Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

elda24

Zamieszcza historie od: 6 maja 2011 - 19:50
Ostatnio: 18 lutego 2020 - 7:43
  • Historii na głównej: 6 z 8
  • Punktów za historie: 5565
  • Komentarzy: 1505
  • Punktów za komentarze: 12540
 
zarchiwizowany

#46123

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wracaliśmy ze świąt z Polski do domu. Droga długa, 1300 km, ale do ogarnięcia "na raz" przy posiadaniu prawie 1,5 rocznego dziecka i psów - sztuk 2. W sumie to cała trasa, to jedna długa autostrada przecież :) Zwykle przy dobrych wiatrach zajmuje nam to 13 godzin. Tym razem zajęła nam 24. Nie, nie przez śnieg, deszcz, grad, powódź, huragan, tsunami czy inne zjawisko pogodowe. Nie mieliśmy również wypadku czy stłuczki.
Za to mieliśmy polskich kierowców wracających do Anglii czy innej Irlandii, Francji, Belgii czy Holandii, którzy chyba prawo jazdy kupowali u ruskich na targu a do auta wsiadają tylko przy okazji "trasy". A jak dużo Polaków na trasie - to i "biznes is biznes" drogówka niemiecka co chwile. Dzięki temu mieliśmy jeszcze na gratisie 5 czy 6 kontroli. Niemieckich kontroli. W sumie bez powodu, bo ani nie przekraczaliśmy prędkości, ani nie zachowywaliśmy się jak te buraki z nalepką GB na zderzaku. Ale mamy jedno auto nadal na polskich tablicach. Powód więc do zatrzymań dobry.

Ja się pytam - KTO WAS PATAŁACHY NA DROGĘ WYPUSZCZA?

1.Jak można rozpędzać się do 160 km/h i nagle, bez powodu hamować do 80km/h, na lewym pasie. Jechać tak przez kolejne 10-15 minut, nagle znów się rozpędzać i znów hamować? Przez was kolejne 50 aut, jadących za wami, zwalnia w końcu do 40 km/h i robi się korek. Taki korek, który przez kolejną godzinę jedzie ślimaczym tempem na drodze, która nie ma ograniczeń prędkości.

2. Jechać sobie prawym pasem, swoim ślimaczym tempem, wlekąc się za tirem, a gdy inne auto zbliża się z lewej do takiego delikwenta (mówmy otwarcie - z prędkością dużo wyższą, niż wskazywałyby ograniczenia np w Polsce), debil taki bez kierunkowskazu nagle sobie zjeżdża na lewy pas i zadowolony, że zajechał drogę innemu autu, wyprzedza tego nieszczęsnego tira z prędkością jemu równą (90-95km/h).

3. To samo tyczy się polskich tirowców (choć równie często są to litwini czy inni ruscy). Jedzie kilka tirów pod rząd, 4-5, widzieliśmy kolumnę 8, wszystkie tej samej firmy. Nie zostawiają żadnych przerw między sobą, jadą upakowani jak sardynki.
Zbliżam się z lewej do tej kolumny, czysta moja przezorność, zwalniam trochę. I bardzo dobrze, bo ni stąd, ni zowąd ostatnia ciężarówka zjeżdża sobie na mój pas, gdy jestem już prawie na jej wysokości i kolejne 40 minut zajmuje jej wyprzedzenie całej tej kolumny. A wyprzeda ją tylko po to, aby na kolejnym parkingu zjechać.

4. Auta GB, widok powszechny. Nie jechałam nigdy autem z kierownicą z prawej strony, ale wydaje mi się, że po to są w aucie lusterka, aby zobaczyć, czy coś za wami nie jedzie. Innego powodu nie znajduje do tego zjeżdżania autem do środka drogi, częściowo wjeżdżając na nie swój pas, chyba nie sprawdzają tacy czy coś z naprzeciwka nie jedzie, nie? :| na 3 pasmowej autostradzie.

5. Powiedzmy, że ostatni punkt, bo takich dziwacznych zachowań jest wiecej. Stacja benzynowa i dystrybutory. Wpychanie się w kolejki, kłótnie, powszechnie słyszana "kur**", obrażanie innych ludzi (no serio ludzie, na stacji gdzie 3/4 aut w tym momencie stoi z tablicami PL, GB) i wyzywanie ich od śmierdzących niemieckich świń czy innym epitetem. Miałam taką sytuację, że pokój do przewijania dzieci był zamknięty. Równocześnie ze mną podeszła para buców. Szarpią ta klamką, jakby im miała nagle ustąpić, burczą coś o niemieckim gównie, że specjalnie zamknięte. A na drzwiach tabliczka w 3 językach (niemieckim, angielskim i francuskim), że klucz przy kasach. Pani nawet tą tabliczkę studiowała mozolnie, ale zabluźniła tylko sobie, że ona nie rozumie (no serio? to co wy robicie w GB skoro angielski to dla was jakiś kosmos - tak, złośliwie zerknęłam które ich auto, bo wychodzili równoczenie ze mną prawie ze stacji). Poszłam po ten nieszczęsny klucz, naprawdę miła pani przyszła ze mną te drzwi otworzyć, wpuściła mnie pierwszą (byłam pierwsza i tak), zamknęłam drzwi i słyszę:
-Widziałaś? Widziałaś to ku**? Je** niemry. My staliśmy to nikt nie przylazł, a taka szma** idzie z bachorem to już jej lecą otwierać, ku**.
Śmiałam się z tego strasznie. A jeszcze bardziej jak pod kasą usłyszeli jak opowiadam o nich męzowi. Buraki.


