Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

scandal

Zamieszcza historie od: 22 kwietnia 2011 - 22:00
Ostatnio: 11 grudnia 2022 - 13:30
  • Historii na głównej: 6 z 10
  • Punktów za historie: 4141
  • Komentarzy: 94
  • Punktów za komentarze: 328
 

#22769

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studiowałam na świeckiej uczelni, jednak jeden z przedmiotów wykładała siostra zakonna. Właściwie wykładała dwa - ale miałam to szczęście i psychologię kliniczną miałam z innym wykładowcą. Nieszczęśliwe - patologię ogólną miałam z siostrą. A raczej siostrą-profesor jak kazała na siebie mówić (była profesorem nadzwyczajnym - czyli nie miała takiego tytułu naukowego).

Siostra profes M.P. - miała własne poglądy dotyczące patologii ogólnej. Mianowicie:
1. Najmniejszą jednostką dziedziczenia jest DNA
2. Autyzm powstaje wtedy i tylko wtedy, gdy matka dziecka współżyła przed ślubem (o ojcu nic nie było).
3. Dziecko choruje tylko wtedy, gdy rodzice dali mu za mało miłości, lub za mało się za nie modlili.
4. Złe odżywianie i złe nawyki żywieniowe to jedno i to samo. Nie można tego rozdzielić.
5. AIDS (nie HIV) przenoszą kleszcze jeleni.
6. Najdłuższą częścią przewodu pokarmowego jest jelito grube.
7. Można przeżyć 20 lat bez mózgu - i nie chodzi o skrajnych kretynów - chodzi o fizyczny brak tego narządu:)
8. Kilka lat temu nad polskim Bałtykiem - rekin odgryzł dziecku nogę.
9. Hivem można zarazić się pływając w basenie.
10. Osoby noszące koszulki w kratę to sataniści.

Więcej tekstów nie pamiętam.

Czemu uczelnia tak długo pozwała siostrze pracować? Pomimo skarg studentów? Wiadomo - pieniądze. Siostra pisała książki, które studenci mający z nią ćwiczenia musieli kupić. Kto nie kupił - oblewał. Pieniądze przekazywała uczelni.

Kilka lat temu o siostrze profesor M.P. było głośno w mediach. Okazało się, że któraś z jej prac to plagiat. Została usunięta z uczelni.

uczelnia

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 732 (816)

#22774

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, moi dwaj bracia i dwaj kumple mieli wypadek samochodowy. Jeden z kumpli - G. nie przeżył - on był kierowcą. Drugi J. był połamany, miał też uszkodzony kręgosłup. Mój starszy brat był poobijany, miał wstrząśnienie mózgu, niewielkie problemy z kręgosłupem. Drugiemu bratu nic się nie stało.

Co w tym piekielnego, zapytacie?
Ano wiele:
1. Zachowanie policji - młodzi ludzie rozbili się w sobotę skoro świt (około 5 rano)? Na pewno pijaki, więc nie ma co się spieszyć do wypadku. Przejechanie około 5 kilometrów zajęło im 40 minut. Jak wzywali pogotowie też nadali "pijaki się rozwalili".
Dopiero jak podjechali tam moi rodzice ze znajomym policjantem, wszystko się zmieniło. D. - znajomy rodziców - powiedział tamtym że G. pracował w policji (był kierowcą).
Nagle zachowanie policjantów - zwrot o 180 stopni. Ponaglanie karetki, koniec szarpania chłopaka ze wstrząśnieniem mózgu i krzyczenia do niego o dokumenty. Nawet znalazł się twardziel, który w końcu przekręcił kluczyki w aucie - do tej pory były cały czas w pozycji "start".

Dodam, że chłopaki nie wracali z dyskoteki, a jechali do pracy. Złapali jakąś fuchę przy jakimś dużym remoncie czy budowie.

