Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jazz

Zamieszcza historie od: 20 maja 2011 - 23:07
Ostatnio: 24 listopada 2013 - 2:18
  • Historii na głównej: 9 z 14
  • Punktów za historie: 7563
  • Komentarzy: 38
  • Punktów za komentarze: 219
 

#50684

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam dziś odwiedzić dobrą znajomą po tym jak wyszła ze szpitala. Niby nic piekielnego, każdy trafia do szpitala, ale piekielny był ciąg wydarzeń, który ją tam zaprowadził.

K. Poznałam jakieś dwa lata temu, pracowała wraz z moją przyjaciółką i jakoś od razu złapała z całą naszą „babską paczką” wspólny język. Spotykałyśmy się często, na plotach, kawie, zakupach. W każdy dzień poza niedzielami, bo K. była bardzo wierząca. Pomagała w kościele, śpiewała w chórze, chodziła na pielgrzymki, może nie moje klimaty, ale zawsze na swój sposób podziwiałam ludzi, którzy potrafią wierzyć.

Po jakimś czasie zauważyłyśmy, że K. źle reaguje na mężczyzn. Nieważne, czy to był mój facet, brat którejś koleżanki, kelner, barman, sprzedawca, ktokolwiek. Ona jakby się ich bała, spinała. Z dziewczyny wygadanej stawała się małomówna, a już nie daj boże jakiś usiadł koło niej, potrafiła się odsuwać, znikać w łazience na kwadrans i tak dalej. W momencie kiedy rozmowa schodziła na temat facetów i związków K. też nagle nie miała nic do powiedzenia.
W końcu A. – najbardziej bezpośrednia osoba jaką znam – podczas jakiejś posiadówy przy winie postanowiła zapytać w czym rzecz.

I dowiedziałyśmy się. Było dużo łez, jej, naszych. K. kiedy była nastolatką została zgwałcona. Wiedzieli o tym tylko rodzice i policjantka. Zwyrodnialca nigdy nie złapali, tak samo jak jej głęboko wierząca rodzina nie zdecydowała się na wysłanie jej do psychologa, żeby wypracować ten problem, pozbyć się koszmarów i wstrętu do mężczyzn. K. odnajdywała spokój i pomoc w kościele, wierzyła że bóg ześle jej odpowiedniego mężczyznę, któremu zaufa i z którym zapomni o traumatycznych przeżyciach.
Dużo z nią wtedy rozmawiałyśmy i powoli spokojnie, z miesiąca na miesiąc było lepiej. Już była w stanie zamówić sama kawę u mężczyzny, podać rękę na przywitanie, było lepiej, dużo lepiej.

Kilka miesięcy temu, po jednej z niedzielnych mszy do K. podszedł chłopak. Nawiązała się rozmowa i K. umówiła się z nim na spacer, potem na kawę, a potem zostali parą. Byłam szczęśliwa, w zasadzie wszystkie byłyśmy szczęśliwe, że K. jest w stanie ułożyć sobie życie, zakochać się i sama być szczęśliwa, pomimo tego, co przeszła. P. wydawał się być odpowiedni dla niej, tak samo wierzący, miły, grzeczny facet. Może nie do końca typ mój czy moich koleżanek, ale K. wpadła po uszy.

W końcu K. stwierdziła, że musi mu powiedzieć o swojej przeszłości. Byli razem kilka miesięcy, powinien wiedzieć. Przygotowywała się wraz z nami na tę rozmowę. Jak powinna mu powiedzieć, czy teraz to dobry pomysł i w końcu pewnego wieczora umówiła się z nim u niej w domu. Na spokojnie, powoli, próbowała mu opowiedzieć o gwałcie z przeszłości.

Jak na tę smutną historię zareagował ten dobry, wierzący i grzeczny facet? Chciał zabić kolesia który skrzywdził kobietę którą kocha? Przytulił i dał jej zrozumienie i poczucie bezpieczeństwa?
Otóż nie. Ten wspaniały mężczyzna wstał i powiedział coś, czego żaden facet nie powinien zrobić, chyba, że jest skur*** bez serca.
P - Co ty za głupoty mówisz?! Gwałt?! Gdybyś nie dała to by nie wziął! Mogłaś mi wcześniej powiedzieć, że zadaję się z dziwką co daje każdemu!
Trzasnął drzwiami i tyle po nim.

Czy muszę dodawać, że K. wyszła właśnie ze szpitala po nieudanej na szczęście próbie samobójczej?

Skomentuj (94) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1273 (1421)
zarchiwizowany

#38146

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Gwoli wstępu – noszę okulary i niedawno skończyłam 23 lata, ale wyglądam bardzo młodo, gdy tylko mam ochotę sobie zaszkodzić kupując coś 18+ w nowym sklepie, zawsze jestem przygotowana trzymając naszykowany dowód w dłoni [chyba wszyscy wiedzą, jak przepastna potrafi być damska torebka :-)]. Kasjerki i kasjerzy widząc wiek wpisany w dowodzie reagują zazwyczaj pozytywnie, gratulując mi „dobrego trzymania się”, na co zawsze z uśmiechem odpowiadam, że to powoli staje się męczące.