A co do policji - żandarmi pierdzieleni. Większość panów oficerów to chyba połknęła coś wyjątkowo gorzkiego, bo zawsze mieli minę, jakby zaraz miało ich poskręcać. Oczywiście przejśc na jakiś inny język niż niemiecki to obraza majestatu stopnia wręcz globalnego. Dopiero jak ja z nimi rozmawiałam, a niemiecki znam, to trochę im ta duma odpuszczała. A na pytanie czemu zawsze zatrzymują tak namiętnie przed i po święach odpowiedział mi jeden "a bo wie pani, wy Polacy to lubicie sobie przemycać różne rzeczy, a jak nic nie przemycacie to i tak większość ma coś nie tak z autem, a po naszych drogach takim autem jeździć nie można". I ja się tak zastanawiam, po co wyjeżdżać na drogę niesprawnym autem, stwarzać tylko zagrożenie dla siebie i innych? Jak burak chce się zabić, to niech sobie z jakiegoś budynku skoczy, a nie naraża mnie np, czy moje dziecko.

kierowcy

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 11 (77)

#44361

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teściowa na 102 - sto metrów od domu, dwa pod ziemią - świetnie opisuje to moją kochaną "mamusię". Kobieta mieszka 1300 km ode mnie, a krew zatruwa, jakby mieszkała po drugiej stronie jezdni...

Siedzę sobie wczoraj w domu, dziecko moje (13 miesięcy) bawi się gdzieś tam w kącie, jakoś południe było. Dzwoni domofon. Myślę sobie tak chwilę, kogo to niesie, znajomi wiedzą, że normalnie mnie w domu nie ma o tej porze, nawet listonosz się już dostosował. Olałam. No ale natręt to natręt, prawda? Domofon wyje drugi raz. Odbieram. Policja. WTF?! Wpuszczam, może coś z mężem, ja już tu snuję czarne wizje, że mu rękę urwało, nogę, głowę, co ja zrobię sama z dzieckiem (serio, wszystko w przeciągu 3 sekund mi przez myśl przeleciało). Dziecko moje dalej się bawi gdzieś w kącie.

Weszło dwóch panów. Ich powaga uderzyła we mnie taką falą, że gdyby nie okno za moimi plecami, to bym upadła. Panowie weszli dalej i tak sobie stoją, i chyba sami nie wiedzą co mają mówić, bo tak rozejrzeli się po mieszkaniu, spojrzeli na moje dziecko, które właśnie leciało do nich "na rączki", zadumali się i cisza zaległa.

A ja już prawie umieram ze strachu.

W końcu jeden z nich odchrząknął i rzekł.

- A bo my dostaliśmy informację, że tu melina, że same prostytutki, alfonsy i że dziecko jest bite, i poniewierane, i w ogóle najgorsza patologia, ale my chyba pod zły adres trafiliśmy...

A ja tak patrzę na nich i już mi świta, kto na święta dostanie rózgę zamiast prezentu. Moja teściowa.

A czemu? Bo:

1. Śmiałam namówić jej synusia, synunia, syniunieczka na wyprowadzkę z kraju. Nie ważne, że jej synuniuniunio wywiózł mnie z Polski, nie na odwrót. A potem zaciążyłam! I nadal nie chciałam wrócić do ojczyzny. Na dodatek urodziłam jej pierwszego wnuka i nie zaprosiłam jej od razu po porodzie do nas, za to przyjechała moja matka na koszt jej syneczka i żarła również na koszt synusia. Nieważne, że ja pracowałam przed ciążą i normalnie dostaje macierzyński czy tam wychowawczy. Kit z tym.

2. Księżna w końcu do nas przyjechała (miesiąc temu, na urodziny wnuka). Teoretycznie na dwa tygodnie, wywaliliśmy ją po 3 dniach. To, co odwalała w domu pominę, bo to nie jest nic ponad to, co już tu nieraz było pisane.

Moje dziecko chodzi do żłobka, bo mama się edukuje. Babcia się oburzyła, że nie chciałam małego z nią zostawić, tylko zabrałam go na świetlicę (uważam, że lepiej mu było tam przez te 3-4 godziny z dzieciakami, niż z tą wariatką w domu). No ale żeby babę udobruchać zabrałam ją ze soba, żeby zobaczyła ten nieszczęsny żłobek, że krzywda wnukowi się nie dzieje.
A w tym żłobku, jak to w żłobkach poza granicami Polski, mieszanka kulturowa. Jest Polak (syn mój), jest Fin (blade i blond), są 3 małe Filipinki, Tajka, są też dzieciaki z Turcji, Albanii, Iraku, Pakistanu, Maroko czy też z Ruandy, Burundi, Kongo, no i miejscowe dzieciaki.