2. Zachowanie ludzi -
Mieszkaliśmy wtedy w małym miasteczku, więc wiadomo, plotki rozchodziły się w błyskawicznym tempie. Jeszcze tego samego dnia usłyszałam:
- że mój młodszy brat latał, biegał, skakał po miejscu wypadku, krzycząc "gdzie ja jestem, co się stało?" - powiedział jeden gość. Dodał "sam widziałem". Na pytanie - czemu więc nie pomógł przy wypadku, nie potrafił udzielić odpowiedzi.
Jak było naprawdę? Młody, jako jedyny był przytomny. To on wezwał policję, karetkę. Przez większość czasu był też w kontakcie telefonicznym z rodzicami - mama nie chciała, żeby został z tym wszystkim sam, więc trzymała go na linii. Młody miał przeszkolenie z udzielania pierwszej pomocy - zajmował się jak umiał resztą. To on zobaczył, że G. nie żyje. Wszystko robił spokojnie, bez krzyków, jakby w lekkim osłupieniu. Nie biegał i nie krzyczał. A policja nie zanotowała, żadnych świadków wypadku, poza jego uczestnikami.

- oczywiście wszyscy czterej byli pijani jak bele i wracali z dyskoteki. Ludzie "sami widzieli". Nic to, że chłopaki nie jechali w stronę miasteczka, tylko się od niego oddalali.

Niewątpliwym sprawcą wypadku był G. Jechał zdecydowanie za szybko. Przy robotach drogowych wjechał w ciężarówkę, która chciała ominąć roboty. Sąd uznał winę obustronną - twierdząc, że kierowca ciężarówki nie zachował należytej ostrożności i źle ocenił prędkość zbliżającego się G. i zajechał mu drogę. Jednak mama G. nie pogodziła się z tym. Próbowała walczyć o uznanie G. niewinnym. I ok - matce ciężko pogodzić się ze śmiercią syna. Tym bardziej, że G. osierocił maleńkie dziecko. Ale ta trochę przegięła gdy do mojej mamy wypowiedziała słowa: "A.(mój starszy brat) powinien zginąć razem z G. - to niesprawiedliwe, że przeżył". Ja rozumiem ból po stracie, ale to nie A. prowadził, to nie A. jechał za szybko.

droga i małe miasteczko

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 620 (688)

#20778

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkamy na osiedlu, na którym większość ludzi się zna. Wielu mieszka tu od 30 - 40 lat. Podobnie jest na naszej klatce - większość stanowią mieszkańcy, którzy znają się od kilkudziesięciu a przynajmniej kilkunastu lat.

Piętro pod nami mieszkała pani T. Odkąd my się tu wprowadziłyśmy mieszkała sama. Miała dorosłą córkę, która odwiedzała ją raz na tydzień, dwa. Niby nic złego. Przecież nie trzeba odwiedzać rodziców codziennie. Ale... Pani T. miała zaawansowanego Alzheimera i sama nie była w stanie już o siebie dbać.

Często o pierwszej, drugiej, trzeciej nad ranem całą klatkę budził krzyk. Pani T. wychodziła na klatkę i krzyczała, bo coś jej się przywidziało, albo nie potrafiła trafić do swojego mieszkania, albo szukała córki. Czasem pukała a raczej łomotała do sąsiadów, żeby ktoś zadzwonił do jej dziecka. Bo rodzinka owszem - dała mamusi telefon - ale zablokowała połączenia wychodzące. Pani T. chodziła w tym samym pampersie tydzień. Kiedyś córka wynajęła 2 osoby do zaopiekowania się matką - kobieta miała odparzenia, głębokie rany. Zadbana była tylko przed zapowiedzianą wizytą z Opieki społecznej.

Sąsiedzi dziwili się, że córka nie chce oddać matki do domu opieki. Ale sprawa wyjaśniła się gdy dowiedziano się że Pani T. ma dwie emerytury - jedną swoją francuską, drugą polską - po mężu górniku. Dom opieki prawdopodobnie przejąłby te pieniądze.

Piekielność córki pani T. to jednak jedno. Drugie to była jakaś znieczulica sąsiadów. Bo niby znają się od X lat, bo niby tacy zgrani, a jednak nikt nic z tym nie robił. Dopiero my, plus jedna sąsiadka (też z nowych lokatorów) zaczęłyśmy wydzwaniać: na policję, straż miejską, na pogotowie. Z pogotowia z reguły dostawałyśmy informację, że psychiatrycznych oni nie biorą. Ale policja przyjeżdżała, próbowała kontaktować się z rodziną. Zwykle bez skutku. Próbowałyśmy również złożyć doniesienie do sądu. Jednak opieka społeczna zniweczyła ten plan - przecież na ich zapowiedzianych wizytach wszystko było w porządku.

