niestety, muszę odwołać Pani jutrzejszą wizytę, ponieważ właśnie dostałem pozytywny wynik drugiego testu, mam objawy od tego i tego dnia (dzień po tym jak przekładaliśmy wizytę), więc muszę pozostać w izolacji do dnia x. Mogę zaproponować Pani wizytę po tej dacie, np. dnia y.

Podziękowałam za informację, potwierdziłam nowy termin i życzyłam zdrowia.

Tymczasem, u stomatologa, który leczy resztę mojej rodziny...
Babcia i mama były umówione na wizytę tego samego dnia. Wizyta babci przebiegła normalnie. Podczas wizyty mojej mamy, kiedy ta siedziała z otwartą buzią, bez maseczki, na fotelu, dentystka zaczęła kaszleć, pociągać nosem itd., po czym poinformowała moją mamę całkowicie spokojnie:
- A bo ja w sumie przeziębiona jestem...

Mama, już po skończonym leczeniu, zaczęła wypytywać czy to aby na pewno nie Covid, bo akurat dla niej zarażenie się mogłoby być fatalne w skutkach. Dentystka zaczęła ją zapewniać, że nie. A czy robiła test? Nie, bo po co...

To nie jedyna piekielność z jej strony, bo potrafi obmacać pół gabinetu dłońmi w rękawiczkach, które przed chwilą trzymała w buzi pacjenta i które chwilę później wylądują w buzi pacjenta na nowo. Wątpię, żeby dezynfekowała dokładnie cały gabinet po każdym pacjencie... Nie robiła tego przed pandemią, kiedy jeszcze się u niej leczyłam (to temat na kilka innych historii).

Ta sama stomatolog zamknęła gabinet od marca do sierpnia włącznie w ubiegłym roku, bo bała się, że jakiś pacjent przyniesie jej wirusa, a ona odsprzeda go swojej córce chorej na cukrzycę.

Tak, że tak...

Uprzedzając pytania: tak, próbuję namówić moją rodzinę do zmiany stomatologa (mnie to wyszło na dobre), ale, jak to mówią, „old habits die hard”...

Covid

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (143)