Teściowa weszła na sale i w krzyk! Wręcz wrzask, że jak to jej wnuk bawi się z "tymi odmętami, tymi odpadami ludzkimi!" - cyt. dosłowny. "Ona się nie godzi na to, co ja wyprawiam. Z brudasami się bawić, to nieludzkie. Ona wszystko powie swojemu syniusiuniowi. On na pewno nie wie jak ja krzywdzę jej wnuka i on mi dopiero pokaże". W tej całej akcji szarpała moim dzieckiem, prawie pokopała te inne dzieciaczki, wstyd jak nie wiem. Jedyny plus, że nikt jej nie rozumiał. No, prawie, bo jednak krzyk to krzyk. Wypchnęłam ją z sali, uciekłam po postu. Wieczorem teściowa została przez męża spakowana, odwieziona na autokar do Polski i tak się wizyta skończyła.

A teraz nasłała na nas policję, bo wg niej znęcamy się nad dzieckiem pozwalając mu się bawić "z innymi dziećmi niż on". Nie wiem jak ona to zrobiła, mnie się wydaje, że ona chyba z samym diabłem to załatwiła, bo przecież języka miejscowego nie zna, ba, ona nawet angielskiego nie zna.

Zadzwoniłam do niej po tym, jak panowie policjanci wyszli ode mnie z domu. Zapytałam co jej się po miesiącu odwidziało.
A odwidziało jej się, bo - UWAGA - na facebooku mój mąż wrzucił zdjęcia z Mikołaja w żłobku, a tam nasz syn trzymał za jedną rękę małą Tajkę, a za drugą swojego małego kumpla z Burundi. To jest ta wielka patologia i znęcanie się nad dzieckiem.

Więc tak jak ktoś pisał - najlepsza teściowa to teściowa na 102.

zagranica rodzina

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 905 (1017)

#14279

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się właśnie dość zabawna (choć cholernie piekielna) historia związana oczywiście z PKP.

Moja siostra na czas studiów mieszka w Warszawie, więc raz na jakiś czas wpadałam do niej, żeby się nie czuła odsunięta od rodziny ;).
Nadszedł czas rozstania, idziemy na dworzec centralny, bilet kupiony, no to tylko czekać na pociąg :).

Dodam jeszcze, że była to godzina, o której dworzec centralny jest w miarę pusty. Żadnych podstawionych pociągów, nic innego nie ma być zapowiadane, ludzi tylko tyle co czekających na pociąg do Łodzi.

Godzina przyjazdu wybiła, cyferki na tablicy ogłaszają niedługi przyjazd naszego transportu, nawet pani ogłosiła "Pociąg z Warszawy-Wschodniej do Łodzi Fabrycznej wjedzie na tor...".
Wszyscy już się szykują i gniotą koło białej linii, zerkają w głąb torowiska czy może widać już wesołe światła lokomotywy, coś gdzieś zagwizdało za ścianą (dworzec centralny łączy się z dworcem śródmieście, oddzielone są tylko betonową ścianą), ALE pociągu brak :|

Konsternacja, bo cyferki na tablicy jak się pojawiły tak i zniknęły, więc teoretycznie pociąg właśnie odjechał. No cóż. Idziemy do informacji, gdzie "miła" pani z oburzeniem informuje nas, że przecież pociąg był i to na pewno przeoczenie z naszej strony! - powiedziane tonem "czego du** zawracają, ja tu serial oglądam".

No tak, jakieś 40 osób uległo zbiorowej halucynacji i nie zauważyło kolosa stojącego przed ich nosami :]

Wracamy na peron, może naprawdę zagadałam się czy co, a ci wszyscy ludzie czekają na inny pociąg, ale okazuje się, że jednak wszyscy ulegli temu złudzeniu, że pociąg był, ale jednocześnie go nie było :) Istny pociąg widmo!!

Było mi tak wesoło, że David Copperfield tym razem zamiast jednego wagonu zaczarował cały skład, że postanowiłam nie wykłócać się dalej z miłą panią, nie spieszyło mi się, a następny pociąg miał być za niecałą godzinę.

Już w Łodzi z czystej ciekawości poszłam zapytać, czy może rzeczony pociąg duch nie zmaterializował się u nich, bo niestety na Centralnym nie mogliśmy go odnaleźć, na co tym razem kompetentna pracownica powiedziała, że tak, dojechał i że to ich wina była, bo pomylili torowiska i zamiast wjechać na dworzec Centralny, pociąg wjechał na Śródmieście, a potem wg kierownika składu nie było już sensu cofać się po resztę ludu :] Ja się z tego strasznie wtedy śmiałam, ale sądzę, że niektórym pasażerom napsuto trochę nerwów naszym "pociągiem widmo".

PKP

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 534 (626)

#14701

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielnie będzie z każdej strony. Z mojej, dwóch panienek, pana kasjera i innych klientów marketu.

Uwielbiam Polaków za granicą :) Nie wiem czemu, ale w wielu przypadkach wydaje nam się, że nikt (poza osobą nam towarzyszącą) nas nie rozumie i że na 100% osoba kompletnie nam obca, stojąca obok, jest obcokrajowcem. A już nagminnie zdarza się to, gdy dany osobnik przebywa za granicą po raz pierwszy, od tygodnia czy dwóch :)

Mieszkam w Belgii już jakiś czas, w obecnym mieszkaniu od ponad 3 lat, więc w pobliskim markecie znamy się ze wszystkimi kasjerami/magazynierami na tyle dobrze, że zawsze wymieniamy między sobą jakieś uprzejmości. Ogólnie ludzie w Belgii są bardzo uprzejmi, mili, nigdy im się nie spieszy...