Wybierałam się na imprezę, alkohol co prawda kupiłam wcześniej, ale pech chciał, że papierosy zostały w domu. Jako, że zorientowałam się, dopiero w okolicach docelowego miejsca imprezy zostałam poinstruowana przez gospodarza gdzie mam iść, żeby się zaopatrzyć. Więc zmierzam w kierunku sklepu, podchodzę do kasy i proszę o papierosy. Kasjerka na oko w moim wieku.

[K]- Dowód jest?

Podaję dowód z uśmiechem, tłumacząc, że posiadam go już 5 lat i że zdając sobie sprawę z młodego wyglądu jestem przyzwyczajona.

Kasjerka bierze dowód, ogląda, z obu stron. No dobra, może chce mi list wysłać i adresu szuka, myślę. Patrzy na mnie, patrzy na zdjęcie, znów na mnie i rezolutnie mówi:

[K]- Nie sprzedam ci papierosów, ponieważ dowód jest podrobiony!

Uwierzcie mi, przez myśl mi przeleciało nawet, że może faktycznie coś z dowodem jest nie tak, czego przez 5 lat nikt nie zauważył.

[J]- Słucham? Dlaczego?

[K]- Na zdjęciu w dowodzie nie masz okularów!

Tutaj już totalnie zbaraniałam, nie wiedziałam co powiedzieć, zabrałam dowód z jej rąk i przy drzwiach tylko odwróciłam się żeby powiedzieć to co powinnam od razu:

[J]- Radzę przyjrzeć się własnemu dowodowi!

Tak, kasjerka nosiła okulary...

sklepy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 68 (136)

#32348

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o piekielnych opiekujących się dziećmi mnożą się na potęgę i mrożą krew w żyłach. Nie jestem osobą, która wtrącałaby się w jakikolwiek sposób w wychowanie obcych dzieci, ponieważ absolutnie nie mam w tym doświadczenia, ale ten przypadek po prostu mnie znokautował.

Wracam po imprezie do domu. Gospodarz dał mi przenocować, więc pełna kultura, wracam dziennym autobusem. Kończą się papierosy, na skittlesy też ochota naszła. Kieruję się więc w kierunku osiedlowego samu w celu dokonania zakupu. Przy markecie są trawniki, otoczone metalowymi rurkami, takim jakby ogrodzeniem, które ma zapewne chronić trawnik, zdarza się, że siadają tam ludzie oczekujący aż towarzysz zrobi zakupy, przywiązywane są psy i tak dalej, normalka.

Dziś jednak stało tam coś zgoła innego. Wózek. Z niemowlakiem w środku. O obecności dziecka świadczył płacz, który z wózka się wydobywał. Obracam się, szukając wzrokiem opiekuna, ale poza ludźmi na pobliskim przystanku autobusowym, nikogo nie ma. Od razu przypomniały mi się wszystkie historie o uprowadzaniu i sprzedaży dzieci, o porzuceniach tychże i tak dalej. Postanowiłam poczekać 5 minut, a potem dzwonić pod 112, żeby oni się tym zajęli. Usiadłam pół metra od wózka, żeby nie być podejrzaną o cokolwiek i wprowadzam w życie plan oczekiwania.

1 minuta, dziecko płacze ja czekam. Druga minuta, ja czekam, dziecko nadal płacze. 3 minuta - to samo. W końcu ze sklepu wychodzi obładowana siatami kobieta 50+ i podchodzi do dziecka. Nie wiem ile czasu wózek stał bez opieki na ulicy, ale mnie takie zakupy zajęłyby co najmniej 15 minut. Trzeba więc zareagować.

[J]- Przepraszam bardzo, dlaczego zostawiła pani niemowlę bez opieki? Wie pani, czym to grozi? Przestępców, zboczeńców i innych zwyrodnialców nie brakuje, tyle się teraz mówi o uprowadzeniu dzieci...
[P]- Jak to bez opieki? Przecież Fufuś pilnował!

Dopiero teraz zauważyłam psa, który leżał w koszyku na dole wózka. Przez kilka minut siedziałam pół metra od niego i nijak nie zareagował, a biorąc pod uwagę jego rozmiary, mógłby mi najwyżej poszarpać nogawki w okolicy kostek.

Pani nie robiąc sobie nic z płaczu dziecka wyjęła Fufusia z wózka, władowała tam zakupy i odeszła. Ja żałuję tylko, że nie nagrałam tej kuriozalnej sytuacji...

pod sklepem

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 684 (788)
zarchiwizowany

#27531

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś opowiem wam historię o tym, jak członkowie mojej rodziny uratowali psa, przez jego uprowadzenie.