Mieliśmy jednak szczęście - do sąsiadów przychodziła kuratorka. Była świadkiem ataku pani T. Dodatkowo miała odnotowane wezwania policyjne. Więc była w stanie coś z tym zrobić. Pani T. zniknęła z naszego bloku. Łudzimy się że trafiła do domu opieki. Jednak od kilku tygodni w tym mieszkaniu przetrzymywany jest kot. Karmiony raz na tydzień, dwa. Akcja ratowania kota - w trakcie.

PS. Taka ciekawostka. Córka Pani T. jest pedagogiem.

blok

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 602 (650)
zarchiwizowany

#13044

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wczoraj wróciłam z rodzinnego miasteczka - ale śmiać mi się chce do dziś.
Początek tej historii miał miejsce 29 lat temu. Miałam 2 latka i już wtedy objawił się mój talent do pierdołowatości. Moi rodzice budowali wtedy dom - tego dnia przywieziono im pustaki. Takie ciężki z betonu chyba i kamieni - z tego co pamiętam.
Rodzice przenosili te pustaki z placu do jakiejś szopy - a my jak to dzieci chcieliśmy iść zobaczyć co robią. Babcia wzięła więc nas i prowadzi. Na naszej działce wyrwaliśmy się z jej rąk i lecimy do rodziców. Ja na swoich krótkich nóżkach, w jakimś zimowym kombinezonie (późna jesień była) - wiadomo było że się przewrócę.
Pech chciał że na drodze szerokiej na 4 metry leżał jeszcze jeden samotny pustak. Mama mówi że w zwolnionym tempie wyglądało to mniej więcej tak:
- idę idę, nagle zatrzymuję się, klękam i biję pokłon. I łup główką w ten pustak.

Mama rzuciła ten pustak który trzymała akurat w rękach i biegiem do mnie. Podnoszę się krew się leje. Palcem zatyka mi dziurkę (równiutko zrobioną między oczami) i krzyczy do taty - załatwiaj samochód.

Koniec tej historii był przedwczoraj.
Spotkałam sąsiada. Rozmawiamy - ogólnie miło jest. Wtem sąsiad pyta:
[S]Ta blizna między oczami to ta którą mama Ci zrobiła?
[j] Mama? O pustak łeb rozwaliłam.
[S] No o pustak ale mama nim w Ciebie rzuciła!!

Podobno sąsiad cały czas (zarówno wtedy jak i dzisiaj) chodzi po miasteczku i opowiada że mama rzuciła we mnie pustakiem.
Chyba nie jest świadomy tego że z dwuletniego dziecka po uderzeniu takim pustakiem zostałaby mokra plama a nie tylko niewielka dziurka między oczami ;)

sąsiad i pustak ;)

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (187)
zarchiwizowany

#13041

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miejsce akcji: apteka całodobowa
Czas akcji: około północy
W rolach głównych: pani z apteki, moja Lepsza połowa i krwawiąca ręka

Tytułem wstępu: jestem straszną pierdołą. Na prostej drodze potrafię się przewrócić, zdarza mi się potykać o własne nogi. Generalnie wiecznie coś sobie robię.

Był późny wieczór. Chciałam tylko wyjąć szklankę z szafki. Ale złośliwa szklanka wypadła była. Próbowałam więc ją złapać. Ale, że pierdoła ze mnie straszna zamiast ją złapać, dobiłam ją tylko ręką do zlewu. Szklanka potrzaskała a szkła pokaleczyły mi rękę. W głupim miejscu - pod kciukiem - czyli przy każdym ruchu ręką krew leciała mocniej. Wychodzę z kuchni i spokojnie pytam (przyzwyczajona już do takich sytuacji):
[Ja] Mamy jakiś bandaż w domu?
[LP] Co znowu zrobiłaś?
Pokazuję rękę. A. wyrokuje -
[LP] Wypadałoby chyba jechać na szycie?
Upieram się że bandaż wystarczy. Ale krew się leje. Przeciekła przez ścierkę. Jedną, drugą. Bandaża nie ma. Do apteki dosłownie dwa kroki. Idziemu.
Zwykle w tej aptece obsługa jest cudowna - zawsze doradzą, poradzą, powiedzą że mają tańsze zamienniki.