Wracając do właściwej historii:
Temat klepany tutaj wielokrotnie- jestem w 7 miesiącu ciąży (choć brzucha nie mam prawie w ogóle, ledwo co mi tam odstaje). Mąż mój pracuje chwilowo poza Brukselą, więc rządzę się sama w mym królestwie. Dziś musiałam iść na zakupy właśnie do tego marketu, o którym już wspominałam wyżej.

Zebrałam co mi tam było potrzebne, idę do kas, a tam jak zwykle megadługa kolejka. Mogłam iść na sam przód, wszyscy by mnie przepuścili bez problemu (taka mentalność), ale nie spieszyło mi się jakoś specjalnie do domu :).
W tym czasie przyuważył mnie jeden ze znajomych kasjerów (murzyn), który w tym czasie wykładał coś z palet. Podszedł, przywitał się, pogadał chwilę i zaprosił ze sobą do drugiej kasy (no bo jak to tak, że ty w ciąży i czekasz! tak nie wolno!!).

No to idę za nim, protesty na nic się tu nie zdają, gdy nagle z kolejki wyskakują dwie dziewczyny w mniej więcej moim wieku (ok.25 lat)[D1 i D2] i na siłę chcą się wepchnąć przede mnie. Przepuściłabym je nawet, choć koszyk miały wypchany po brzegi, ale pan znajomy zastąpił im przypadkiem drogę, więc do taśmy dotarłam pierwsza. Wyłożyłam swoje rzeczy, rozmawiam dalej po francusku z moim czarnym kasjerem, coś się śmiejemy, gdy słyszę wręcz wykrzyczane naszą piękną polszczyzną...

[d1]- Patrz co za belgijska kur**!! To szmata jeb**!! Co ona se myśli?! Że ledwo co w ciąży jest i może się wszędzie wpier**?! Ku**, w Polsce to by w pysk zarobiła, za takie coś.

Ja nie reaguję, bo i po co. Niech se wieśniara zrzędzi dalej. Będzie musiała się przyzwyczaić do tego, że już nie jest w Polsce i tu sklepy rządzą się innymi prawami ;]

[d2]-No widzę właśnie! Pewnie to dziecko tego czarnucha!! Brudas jeden, bleee! Patykiem bym go nie tknęła!! Nawrzucałabym tej dzi**, ale ku** nie umiem po tym francusku...

I tak rzucają inwektywami, w tej swojej słodkiej nieświadomości, że ja wszystko rozumiem. Dziewuchy stwierdziły jednak, że chyba na siłę chcą zwrócić moją uwagę na siebie, więc jedna z nich po chamsku wjechała we mnie swoim wózkiem.

Zdenerwowałam się, bo ich bezmyślność mogłaby doprowadzić np do tego, że walnęłabym brzuchem w kant przy kasie i cholera wie co by się stało dziecku. Odwróciłam się więc do nich i grzecznie po polsku zapytałam, czy chcą jeszcze coś ciekawego powiedzieć a jak wyczerpały swoje możliwości, to niech lepiej zamkną te swoje ryjki.

Panie tak się zdziwiły, zapowietrzyły i zmalały, że mi się ich żal zrobiło, więc odwróciłam się z powrotem do kasy i już chciałam zapłacić, ale pan kasjer pyta się mnie co one takiego mi powiedziały, że się aż tak zdenerwowałam i czy może ma wezwać ochronę, bo przecież widział jak ta jedna popchnęła mnie wózkiem. Uśmiechnęłam się tylko, powiedziałam, że nie trzeba wzywać ochrony, a z czystej złośliwości mojej powtórzyłam mu pierwszą część wypowiedzi owych panienek.

I mój czarny przyjaciel tak się wkurzył, że po oddaniu mi reszty, po prostu wstał od kasy i poszedł dalej rozkładać rzeczy na paletach kompletnie olewając dwie damy z wyłożonym już towarem :)

Panie z klasycznym WTF na licach stały tak jeszcze przez chwilę, ja w tym czasie poszłam na osobne stoisko mięsne nadal zerkając w stronę moich rodaczek. Te dopiero po jakimś czasie doszły do siebie, zebrały rzeczy z taśmy i (perfidnie) chciały sobie wrócić na swoje stare miejsce, no ale cóż... sądzę, że ludzie słyszeli ich wypowiedź a potem moje tłumaczenie a niestety tutaj chamstwa nikt nie toleruje. Panie musiały stanąć na końcu długaśnego wężyka i czekać posłusznie na swoją kolej... :) Może się nauczą na przyszłość, że nie są jedynymi polkami w całej Belgii i że nigdy nie powinno się głośno komentować swojego widzimisię, bo trafią na kogoś kto wdepcze je w ziemię, bo i takie sytuacje tu widywałam :)

Aldi - polki za granicą

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1108 (1198)

#14165

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o ludziach żebrzących przypomniały mi słodko- kwaśną historię sprzed paru lat. Było i miło, i smutno a na koniec dość piekielnie (choć nie wiem dla kogo najbardziej).