Słowem wstępu – siostra mojego taty i jej mąż są miłośnikami psów. Ich psy zwykle są ratowane albo brane ze schroniska. Mają też działkę w tej części Polski, która nie tak dawno walczyła o miano „cudu natury”.

Działkę ową dzielą wraz ze swoimi przyjaciółmi. Przyjaciele mają syna, który w czasie rozgrywania tej historii, która działa się kilka lat temu był w wieku gimnazjalnym. Jako że działka jest w pobliżu jeziora to dzieciak z rodzicami pół wakacji tam przesiedział. A jak nastolatek to wiadomo, ze starymi siedzieć cały czas nie będzie, postanowił poszukać znajomości. I tak trafił na córkę Piekielnych, którzy mazurską miejscowość zamieszkiwali na stałe. Któregoś wakacyjnego dnia odwiedził jej dom, który był wcale nie tak daleko. I podczas swoich odwiedzin usłyszał szczekanie. Tak też dowiedział się, że mają psa.

Pewnie czytaliście tutaj historie o psach przywiązanych przy budzie, z wrośniętym łańcuchem. To będzie level up. Pies nie był przywiązany, pies był zamknięty. I nie, nie na powietrzu. W łazience. Dlaczego tak? Podobno szczekał. I podobno też dlatego, że mają małe dziecko [gdy dzieje się opisywana historia najmłodsze dziecko Piekielnych miało dwa lata, pies ok. roku]

Tak więc przez rok żyli sobie rodzina i pies zamknięty w łazience, wypuszczany na ogród dwa razy dziennie. Pies miał, z powodu panującej w łazience wilgoci chorobę uszu, której doprowadzenie do ładu zajęło pół roku i która co jakiś czas się odnawia. Miał też uczulenie na brzuchu, a w chwili uprowadzenia rany na grzbiecie.

Kiedy moja ciotka i wujek się o tym dowiedzieli opracowali plan przejęcia. Wpierw wkupili się w łaski Piekielnych klasycznie, sąsiedzką flaszką, podczas obalenia której poszli skorzystać z łazienki. Raz, drugi, kolejny. Pierwszy po to, żeby sprawdzić, czy syn znajomych nie konfabulował, kolejne po to, żeby psa, ze swoją obecnością oswoić.

Z sąsiedzkiego zapoznania wyszli, tylko po to, żeby wrócić rano i stoczyć o psa batalię słowną. Piekielni nie chcieli psa oddać, mówili, że to ich pies, że ma dobrze, że nic mu nie jest. Czerwony brzuch pozbawiony sierści tłumaczyli letnim linieniem, a zaropiałe uszy urodą psa. Zamknięcie w łazience szczekaniem i małymi dziećmi. Na wszystko mieli odpowiedź. Przecież pies ma dobrze. Ciotka i wujek w pewnym momencie odpuścili pertraktacje, co będą z głupimi gadać, przecież widzą jak jest.

Następnego dnia, wysłali młodego na akcję, zaopatrzony w smycz nie zważając na sprzeciwy córki Piekielnych zabrał psa. Pies pojechał w podróż do stolicy, prosto do psiego doktora, został wyleczony. Piekielni od tej pory z sąsiadów stali się wrogami, którym nawet na „dzień dobry” się nie odpowiada.

Od tej historii minęło kilka lat, obecnie jest to piękny zwierz, nie skłamałabym mówiąc że, najładniejszy na jednej z warszawskich dzielnic. Mieszaniec, wyglądający jak pomniejszony i "niżej zawieszony" Golden Retiever. Pies jest szczęśliwy. Tylko od czasu do czasu, kiedy spotyka w mazurskiej wsi swoich dawnych właścicieli nie potrafi odmówić sobie groźnego poszczekiwania…

mazurska wieś

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (187)

#25144

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o próbie kradzieży lub wyłudzenia zwierząt [głównie psów] wydawały mi się dotąd nieco podkoloryzowane. Ale jak to mówią, nie uwierzysz, póki sam nie doświadczysz. Więc przyszła i moja kolej.

Na wstępie napiszę, że od półtora roku jestem dumną posiadaczką kota rasy syberyjskiej, kotki w zasadzie. Koty tej rasy są duże i dosyć majestatyczne. Jako, że nie podejmujemy się obcinania kotu pazurów [jedna z domowych prób zakończyła się ilością rannych w liczbie trzech], to comiesięczne wizyty są wymagane. W momencie kiedy kot zaczyna zaczepiać pazurami o dywan, należy niezwłocznie w pełnej konspiracji kota złapać [daję słowo, że na słowa „obciąć pazurki” kot rozpływa się w powietrzu !] i zawieść do weterynarza. Tak właśnie było i tym razem, kot złapany, zaobrożowany i pod moją kurtką zawieziony do weterynarza.