Dzwonimy. Wynurza się Pani. Otwiera okienko:
[P] Co będzie?
[LP] Bandaż poproszę - nie zdążyła skończyć
[P] 5, 10, 15 cm? No jaki?!
[LP] 10 - znów nie skończyła - Pani zniknęła
A. wkłada więc głowę do okienka i próbuje powiedzieć ze to nie wszystko.
[P] Gdzie głowę wkłada? Nie wkłada. Wyjmie.
[LP] Ale ja chciałam
[P] Nie wkłada głowy.
Przyszła z bandażem A. mówi:
[LP] (Jednym tchem żeby zdążyć) Jeszcze gazy wyjałowione chciałam dwa opakowania 7 cm I kartą chciałam zapłacić.
[P] O jezu. Chodzić mi każe. Jakby jutro kupić nie mogła.
Przyniosła Pani gazy, powiedziała cenę. A. podaje kartę.
[P] Kartą? W nocy? Ja chodzić muszę? No dajcie spokój. Przecież to duże pieniądze nie są.
[LP] Nie mam grosza przy sobie. Tu krew się leje. Nie mam czasu szukać bankomatu.
[P] I ja chodzić muszę??

Gdyby nie ta krew pewnie zakupów byśmy nie dokończyły. Ale od tamtej pory jak widzimy tą panią - do apteki nie wchodzimy.

apteka magiczna

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (185)

#12059

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To było jakieś trzy lata temu. Moja lepsza połowa jeszcze ze mną nie mieszkała, ale gdy musiałam wyjechać na kilka tygodni, miała opiekować się mieszkaniem. Dostała więc klucze i została przedstawiona "sąsiadce z monitoringu" (pani P. wie zawsze wszystko - chociaż przyznaję, że jest wyjątkowo subtelna. Nie jest natrętna. Ot, po prostu orientuje się co i jak.).
W dniu mojego wyjazdu zepsuł się jeden z zamków w drzwiach. Niby pani P. czuwa, ale wolałam go jednak wymienić. Zadaniem obarczyłam lepszą połowę. A dokładniej Jej tatę.

Teść grzecznie wymienia zamek, dłubie, odkręca, stuka, puka, nagle objawia się pani P.
[pani P.] A CO PAN TUTAJ ROBI? Pan tu nie mieszka!
[T] Wymieniam zamek.
[pani P.] Żeby pani Ania nie mogła tu wrócić?! Proszę to zostawić!
[T] Ale...
[pani P.] Żadne ale. Dzwonię na policję a pan grzecznie tu poczeka.

W tym momencie zza winkla wyłania się Lepsza połowa:
[LP] Pani P. Ale to mój tata. Wszystko ok.
[pani P.] A to trzeba było tak od razu. To ja zapraszam pana na herbatkę.

Teść nie wiedział - śmiać się czy płakać. W każdym razie pogratulował mi później skutecznej ochrony. A ja od tamtej pory nie denerwuję się, gdy nie mogę sobie przypomnieć czy zamknęłam drzwi czy nie. Pani P. przecież czuwa :)

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 661 (795)

#12057

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam na niby sporym osiedlu, ale takim gdzie mimo wszystko ludzie się znają. Szczególnie ci z okolicznych bloków. No i oczywiście Panie z osiedlowych sklepów kojarzą ludzi. W każdym razie większość sąsiadów, tych bliskich i dalekich zna mnie i mojego psa. (Jest kundlem. Odrobinę mniejszym od Goldena. Z pyska lekko wilkowatą. Z tym że jest bardzo kudłata.) Nie bałam się więc zostawiać psiny pod osiedlowymi sklepami. Jedyne co ją wtedy mogło spotkać to, to że któryś z sąsiadów ją pogłaskał.
Aż do dzisiaj.