Razem z ówczesnym narzeczonym przeprowadziliśmy się do "własnego" mieszkania na ulicy Kilińskiego w Łodzi. Ogólnie nie jest to zbyt bezpieczna i czysta okolica, ale mieszkanie miało 70 metrów i było nasze, poza tym posiadanie dwóch dużych psów jakoś nas uspokoiło.

Z zajęć zawsze wracałam tą samą drogą, zawsze po drodze mijałam bramę, w której siedziały umorusane, ale na pierwszy rzut oka szczęśliwe dzieciaki. Często spotykałam dwoje z nich, gdy spacerowałam z psami, małą, może 4 letnią niunię i chłopczyka około 8-9 lat. Zawsze prowadzali się razem, więc domyśliłam się, że jest to rodzeństwo.

Któregoś dnia w trakcie takiego spaceru, dzieci podeszły i starszy z nich zapytał mnie, czy mogą się pobawić ze zwierzakami. Zgodziłam się, bo wiedziałam że krzywda im się nie stanie. Młody po chwili nieśmiało dodał, czy nie mam może jakiś pieniędzy, bo są głodni a od rana nic nie jedli. Jako, że i tak wracając miałam wejść do pizzerii zapytałam czy nie chcą iść ze mną. Radości i wdzięczności jaką okazała mi ta dwójka chyba nigdy nie widziałam. Dzieciaki wpałaszowały całą dużą pizzę, kupiłam im po soku i poszłam do domu.

Potem dość często je spotykałam, zawsze we dwójkę, zawsze pełnia szczęścia na mój widok. Jakoś się przyzwyczaiłam do nich, często zabierałam ze sobą na lody, z czasem z czystego lenistwa zapraszałam do siebie na ciastka lub obiad, Dawid (starszy chłopczyk) przybiegał do nas z lekcjami, ogólnie pełna sielanka, ale gdy chciałam coś podpytać na temat rodziców, zawsze dzieciaki robiły się markotne i mówiły, że mama dużo pracuje i rzadko ma dla nich czas. Dziwiło mnie, że nie ma nic przeciwko, że dzieci dość często są u mnie, ale one mówiły, że nie.

Parę dni później, gdy miałam wychodzić na zajęcia dzwonek do drzwi. Otwieram a tam Karolinka kuli się przy braciszku, ogólnie obraz nędzy i rozpaczy. Gdy mnie zobaczyła, wręcz rzuciła się w moją stronę z płaczem, że są sami w domu od paru dni i nie ma nic do jedzenia i nie wiedzą kiedy mama wróci... ręce mi opadły. Wpuściłam te kupki nieszczęścia do domu, nakarmiłam, włączyłam im jakąś bajkę i dzwonię do przyjaciółki, która pracuje w opiece społecznej, co mam teraz zrobić, bo nie wyrzucę ich na bruk. Ta oczywiście poleciła telefon na policję, bo trzeba może sprawdzić czy się matce nic nie stało. Policja przyjechała, wyciągnęła od dzieciaków nazwisko i adres i poszli sobie do radiowozu. Wrócili tylko po to, żeby oznajmić mi, że dzieciaki muszą być zabrane do pogotowia opiekuńczego, ponieważ nie jestem ich rodziną i nie mają prawa u mnie przebywać. No ok. Nie wiedziałam jak to dokładnie działa, dałam młodziakom na drogę jakieś cukierki, pojechali.

Kolejne dni mijały spokojnie, choć dzieciaków nie spotkałam ani razu, przykro mi było bo już się do nich w jakiś sposób przyzwyczaiłam. Któregoś wieczora walenie do drzwi. Nie dzwonek, walenie! Ja lekko wystraszona poszłam zamknąć psy, narzeczony poszedł otworzyć. Do domu wtoczyła się jakaś baba, ciągnęła za sobą dwójkę znajomych nam maluchów. Awanturę jaką nam urządziła słyszeli chyba wszyscy sąsiedzi, bo darła się przy otwartych drzwiach. Wyzwała nas od nieodpowiedzialnych gówniarzy, od śmieci i lumpów, dodała, że na ch** się wtrącamy w życie obcych ludzi, to jej sprawa co robi ze swoimi bachorami i gdzie je zostawia, poza tym skoro i tak je dokarmiałam to czemu potem robiłam problemy, jak przyszły do mnie, przecież to już w sumie był mój obowiązek. I dalej tak bluźni i rzuca inwektywami, dzieci płaczą, narzeczony próbuje ją przekrzyczeć, ale się nie da. Któraś sąsiadka wezwała patrol, ten przyjechał, a babka w jeszcze większy krzyk...