Po krótkiej podróży wchodzę do poczekalni jednej z warszawskich przychodni weterynaryjnych, podczas gdy moja rodzicielka udała się do sklepu żeby przy okazji zrobić jakieś zakupy i w samochodzie na mnie poczekać.
W kolejce przede mną 2 osoby, trudno poczekam. Siadam wyjmuję zwierzaka spod kurtki i zaczynam rozmowę z kotem, żeby się mniej bała. I chyba właśnie ta rozmowa przykuła wzrok dwóch osób - matki i jej córki w wieku około 10 lat, które lecznicę odwiedziły z królikiem.

Na początku zaczęło się niewinnie od komplementowania mojego zwierza, które przyjmowałam z uśmiechem niemalże dumnej mamy. Wypytanie o rasę wiek, imię kota, a nawet powód wizyty u zwierzęcego doktora, ot niewinna rozmowa, aczkolwiek miła. Córce pozwoliłam nawet pogłaskać.
Oczywiście nie mogłoby być zbyt pięknie.

[M]- Córcia, chciałabyś mieć takiego kotka? Bo przecież nasz Puszek długo już nie wytrzyma.

[C]- Tak mamusiu, chcę kotka!

[J]- Wie pani, powinnam mieć w telefonie kontakt do ludzi, od których mam swojego kota, mogę podać.

[M]- Myślę, że to nie będzie konieczne [tu zaczęła grzebać w torebce i wyjęła portfel] Ile chcesz za tego kota? 300 złotych wystarczy?

Propozycja wymiany ukochanego zwierzęcia na pieniądze przeniosła mnie w inny wymiar. Od razu przypomniałam sobie historie z piekielnych i tylko mocniej przytulając kota odpowiedziałam:

[J]- Kot nie jest na sprzedaż, nawet gdyby pani proponowała mi wielokrotność tej sumy.

[M]- Chcesz więcej? Mam przy sobie tylko 500 złotych, resztę mogę ci zapłacić później, tylko skoczę do bankomatu.

[J]- Powtarzam, żadna suma nie wchodzi w grę, kot nie jest na sprzedaż. Dla mnie jest bezcenny, naprawdę mogę pani podać telefon do ludzi od których nabyłam tego kota i myślę że będzie pani mogła mieć niemalże takiego samego.

[M]- Ale ja chcę tego, już jest wychowany! Ja mam dom, mógłby wychodzić na ogródek, miałby lepiej u mnie!

[J]- Myślę, że jednak będąc ze mną ma najlepiej na świecie i nie chciałby NAWET wychodzić na ogródek. Temat uważam za zakończony.

[C]- Ale mamuś, ja chcę kotka! Chcę tego kotka! Zrób coś! Ja go chcę! [Tutaj córeczka zaczęła zanosić się od płaczu]

[M]- I coś narobiła? Zobacz, ona płacze, ona musi mieć tego kota!

[J]- Tego mieć nie może, na świecie jest wystarczająco dużo kotów, które właścicieli nie mają, z pewnością wybierze sobie innego, być może ładniejszego.

[M]- Ale zobacz, jak ona płacze! Tak nie może być!

Postanowiłam skapitulować i przyjechać do weterynarza innego dnia, jednak pani postanowiła zrobić inaczej. Wstała, podeszła do mnie i po prostu kota mi wyrwała. Jednak mój kot za obcymi nie przepada, zaczął się wyrywać i swoimi długimi pazurami, sprawił pani na rękach i (co lepsze) twarzy, serię krwawych rys. Ja cudem kota złapałam, kiedy spadał wypuszczony przez zszokowaną panią i błyskawicznie udałam się do samochodu mamy, w asyście krzyków matki i płaczu córki.

Kiedy następnego dnia pojawiłam się ponownie w gabinecie weterynarza, tym razem już bez przygód i opowiedziałam w skrócie tę historię, dowiedziałam się, że owa piekielna próbowała już kiedyś podobnie postąpić z innym czworonogiem, tym razem szczekającym.

Zastanawia mnie kilka rzeczy. Skąd pomysł, że wszystko jest na sprzedaż. I co wyrośnie z córki, która wychowywana jest w przeświadczeniu, że wszystko może mieć...

gabinet weterynaryjny

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 759 (785)

#24134

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele na tym portalu jest historii o społecznej znieczulicy. I wiecie co? Ostatnio przestałam się dziwić ludziom, którzy na nią „chorują”.