Wyskoczyłam na szybko do sklepu. Kłopot oczywiście ze mną - w drodze powrotnej miała mieć nagrodę - czyli rzucanie ringo na polance pod blokiem. W sklepie byłam góra 10 minut. Wychodzę a tu mojego psa szarpie jakaś pani za smycz i próbuje odejść. Jej pech: Kłopot jest histerykiem i nie da się odciągnąć przez obcego. Szczególnie gdy czeka na swoją panią.

Pytam grzecznie:
[Ja] Czy mogłabym wiedzieć co robi pani z moim psem?
[Piekielna Pani] Jak to z twoim? To mój pies. Odczep się dziecko. (Pisałam już że wyglądam na 15 - 16 lat mimo 30 na karku).

[J] Prima Aprilis był trzy miesiące temu, może Pani łaskawie oddać mojego psa?
[PP] Odczep się złodziejko, to mój pies. Już ci mówiłam. Zaraz zawołam policję.
[J] Z przyjemnością.

[Gapie]Pani. To przecież pies tej małej. Co pani robi?
[PP] TO MÓJ PIES!
Policja przybyła stosunkowo szybko.
[Policjant] O co chodzi? Kto kradnie psa? I kto może udowodnić, że pies jest jego?
[J]Pies ma wszczepionego chipa, mam jego paszport i książeczkę w domu. Poza tym wystarczy że ta pani puści psa i każda z nas go zawoła.
[PP]TO MÓJ PIES. DŻEKI NIE SZARP SIĘ. TO MÓJ PIES!!!!
[J] To jest sunia...
[PP] Przecież wszyscy mówią na niego Kłopot. To pies!!!
[Policjant] No to chyba się wyjaśniło. (Do mnie) Pani może zabrać psa. (Do piekielnej) Pani pójdzie z nami.
[PP] ALE TO JEST LESBIJKA. I NIE CHODZI DO KOŚCIOŁA. ONA NIE MOŻE ZABRAĆ PSA. ONA NA PEWNO ROBI MU KRZYWDĘ.

PS. Nie wiedziałam, że orientacja wpływa na zdolność "wychowywania" psa. :)

Sklep osiedlowy

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 740 (866)
zarchiwizowany

#12075

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Działo się to kilka lat temu. Moja znajoma osiadła w UK. Pojechała tam samochodem (z kierownicą z lewej strony) i kiedy stwierdziła że zostaje chciała odstawić go do Polski a na miejscu kupić taki z kierownicą ze strony prawej. Jako, że od dawna pracuję zdalnie - więc mogę pracować z każdego w zasadzie miejsca w świecie, poprosiła mnie żebym wpadła na kilka dni, pozwiedzała Anglię, a potem razem wyruszymy do ojczyzny. Ona będzie miała towarzystwo w podróży, a ja sobie zwiedzę parę ciekawych miast. Na propozycję przystałam.

I tu zaczyna się opowieść o piekielnym laweciarzu ;)

W Niemczech, od strony Belgii więc daleko od domu, samochód się rozkraczył. Wezwany przez Policję mechanik krzyknął taką cenę za naprawę, że postanowiłyśmy go sprowadzić do Polski na lawecie. Tylko że zaholowali nas na leśny parking. Pytanie: gdzie jesteśmy? Gdzie szukać lawety? I ogólnie co robić?

M. postanowiła przejść się po parkingu, z nadzieją że ktoś akurat podjedzie, albo wróci do auta. Spotkała dobrego człowieka który znał angielski (żadna z nas niemieckim się nie posługiwała). Powiedział nam że jesteśmy pod Duisburgiem, że to parking na którym zostawia się samochód i do miasta dojeżdża busem, oraz że on nas do Duisburga podwiezie.

Uratowane! Krzyknęłyśmy. Zabrałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy i jedziemy. Na dworcu telefony do mojej rodzicielki (to kobieta która wszystko załatwi). Mama mówi:
[M] Idźcie coś zjeść zadzwonię za godzinę.
Było koło południa. Za godzinę informacja - laweta się znalazła, pan do nas jedzie, mamy czekać i zwiedzić Duisburg.
O drugiej w nocy dzwonimy i pytamy co z nim. Mama mówi że jedzie, żeby czekać. O trzeciej przekazujemy informację, że idziemy do hotelu i bierzemy trójkę - w razie jak Pan dojedzie to też się prześpi. My już padamy jesteśmy od 48 godzin na nogach.