Okazało się, już po uspokojeniu owej pani, że ta kochana i oddana mamusia odnalazła się oczywiście narąbana w 3 d** u jakiegoś byłego narzeczonego, gdy doszła do siebie powiedziała, że dzieci przecież nie są niemowlakami, same sobie radę dają, poza tym gdzieś tam mieszka jakaś ku** (chyba ja) co je karmi i się z nimi bawi, ona ma ważniejsze zajęcia i plany życiowe niż ta dwójka. Panią i dzieci zabrano, nie wiem co się z nimi stało, żal miałam do samej siebie przez długi czas, że okazałam trochę serca a wyszło jak wyszło. Mam tylko nadzieję, ze te maluchy skończą lepiej niż ich pseudo matka.

menelus pospolitus

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 932 (1006)

#14000

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnego lata postanowiłyśmy z koleżankami wybrać się na wakacje "bez zobowiązań", czyli zero chłopa, zero aut, góry, namioty, cisza i spokój. W trakcie przygotowań okazało się, że wyjścia nie mamy, musimy zabrać z nami nasze psy, bo nie miał kto się nimi zająć :]. Ja więc prócz plecaka i torby podróżnej na smyczy prowadziłam swojego amstaffa Thora, Magda [M] również obagażowana, wędrówkę rozpoczęła ze szczeniakiem beagla, a Ola [O] z mastifem hiszpańskim (bydle wielkości cielaka wabiące się Beria).

Wsiadłyśmy w pociąg relacji Warszawa-Sanok (podróż całonocna), zajęłyśmy cały przedział klasy I (o dziwo nikt nie chciał się dosiadać do nas, gdy widział nasze bydlęta rozłożone na podłodze lub siedzeniach:)) i wymęczone poszłyśmy jakoś spać.

Dygresja: w wagonie I klasy raczej mało kto podróżuje, druga klasa wypchana była po brzegi, z jednego z wagonów dało się słyszeć jakąś grubszą imprezę typu alkohol + muzyka z boomboxa typu umcyk umcyk (właśnie ci imprezowicze dali nam się we znaki).

Jakoś w środku nocy przycisnęła mnie potrzeba nr 1, więc zebrałam się niechętnie do ubikacji, na co bardzo chętnie zareagowały nasze psy. Wyjścia nie miałam, zabrałam ze sobą Thora i Berię i poszłam za potrzebą. Nie było mnie może z 10-15 minut, bo przy okazji pospacerowałam trochę z kundlami po pociągu co by nogi sobie rozprostowały. Wracam do naszego wagonu i słyszę jakieś krzyki, piski i psie jęki, domyśliłam się, że to z naszego przedziału, biegiem więc sprawdzić co się dzieje, kudłacze biegną za mną.

Wpadam do przedziału, a tam Sajgon :] Jakichś 4 łepków władowało się do środka, jeden trzyma szczeniaka za kark nad ziemią i nim potrząsa śmiejąc się przy tym złośliwie, dwóch trzyma moje koleżanki (lub inaczej uwalili się na nich swoimi cielskami), czwarty przekopuje przedział w poszukiwaniu chyba szczęścia. Nawet nie zwrócili uwagi na mnie. Dziewczyny piszczą, tamci coś bluźnią i bełkoczą, nikt z jadących w przedziałach obok nie reaguje (znieczulica pospolita - póki nie mnie dotyczy mam to gdzieś). Wkur** się z deczka, instynktownie rzuciłam się na tego co męczył szczeniaka i zaczęła się szamotanina. Gówniarz psa puścił, młody uciekł jęcząc z przedziału. Pominę to, co działo się przez kolejną minutę, bo gdyby nie reakcja naszych pozostałych psów, pewnie byśmy dostały manto.

A teraz wyobraźcie sobie tą ciszę i spokój która zapanowała po chwili... mój napastnik puścił mnie z przerażeniem w oczach, kolejny prawie wcisnął się na tą półkę na bagaże, pozostali zamarli i skurczyli się ze strachu jak małe dzieci. Okazało się, że Beria złapał tego pierwszego za spodnie, Thor z kolei stanął w drzwiach przedziału i zaczął gardłowo warczeć. Jakoś wyminęłam psy wcale ich nie odwołując i pognałam po konduktora. Po powrocie niewiele się zmieniło, tylko dziewczyny czekały przed przedziałem, chłopcy z wielkich kozaczków nagle stali się małymi krasnalami.

Na kolejnej stacji oczywiście wezwana została policja, pociąg miał przez to 1,5 godz opóźnienia, bo jeszcze zrobiłyśmy awanturę, że mamy to w głębokim poważaniu, że musi jechać dalej, złożyłyśmy jakieś krótkie zeznania, dałyśmy dane kontaktowe, panowie zawinęli gówniarstwo do radiowozu. Pierwsze dni urlopu minęły nam trochę ponuro, powrót do Łodzi też minął nam nerwowo.

Sprawa oczywiście zakończyła się w sądzie dla nieletnich, bo okazało się, że owi panowie nie mieli ukończonych 16 lat, do tego jeden już miał jakiś wyrok za rozboje i pobicia. No cóż :) pewnie gdyby nie nasze psy pewnie sprawa miałaby o wiele gorszy przebieg...

PKP/gówniarstwo pospolite po alkoholu

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 785 (873)
zarchiwizowany

#14021

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W któreś wakacje wybraliśmy się ze znajomymi nad nasze piękne, choć kapryśne morze :) jako, że każde z nas mieszkało z innej części Polski, każdy transportował się na miejsce w tylko mu znany sposób. Ja, mój ówczesny narzeczony i moja osobista przyjaciółka skazani byliśmy na nasze kochane PKP - auto nawaliło nam tydzień przed wyjazdem, kasy na naprawdę brak :).