Umówiłam się ze znajomymi na piwo w centrum miasta stołecznego. Wiadomo do centrum trzeba dojechać. Najlepiej komunikacją miejską. A dokładniej autobusem. Stoję więc na przystanku, autobus ma być za dwie minuty, więc papierosa nie odpalam, bo szkoda marnować tak papierosa jak i płuc. Na przystanek podjeżdża autobus innej linii, który na miejsce spotkania by mnie nie dowiózł. Godzina sprzyja powrotom z pracy, więc ludzie powoli się z niego wysypują. Obserwuję, bo co mam robić lepszego żeby nie myśleć o tym jak strasznie jest zimno. I jak strasznie poronionym pomysłem było jakiekolwiek wyjście spod kołdry.

W pewnym momencie, kiedy ludzie już się wysypali jak ziemniaki z worka, środkowymi drzwiami z autobusu wysiada starszy pan, o lasce. Laska przesuwa się niefortunnie, pan upada. Nogi szybsze niż mózg i zanim podjęłam decyzję już byłam pod drzwiami autobusu, żeby pomóc. Nachylam się pomagam panu wstać. Pan wstaje i już liczę na jakieś „dziękuję” które sprawi, że będę do przodu o jeden dobry uczynek, tego dnia. Ale następuje nagły zwrot akcji.

Dostaję laską. Dotkliwie, centralnie w piszczel. I słyszę:

[P]- Idź mnie stąd złodziejko!

Pan powoli się oddala, zostawiając mnie w szoku, ze znakiem zapytania malującym się na twarzy. A chciałam tylko pomóc...

komunikacja_miejska

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 762 (804)

#21915

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja mama pracuje w urzędzie jednej z warszawskich dzielnic. Urząd jak większość podobnych przybytków, pracuje w godzinach 8-16, z wyłączeniem poniedziałku, gdzie urząd pracuje dwie godziny dłużej. Historia będzie o piekielnej pani interesantce.

W zeszłym tygodniu umówiłam się z mamą, że podjadę do niej do pracy i zawiezie mnie do lekarza. Wchodzę do urzędu około godziny 15.30. Ludzi przy stanowisku mojej rodzicielki zatrważająca liczba, wynosząca równiutkie zero.
Tak więc siadam przy jej stanowisku i zajmuję się rozmową, coby się nam obu nie nudziło za bardzo. W urzędzie są numerki, więc zawsze widać jak przyjdzie ktoś, kto potrzebuje coś załatwić. Mama opowiada (jak zawsze pod koniec roku) jaki dziś był kocioł, bo wszystkim się nagle przypomniało, że koniecznie muszą coś załatwić do końca roku. Innymi słowy standard, nic nowego.

Przez ostatnie pół godziny do końca pracy mojej mamy nikt nie przyszedł. We mnie już kiełkowała nadzieja, że uda nam się wyjść błyskawicznie. Ale to by było zbyt piękne. Pozostała minuta do fajrantu, gdy do urzędu wkracza ONA.
W futrze, pomimo że temperatura tej zimy nie przekraczała zera. Poza futrem ma ubraną standardową minę „ja jestem pani, niech mnie jakiś parobek obsłuży”. Rozejrzała się po przybytku z obrzydzeniem i podążyła w stroną automatu z numerkami. Ostatnie kilka sekund do 16. Wzięła numerek, zdążyła. Do mojej mamy oczywiście, a jakże. Więc ja wstaję, żeby dymu nie było i siadam kawałek dalej na krześle dla oczekujących. Piekielna siada przy okienku mojej mamy i rzecze głosem nie wnoszącym sprzeciwu:

[P]- Proszę mi wypełnić.

Moja mama kontrolne spojrzenie na papierzyska piekielnej, a potem na zegarek.

[M]- Przykro mi, ale jest już po 16, skończyłam pracę.

[P]- Nic mnie to nie interesuje, proszę mi to wypełnić.

Moja mama bardzo chętnie pomaga wszystkim wypełniać druki, żeby nie musieli chodzić kilka razy bo „źle wypełnione” co jest zmorą większości urzędów. Ale w czasie swojej pracy, a nie poza nim.

[M]- Powtarzam pani, jest już po 16, skończyłam pracę. Za nadgodziny nikt mi nie zapłaci. Poza tym spieszę się, proszę przyjść jutro między 8 a 16, to pani pomogę. Do widzenia.

[P]- Z moich podatków dostaje pani pensję, więc proszę mi wypełnić.

[M]- Owszem, ale płaci mi pani jedynie za 8 godzin mojej pracy, nie za więcej, dlatego proszę przyjść następnym razem wcześniej niż punkt 16.

[P]- Chce rozmawiać z przełożonym!

[M]- Przykro mi, ale to niemożliwe, gdyż tak samo jak ja pracują oni do 16. A jak pani widzi na zegarku jest już trzy minuty po. Proszę opuścić stanowisko.

[P]- Co pani myśli, że ja nie mam czasu nic innego robić niż po urzędach łazić i psuć sobie krew przez takie urzędniczki?!