O ósmej rano pana nadal nie ma. Dzwonimy, pytamy. Szef pana twierdzi że przecież pojechał. W końcu sam pan postanawia odebrać telefon.
[PL] To jednak mam jechać? Nie byłem pewny.
Po kolejnych 12 godzinach dojeżdża. Mówi że nie wyjechał od razu bo myślał że zrezygnujemy. A czemu nie odbierał telefonu? A bo to różni ludzie go męczą.

Jedziemy z nim po samochód. Te 5km na parking było przerażające. Nie wiem kto mu dał prawo jazdy. Na miejscu okazuje się że zepsuła mu się wciągarka więc musimy ręcznie załadować auto na lawetę. My z M. pchamy - on ręcznie blokuje wciągarkę. Wracamy do Duisburga. Oddajemy mu pokój niech się prześpi a my biegiem na pociąg, mimo że pan proponował podróż z nim.
Wybrałyśmy jednak życie ;)

Po w sumie 70 godzinach podróży dotarłyśmy na miejsce.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 19 (55)

#9387

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś byłam idealistką i wierzyłam że zmienię świat, a przynajmniej kilku ludzi. Zaraz po skończeniu liceum wybrałam się na kurs dla wychowawców kolonijnych. Jeszcze w tym samym roku postanowiłam wyjechać. Wybrałam kolonie organizowane przez TPD dla dzieci z rodzin ubogich, z problemem patologii, niesprawnych wychowawczo itp. itd. Wyjazdy były organizowane do... ośrodka prowadzonego przez Caritas. Z racji tego do kogo należał ośrodek – kierownikami kolonii byli zazwyczaj księża. Jestem osobą niewierzącą, ale nie widziałam problemu żeby z nimi współpracować dla dobra powierzonych nam dzieci.

Zanim podniesie się larum, że to kolejna nagonka na księży i KK – powiem że druga strona też nie widziała takiego problemu. Byłam tam przez kolejne trzy lata i za każdym razem księża wiedzieli (widzieli) że nie celebruję obrządków religijnych. Dwóch zapytało wprost – trzeci nigdy – ale żaden nie powiedział mi nigdy złego słowa. Współpracowaliśmy w przyjaźni i chyba dość efektywnie.

I tu zaczyna się historia piekielna ;)
W czwartym roku moich wyjazdów tam trafiłam na... Panią kierownik.
Kolacja przebiegała "tradycyjnie", żadnych wyskoków. Za to rano obudził nas hymn "Maryjo królowo Polski" rozbrzmiewający z głośników chyba na pół Polski. (Nigdy wcześniej się to nie zdarzało). Zwlekliśmy się z łóżek – zaczęliśmy szykować do śniadania. I wtedy pojawili się moi chłopcy ze skargą:
- Wracaliśmy z łazienki (mieszkaliśmy w domkach – łazienki były osobnym budynkiem położonym na uboczu ośrodka) – i Kamil kichnął. Wybiegła ze swojego domku pani kierownik i zaczęła nas wyzywać. Od złodziei, gówniarzy, debili i innych takich.

Myślę sobie – chłopcy na pewno trochę koloryzują. Nigdy przecież się tu to nie zdarzało.

Poszliśmy na śniadanie. Dziewczynka, która siedziała niedaleko mnie – gdy zauważyła kanapki z paprykarzem, powiedziała (na swoje nieszczęście):
- Oj, nie lubię paprykarza...
Pani kierownik objawiła się niczym duch. Zaczęła wyzywać dziewczynę od puszczalskich idiotek, które w domu na pewno nie miały nawet paprykarza na chlebie. Na koniec dodała, że sama ją zaraz nakarmi tak, że małej wyjdzie bokiem.

Byłam w szoku. Kiedy spróbowałam coś powiedzieć, oberwało mi się nie gorzej od tej małej.

Chciałam wytrwać. Byłam tam dla dzieci. Ale takie sytuacje zdarzały się na każdym kroku. Dzieciaki czuły się jak na kolonii karnej. Mimo, że z innymi wychowawcami staraliśmy się jak najczęściej i na jak najdłużej wychodzić z nimi poza ośrodek. W ciągu trzech dni wyjechała do domu połowa mojej grupy.