Jak może niektórym wiadomo, koleje robią wszystko aby swoim klientom w wakacje życie uprzykrzyć. Odwołują linie bezpośrednie, a przy przesiadkach jak nie 2 godziny oczekiwania, to 5 minut na przebiegnięcie 3 peronów, miliona schodów i jeszcze odnalezienie odpowiedniego wagonu, bo pod jeden pociąg potrafią podłączyć 5 różnych relacji, rozjeżdżających się w tylko sobie znanych kierunkach :]

Podróż z Łodzi do Warszawy to pestka. Wiadomo, pociągi średnio co godzinę, pełen luksus. Przesiadka na dworcu Wa-wa Wschód. Wg rozkładu czas oczekiwania na pociąg przesiadkę 1,5 godz., no to czekamy pełni nadziei, że wszystko pójdzie gładko. ALE NIE!

Najpierw okazało się, że pociąg, który miał być bezpośrednio podstawiony na peron spóźni się jedyne 40 minut ^.^, co jeszcze jest do przeżycia. Później jednak z 40 minut zrobiła się godzina, dwie... w informacji nikt nic nie wie "ale proszę się nie martwić, pociąg już jedzie". Ludzi na peronie pełno, bo wiadomo wakacje - pociągi pełne, każdy chce zająć jeszcze pusty przedział.

Po prawie 2,5 godz. coś zatrzeszczało w głośnikach, komunikatu o naszym pociągu brak, ale na peron wtacza się cały szereg niebieskich wagonów- kuszetek. Z wnętrza wyłania się pani konduktor, podbiegam do niej, może ona coś wie. Ona jednak "nie panimaju", a ja po rosyjsku ni w ząb, okazało się, że ten pociąg jedzie gdzieś do Rosji. No ok. Odchodzimy na bok niepocieszeni, każdy już troche wkur**, bo pociąg miał być a tu ani widu ani słychu, głośniki znów trzeszczą :

-Pociąg z XXX do ksszzzzszzzz stoi na peronie 3, tor 2. W przedniej części pociągu kszzzzzz, w tylnej części bzzzzz kszzzz oraz bzzzz ostatnie wagony do Międzyzdrojów.

I jest! Nasz pociąg! Nasz kierunek! Ale jakie ostatnie, jak nikt z nas kuszetek nie wykupował a tu jak pociąg długi wszystko to wagony sypialne. Patrzymy w prawo - lokomotywa, patrzymy w lewo - gdzieś z daleka majaczy do nas obraz zielonych wagonów klasy II. No to wszyscy jak na komendę, a było nas tam z 60 osób biegiem zająć sobie upragnione miejsca. PKP jednak zapewniło nam bieg z przeszkodami, bo okazało się, że nasze wagony nie zmieściły się jednak na peronie i najpierw trza było pokonać prawie półtorametrowy spadek. Potem dalszy wyścig do ostatnich wagonów, które wg mnie stały już na wysokości bocznicy stacji :]. Znaleźliśmy pusty przedział, bagaże na górę, czekamy na odjazd. Po kolejnych 30 minutach w końcu ruszyliśmy, zaraz pojawił się konduktor sprawdzić czy siedzimy tam gdzie powinniśmy, poszedł.

Ogólnie w pociągu nie działało nic. Światło nie zapaliło się przez całą noc nawet na sekundę, ogrzewania brak, choć na dworze było z 12 stopni, okno nie domykało się w prawie żadnym przedziale, brakowało także wszystkich zasłonek, w ubikacji wspomagałam się telefonem aby przypadkiem nie nalać sobie na nogi,bo nie było nawet widać otworu w toalecie. Konduktor chodząc po pociągu świecił każdemu latarką po oczach, a na nasze protesty mówił, że może na następnej stacji da się to naprawić, niestety nie dało do samego rana :) Taka szczęśliwa z jakiegokolwiek typu transportu lądowego wysiadłam tylko rok później, po 36 godzinach jazdy zdezelowanym autokarem do Bułgarii. Humor poprawiła mi jeszcze awantura, którą urządziłam pani w kasie, że za coś takiego to nie dość, że powinni mi zwrócić za bilety to jeszcze zapłacić coś ekstra (oj, byłam piekielna jak sam diabeł, bo pani sprzedająca i pani kierownik potulnie oddały nam za bilety, które zakupiliśmy wtedy w obie strony).

Była to chyba moja ostatnia daleka podróż PKP (jak nie urok to sraczka mnie tam spotyka - patrz. moja poprzednia historia), wróciliśmy PKSem :)

PKP

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 65 (117)

#12718

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odziedziczyłam po bracie 9 letniego amstaffa. Każdy na pewno wiele o tych psach słyszał i wielu ma z góry wyrobioną opinię, ale wiadomo, że zachowanie zwierzaka w 90% zależy od jego właściciela i sposobu w jaki psiak jest wychowywany :).
Moje psisko jest przesłodkim i przekochanym stworzeniem, w które włożyłam dużo wysiłku aby zachowywał się poprawnie. Thor nie atakuje ludzi i innych zwierząt, ale dla świętego spokoju zawsze wyprowadzam go na smyczy i w kagańcu.
Pewnego dnia postanowiłam przejść się z nim do parku, towarzyszył mi wtedy mój przyjaciel.