[M]- Proszę pani, miała pani cały dzień.

[P] (płaczliwym tonem)- Ale ja nie mogłam wcześniej!

Tu mama zaczęła się zastanawiać, może baba naprawdę nie mogła, może ma chorego wnuczka czy coś takiego, wiadomo, czasami nawet twardym urzędasom serce pęka.

[M]- Dlaczego pani nie mogła?

[P]- Ja musiałam obejrzeć powtórkę serialu!

urząd

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 719 (835)
zarchiwizowany

#19473

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Publiczna służba zdrowia bardzo różni się od tej prywatnej i czasami warto jest zapłacić niż poddawać się katuszom. Historia, którą opiszę działa się jakieś trzy i pół roku temu i sądząc po waszych historiach niewiele się zmieniło.

Pewnego dnia obudziłam się z bólem w plecach, który jako laik z anatomii zlokalizowałam jako "w okolicach lewej nerki". Ból niewielki, więc ja, silna kobieta poradziłam sobie, niestety jedynie na dwa dni. Trzeciego dnia głównie spałam, a jak już się budziłam to nie byłam w stanie usiąść żeby zająć się czymkolwiek. Znalezienie dogodnej pozycji w której ból był do zniesienia było poza moim zasięgiem.

Gdzieś w okolicach godziny 18 tata obudził mnie i przymusił do zmierzenia temperatury. Termometr wykazał około 39 stopni. Jakieś specyfiki na zbicie gorączki i zarazem przeciwbólowe. Zasnęłam. Po 21 kontrolne zmierzenie temperatury. Termometr chyba oszalał, bo wyświetliło się na nim prawie 41 stopni. Drugi termometr, klasyczny z rtęcią pokazał wynik dokładnie ten sam. Ponownie leki na zbicie gorączki, ból nie do zniesienia. Szybka decyzja rodziców, wieziemy latorośl na ostry dyżur.

Trzeba było się ubrać., bo jak się spało cały dzień to nie było potrzeby żeby zmieniać garderobę na wyjściową. Ubieram się i nagle pytam rodziców, od kiedy mamy dwa koty. Cóż, cały czas mieliśmy jednego. Zemdlałam. Na szczęście tylko chwilowo. Do samochodu jakoś doszłam, wspierając się na tacie, ale zawsze. Po kilku minutach szaleńczej jazdy mojej matki, którą znam jedynie z opowieści znaleźliśmy się w szpitalu. Była mniej więcej 22. I tu zaczyna się historia.

Na izbie przyjęć ludzi mało, może z 3-4 pacjentów. Moja mama od razu zaczepiła pielęgniarkę i powiedziała w czym rzecz. Odpowiedzi można było się spodziewać - radośnie brzmiące i napawające optymizmem „trzeba czekać”. Usiadłam. Po kilkunastu minutach znów straciłam przytomność. Ponownie tylko na chwilę. Przyszła pielęgniarka, moja mama niemal krzycząc mówiła co się stało. Oczywiście omdlenie nie było w stanie przyspieszyć mojego zobaczenia się z lekarzem. Dostałam wodę, jest jakiś progres. Po jakichś 40 minutach ponownie przyszła pielęgniarka i dała mi kubek, żeby zbadać mocz, bo może faktycznie coś z nerkami, skoro się już sama zdiagnozowałam. Po następnej godzinie ponownie wywołała mnie pielęgniarka i gdzieś mnie prowadzi. A w zasadzie ciągnie. Kładzie na leżankę, widzę kroplówki w liczbie dwóch i przebłyskiem świadomości pytam:

[j]- A lekarz?

[p]- Widział wyniki. Wszystko w normie. To na zbicie gorączki. A to glukoza.

Leżałam z tymi kroplówkami około godziny, może półtorej. W domu byliśmy o drugiej. Nadal bolało, ale to wszystko co mogli mi zaoferować w szpitalu. Zalecili wizytę kontrolną u lekarza rodzinnego.

Następny dzień też cały przespałam, ból nie ustępował, ale gorączka chociaż nie przekraczała 37 stopni. Kolejnego dnia wizyta u lekarza, opis zaistniałej sytuacji, opis bólu, opis tego co się działo w szpitalu. Aż sam nie chciał mi uwierzyć, że mimo gorączki, silnego bólu, omdleń nie obejrzał mnie lekarz. Dał skierowanie na badania moczu. W szpitalu niby robili, ból zelżał, a gorączki nie było to jednak wypadało nadal je zrobić, więc zrobiłam.

Gdy stawiłam się na odbiór badań i kolejną wizytę w gabinecie internisty nie bolało już wcale. Zabolały za to słowa doktora na widok badań w których praktycznie wszystkie były dalekie od normy.