Czwartego dnia zaraz po śniadaniu było zebranie kadry. Wstałam na nim i powiedziałam że nie jestem w stanie współpracować z tą Panią i że jeszcze tego samego dnia chciałabym wyjechać. Pani zapytała:
[P]: I Pani ma boga w sercu??
[J]: A kto tak powiedział? Jestem osobą niewierzącą.
[P]: Słucham? Nie no. Ja zaraz dostanę zawału. Jak śmiała Pani tu przyjechać. To jest ośrodek Caritasu!
[J]: Mi nie przeszkadza to, że ośrodek jest prowadzony przez organizację katolicką. Do dzisiaj żadnemu kierownikowi nie przeszkadzało to, że ja jestem osobą niewierzącą. Ani nie namawiam nikogo na odejście od wiary, ani nie wyśmiewam religii. To są kolonie dla dzieci, a nie oaza. I mam prawo tu być tak jak Pani.
[P]: Jak pani śmie? Gdzie jest pani rodzina? Oni na pewno też są satanistami. Ja to zgłoszę. Pani już nigdy nie dostanie dzieci pod opiekę!
[J]: Od mojej rodziny wara. Do widzenia Pani. Ja również to zgłoszę.

Zanim dojechałam do swojego rodzinnego miasta, mój proboszcz (współorganizator kolonii) już został o wszystkim poinformowany. Zapytał tylko czy naprawdę było tak źle – opowiedziałam mu wszystko. On powiedział, że podzwonił i że dowiedział się o tej pani paru innych ciekawych historyjek. Obiecał, że spróbuje coś w tej sprawie zdziałać.
Jak się okazało: do końca kolonii dotrwali nieliczni.

Dodam że ta Pani na co dzień była wychowawczynią klas 1-3 – już wiecie skąd się biorą fobie szkolne?

ośrodek Caritas

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 777 (835)
zarchiwizowany

#9388

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nigdy nie wyglądałam na swoje lata. Jak miałam piętnaście lat wyglądałam na dwanaście. Kiedy byłam na studiach wyglądałam góra na piętnaście. Mam 146 cm wzrostu – i to chyba przez to robię wrażenie młodszej niż jestem. Z tego też powodu parę razy zdarzyły mi się dość podobne historie. Wszystkie związane z... nieszczęsnymi papierosami.
Jestem kulturalnym palaczem: nie palę na przystankach pod wiatą – a odchodzę kilka/kilkanaście kroków na bok – tak żeby mój dym nie przeszkadzał ludziom. Nie palę w obecności dzieci ani w mieszkaniach osób niepalących. Nigdy wiec nie zdarzyły mi się awantury z powodu tego że komuś przeszkadza dym z mojego papierosa.
Ale zdarzyły się scysje z – nazwijmy ich – „obrońcami zdrowia nieletnich” ;)
Kończyłam wtedy studia. Stałam jakieś 20 metrów od przystanku (teren na to pozwalał – duży pas zieleni) paliłam sobie spokojnie nie wadząc nikomu. Przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy skończyłam i zbliżyłam się do przystanku usłyszałam tyradę:
[OZN] Ty gówniaro, złodziejko pieprzona, ja powiem twoim rodzicom że kradniesz. Bo oni na pewno na papierosy ci nie dają. Smarkulo jedna.
[J]: Słucham?
[OZN]: Widziałam cię z papierosem gówniaro. Ja na policję to zgłoszę. Pewnie się puszczasz do tego.
Zatkało mnie. Totalnie. Więcej nie usłyszałam bo nadjechał autobus którym Obrończyni zdrowia nieletnich się oddaliła.

Inna – bardziej zabawna historia – do której czasem się uśmiecham. Miała miejsce ze dwa lata później. Czekałam na znajomych i również kurzyłam. Przechodził obok starszy pan o lasce. Nagle poczułam uderzenia w głowę (leciutkie żeby nie było – może stuknięcia byłoby lepszym słowem) i usłyszałam:
[OZN] Nie pal nie pal bo spalisz wszystko co masz w głowie.
Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć Pan się oddalił. Mimo paru razów odbitej laski na głowie miło go wspominam.

ulice Warszawy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (220)

1