Idziemy, gadamy o wszystkim i o niczym, pies niucha w najlepsze wśród zarośli, gdy znikąd pojawia się szczuropodobne coś, co wydaje dzwięki podobne do szczekania ( tak, jakaś mieszanka Szitsu lub innego ratlerka) i rzuca się w stronę Thora z wyraźnym zamiarem ataku. Ściągnęłam smycz na krótko, stanęłam pomiędzy psami, czuje już lekkie rozdrażnienie mojego, który ogólnie toleruje takie rozszczekane maluchy, zawsze wystarczy krótkie warknięcie i małe ucieka w stronę właściciela. Jednak ten nie odpuszczał i na siłę próbował mnie ominąć, aby tylko dostać się do Thora. Gdzieś z daleka widzę 3 babiny [b1,b2,b3] idące spacerkiem w naszą stronę, więc krzyczę do nich czy ta bestia skacząca koło mnie to ich i czy z łaski mogą go zawołać do siebie.
[b1]- Ale dziecko! Przecież on tylko chce się pobawić!! - krzyczy jedna z nich i dalej jak gdyby nigdy nic poruszają się swoim żółwim tempem w naszą stronę.

Zabawa moim zdaniem wygląda inaczej między psami, na pewno nie opiera się na szczerzeniu kłów, bulgotaniu i doskocznych atakach. Thor coraz bardziej zdenerwowany miota się na smyczy próbując uciec przed popierdółką, popierdółka nie wiedząc już jak dostać się do Thora postanowiła przyatakować MNIE! Panie stanęły w bezpiecznej odległości, śmieją się coś między sobą ale psa nie wołają. Gdy moje psisko zauważyło, że popierdółka złapała mnie za spodnie, wyrwał w jej stronę i skotłował między łapami. Pisk, jęk, skomlenie. Babcie w krzyk, popierdółka jednak się nie poddaje, wydostaje się spomiędzy łap Thora, ja cały czas bezskutecznie próbuję odciągnąć 35 kilowego kloca od mniejszego psa, bo to jednak nadal żywe stworzenie choć głupie jak but (pewnie miał to po właścicielce). 3 baby nadal coś tam krzyczą o tym, że psa zabiłam (??), że policja... kolega stoi z boku i nie wie co robić.

Popierdółka przystąpiła do ponownego ataku i dziabnęła Thora w łapę. Tego było dla mnie za wiele.
[ja] Pani zawoła tego psa w tej chwili, bo zaraz zdejmę mojemu kaganiec!!
[b1] Ty morderczynio ty! Ty diable wcielony!! Ja policje wzywam!! Pewnie nieszczepiony!! .... itd itp. (koleżanki wtórują jak mogą, jednak żadna się nie ruszy aby kundla zabrać, jedna za to ostro próbuje wezwać policję)
[ja] Byle zabrała pani to szczekające ścierwo od mojego psa, bo zaraz się szanse wyrównają!! - naprawdę miałam już zamiar puścić mojego luzem, bo to dziadostwo podgryzało go jak mogło, odgonić się nie dało, a mój z kagańcem na pysku miał niewielkie pole manewru, niestety nie jest łatwo poruszyć się z szalejącym amstaffem skaczącym w koło nóg. Nie wiem jak to się stało, ale nagle ścierwolec przeleciał 2 metry i padł gdzieś w krzakach jęcząc niemiłosiernie. Thor jednak dalej stał w kagańcu oszołomiony. Okazało się, że mój kolega w akcie desperacji złapał go i rzucił gdzieś w bok mając nadzieję, że ten odpuści. Baby w jeszcze większy krzyk (ale nadal stoją święte krowy w tym samym miejscu), ja nie wiem co mam robić. Przyjechała policja i zaczęło się tłumaczenie.

Jak wiadomo 3 panie obarczyły mnie całą winą, że pies mój to bestia, która biega bez smyczy i kagańca po osiedlu i atakuje inne psy (chyba im się pomyliło z ich kundlem) i że na pewno wściekły. Do tego nie omieszkały bardzo obrazowo opisać zachowania kolegi. Thor krwawi z łapy i skamle, popierdółka u której nagle znalazła się smycz wyje na rękach właścicielki, panowie policjanci główkują ostro, widzą jednak, że mój zapięty i w kagańcu, słyszeli moją wersję, kolega był świadkiem (potem znalazł się jeszcze jakiś, który potwierdził naszą wersję) ja wyjmuję książeczkę mojego psiaka, że szczepiony i zdrowy i się pytam jednej z pań czy takową również posiadają... i tu ZONK! Babka do mnie z ryjem, że jakie szczepienia?! Jej pies tego nie potrzebuje, poza tym nie stać jej na takie wymysły... Znów zaczęła krzyczeć i na mnie i na mojego psa i na panów policjantów i na kolegę, że my wszyscy spiskujemy i że Bóg nas wszystkich ukarze...

Sprawa skończyła się całkiem niemiło dla starszej pani, bo musiała zapłacić mandat, za mojego weta i za kwarantanne swojego psa (bo może on był wściekły wyskakując z zarośli i atakując inne zwierze i człowieka).
I wracając do początku historii... duży i "groźny" pies nie zawsze jest tym najgorszym, a małe popierdółki to bardzo często prowokatorzy bójek :)

moher/ pies/ policjanci

Skomentuj (119) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 864 (1002)

1