[d]- z takimi wynikami to dziwię się, że pani do mnie przyszła, a nie się przyczołgała.

służba_zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (195)

#18450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propos historii o walce o miejsca w kolei przypomniała mi się moja, z podróży od stolicy obecnej do stolicy dawnej, to znaczy z Warszawy do Krakowa. Jako że perspektywa stania kilku godzin średnio mi się uśmiecha, postanowiłam zaszaleć i pojechać Intercity, w większym komforcie i z zapewnionym miejscem siedzącym [jak wiadomo z komfortem to złudna nadzieja]

Niestety było to 4 lata temu i już nie pamiętam gdzie początek trasy miało to cudo kolejnictwa, ale jestem pewna, że było to gdzieś nad morzem, Gdańsk czy Kołobrzeg, ale to już nieistotne, ważne że pociąg jak w piosence, jechał z daleka. Stoję na Dworcu Centralnym, oczywiście nie obyło się bez kilkunastominutowego opóźnienia, ale cóż, na to byłam przygotowana. Na bilecie jak z mantry nauczyłam się, że mam szukać po kolei klasy drugiej, wagonu 6, a miejsca numer 14.

Udało się szybko znaleźć, co mnie bardzo uradowało. Jednak radość minęła gdy już przekroczyłam próg wagonu i doszłam do przedziału gdzie powinno znajdować się moje miejsce. No właśnie, powinno, a to by przecież było zbyt proste. Szersza pani, która przesadziła z ilością makijażu, wraz ze swoim pupilem w postaci czystej krwi kundelka, przypominającego raczej kulkę z nogami zajmowała moje miejsce, pałaszując kanapkę. Pospiesznie spojrzałam na bilet, czy być może to nie ja popełniam gafę, ale nie, wszystko się zgadza! Mogłam jeszcze pomylić perony, więc postanowiłam zapytać:

[J]- Przepraszam, czy to pociąg do Krakowa?
Przedział chóralnie mi przytaknął.

[J]- Wagon numer 6?
Przedział znów udzielił odpowiedzi twierdzącej.

[J]- Hmm, więc jak to powiedzieć, jedno z tych miejsc jest moje. Konkretnie to. [wskazałam na numer nad głową pani z pieskiem]

Pani odsunęła od ust kanapkę i głosem pełnym wyższości rzekła:
[P]- To nie jest możliwe, moje dziecko, siedzę tutaj od początku trasy i konduktor sprawdził mi bilet.

No cóż, sytuacja co najmniej dziwna, był konduktor, sprawdził bilet i nie zauważył pomyłki? Sprawdziłam zatem swój jeszcze raz, jak wół wszystko się zgadza, klasa, wagon, miejsce, coś tu nie gra. Nie powiem, poczułam się lekko zdenerwowana.

[J]- Z całym szacunkiem, ale mam przed sobą swój bilet i to miejsce według niego przynajmniej na czas podróży jest moje. Proszę sprawdzić, bo może pomyliła pani wagon.

[P]- Moje dziecko, ja nic nie pomyliłam, ja jestem profesorem, mnie się to nie zdarza!

[J]- Proszę, niech pani jednak sprawdzi na bilecie, taka pomyłka może się zdarzyć każdemu, niezależnie od wykształcenia.

[P]- Ja nic nie będę sprawdzać! Idź szukać swojego miejsca!

[J]- Proszę pani, ja znalazłam właśnie swoje miejsce, to samo które pani zajmuje.

[P]- To bzdura! Nie pouczaj mnie, nie ze mną te numery, ja wyjmę bilet, a ty go ukradniesz!

No jasne, marzyłam o tym, żeby ukraść bilet, mając w dłoni swój, no cóż, podzieliłam się z ludźmi w przedziale faktem, że tak tego nie zostawię, stanęłam na korytarzu w oczekiwaniu na konduktora. Zjawił się po jakimś kwadransie, nakreśliłam mu sytuację i razem weszliśmy sprawdzić w czym tkwi problem tej zagadki. Gdy tylko konduktor poprosił panią o okazanie biletu okazało się, że pani miała jechać w klasie pierwszej, wagonem numer 9. Więc konduktor postanowił jej to uświadomić, bardziej oficjalnie niż ja:

[K]- Przepraszam, siedzi pani na złym miejscu.

[P]- Ja się przesiadać nie będę!

[K]- [zwracając się do mnie] W takim razie to panią zapraszam do wagonu 9, pierwszej klasy, skoro pani miejsce jest zajęte z powodu mojego niedopatrzenia.

Pani z pieskiem już nie protestowała, ale widać po minie było, że nie w smak jej to, że pomyliła nie tylko wagony ale i klasy, pewnie profesorska duma jej nie pozwoliła. Za to ja miałam przejażdżkę o klasę wyżej, co nerwów i siwych włosów i tak mi nie zwróciło.

Intercity od stolicy do

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 510 (556)

#18024

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam nadzieję, że kojarzycie akcję z naklejkami karnych męskich narządów płciowych za niezbyt eleganckie parkowanie. Akcja dosyć nagłośniona w internecie i nie widziałam dotąd takiej naklejki. Aż do wczoraj. I było całkiem piekielnie.

Wstałam rano i ze spokojem przyjęłam, że ostatni papieros z paczki jest wlaśnie w moich ustach. Jak zawsze w tym przypadku przez głowę przebiegła mi myśl, ze może to znak, żebym przestała dokarmiać mojego wewnętrznego skorupiaka, ale zignorowałam ją, klnąc na siebie po cichu i obiecując, że od przyszłego tygodnia. Szybka poranna toaleta, zabranie w kieszenie spodni najpotrzebniejszych rzeczy w liczbie trzech [dokumenty, kartę i klucze] i radośnie podreptałam do pobliskiego sklepu. Na drodze mojej wędrówki, tuż pod sklepem, minęłam po mistrzowsku zaparkowany samochód marki Audi. Idealnie tarasował chodnik stojąc tak koślawo, że odruchowo spojrzałam, czy może nie prowadzi go inwalida. Naklejki obwieszczającej ten fakt nie zauważyłam, za to zauważyłam certyfikat mówiący o tym, że ktoś wcześniej zauważył umiejętności parkowania kierowcy i postanowił go właśnie takim karnym męskim narządem płciowym na szybie uraczyć. Uśmiechnęłam się do siebie i weszłam do sklepu.

Zrobiłam zakupy i wychodzę, czując na sobie czyjś wzrok. Już mam przejść po pasach, już witam się z gąską i nagle słyszę głośną komendę, że mam się zatrzymać. Czekam tylko, aż padnie „ręce do góry, policja!”, ale nie doczekałam się. Odwracam się i patrzę a tu kierowca Audicy patrzy na mnie złowrogo.

[k]- No chodź tu!

[j]- Ale o co chodzi?

[k]- widzisz tą naklejkę?

[j]- (po cichu) TĘ naklejkę debilu… (głośniej) Widzę i co w związku z nią?

[k]- Nakleiłaś ją, gówniaro! Dzwonię po policję!

[j]- A dzwoń pan nawet po Towarzystwo Opieki Nad Zwierzętami, nie nakleiłam żadnej naklejki.

Kierowca wyjął telefon i zadzwonił, mówiąc, że złapał na gorącym uczynku przestępcę, a jako moje przestępstwo wymienił niszczenie mienia.
Postanowiłam poczekać, ba, ja nawet podałam mu adres na jaki policja ma przyjechać! Pewnie teraz myślicie, Boże, co za idiotka, sama się podkłada. Cóż, jestem osobą przekorną, a tym razem wiedziałam, że jestem niewinna i że będą na to dowody, więc po prostu byłam ciekawa jak się sytuacja rozwinie. Oczekiwanie na przyjazd policji trwało, nie wiem, może pięć minut, dłużej na pewno nie, więc w porównaniu do czasu oczekiwania w jakiejś niecierpiącej zwłoki sprawie, to dosłownie ułamek sekundy, ale tak to już bywa.

Policjanci się przedstawili i zapytli kierowcę w czym problem.

[k]- Ta tu (oskarżycielsko palec w moją stronę) naklejkę (palec na naklejkę na szybie) nakleiła ta tu (znów palec na mnie)

[p]- A widział pan czynność?

[k]- Wszedłem tylko na chwilę do piekarni, a jak wyszedłem do samochodu to naklejka już była, a ona wychodziła ze sklepu.

[p]- (do mnie) To podlega pod niszczenie mienia.

[j]- Dobrze wiedzieć. Ale niestety, nie ja jestem sprawczynią tego wykroczenia. Zostałam oskarżona niesłusznie, ale myślę, że to nie będzie problemem. Kilka dni temu zamontowali w sklepie monitoring. Z tego co wiem jedna z kamer jest skierowana właśnie tutaj, przed wejście.

I po tych słowach pan kierowca wyraźnie pobladł, potem poczerwieniał. A ja się tylko uśmiechnęłam.

Okazało się, że owszem, jego parkowanie spotkało się ze sprzeciwem. Ale 3 dni temu. Kolega poradził mu, żeby poszukał jelenia, który za to odpowie, bo tamtego sprawcy nie znalazł. Niestety zaparkował w miejscu niedozwolonym, więc mandat. Co więcej okazało się, że pan nie ma aktualnego przeglądu. Ja się zaśmiałam uprzejmie odpowiedziałam, że żegnam miłego pana i odeszłam z naprawdę dobrym humorem. Utarcie piekielnemu nosa to naprawdę pozytywne odczucie, polecam.

http://rly.pl/dziwactwa/740-karny-kutas-za-chujowe-parkowanie/

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 964 (1028)