Na portalu ze śmiesznymi obrazkami tak dla przypomnienia pojawiło się coś tam, że trzeba zmieniać hasła i pilnować, żeby gdzieś nie wyciekły.
Typ pod zdjęciem w komentarzach napisał: "Jestem specjalistą od cyber bezpieczeństwa, wyślij mi swoje hasło, a ja w naszej ogólnoświatowej bazie danych z wyciekami sprawdzę czy hasło gdzieś w necie nie wyciekło".
Wygląda absurdalnie? Przy ciągłym trąbieniu o bezpieczeństwie, logowaniu, podejrzanych stronach, phishingu, wirusach i trojanach?
Trochę później napisał: "Przestańcie wysyłać randomowemu człowiekowi z netu swoje hasła".
W sumie bardziej absurdalne niż piekielne, ale tak dla przypomnienia: zmieniajcie czasem hasła i nie wysyłajcie ich nigdy i nikomu
Typ pod zdjęciem w komentarzach napisał: "Jestem specjalistą od cyber bezpieczeństwa, wyślij mi swoje hasło, a ja w naszej ogólnoświatowej bazie danych z wyciekami sprawdzę czy hasło gdzieś w necie nie wyciekło".
Wygląda absurdalnie? Przy ciągłym trąbieniu o bezpieczeństwie, logowaniu, podejrzanych stronach, phishingu, wirusach i trojanach?
Trochę później napisał: "Przestańcie wysyłać randomowemu człowiekowi z netu swoje hasła".
W sumie bardziej absurdalne niż piekielne, ale tak dla przypomnienia: zmieniajcie czasem hasła i nie wysyłajcie ich nigdy i nikomu
internety hasło
Ocena:
155
(169)
Właśnie przeczytałem, że sprawca tragicznego w skutkach wypadku na Trasie Łazienkowskiej w Warszawie, został deportowany z Niemiec i znajduje się już w Polsce.
Rzuciłem okiem na komentarze pod artykułem, a tam jak zwykle w takich przypadkach „żądania” kary 25 lat, dożywocia, a nawet przywrócenia kary śmierci. Dostało się nawet adwokatowi tego bandyty. Oburzenie powszechne i słuszne. Ale to moim zdaniem jedna strona medalu, a ponieważ każdy medal ma dwie, chciałbym poruszyć temat tej drugiej strony. Wstępne ustalenia śledztwa są takie, że ten bandyta (nomen omen z kilkoma zakazami prowadzenia pojazdu, za jazdę po pijaku) przemieszczał się z jednej imprezy (na której oczywiście pił), na drugą imprezę.
Ale nie jechał sam, tylko w towarzystwie znajomych, którzy akceptowali fakt, że siada za kierownicę pijany (pomijam już ww. zakazy). Takie akceptowanie jeżdżenia po pijaku jest – moim zdaniem - w naszym kraju bardzo powszechne i dotyczy członków rodziny, znajomych, sąsiadów i osób trzecich, które widząc nawalonych jak stodoła siadających za kierownicą, w ogóle nie reagują. Reakcje (łącznie ze znaną mi z opowieści próbą linczu) zaczynają się dopiero gdy pijak za kierownicą spowoduje wypadek i kogoś okaleczy lub zabije. Ale wcześniej lata całe nikomu nie przeszkadzało, że jakiś Ziutek po robocie lubił zajechać pod sklep i 3 małpki zapić 3 piwami. Nie będę ukrywał, że w mojej rodzinie jesteśmy uwrażliwieni na pijaków za kierownicą. Powodów nie będę tu opisywał, ale za to opiszę 3 sytuacje, które w ostatnim czasie przytrafiły się moim kuzynom i mojemu rodzonemu bratu.
Opowieść pierwsza. Kuzyn Marek pojechał do pewnej firmy poprowadzić prezentację jakiegoś produktu. Nowoczesny, przeszklony biurowiec w centrum wielkiego miasta. Salka na pierwszym piętrze, z widokiem na spory, strzeżony parking. Pracownicy firmy powolutku schodzą się na prezentację Marka. W pewnym momencie jeden z nich zauważa coś na parkingu i zaczyna wołać innych. Przy oknach zbiera się kilka osób. Marek też zerka na parking i widzi na nim „idącą” kompletnie pijaną kobietę. Parkingowy i ochroniarz, aż wyszli ze swojej budki żeby podziwiać „chód” tej pani. Pani dociera wreszcie do samochodu i usiłuje do niego wejść, co udaje jej się za trzecim razem. Kiedy ta kobieta zmaga się z wejściem do samochodu Marek sięga po telefon. To samo czynią jakieś inne osoby, ale tylko Marek dzwoni na policję, a inni nagrywają sytuację, uważając scenę „wsiadania” do samochodu za bardzo śmieszną. Pani nie niepokojona przez parkingowego i ochroniarza, wyjeżdża z parkingu.
Opowieść druga. Kuzyn Jacek ma bardzo schorowanego teścia, którego często zawozi na ryby, a czasami z nim wędkuje. Sprawność teścia ogranicza wybór łowisk do tych gdzie samochodem można podjechać nad samą wodę. Najbliższym takim łowiskiem jest duży staw położony na skraju sporej wsi. We wsi jest też dobrze zaopatrzony sklep. Teść poprosił Jacka żeby się tam zatrzymał i kupił mu wodę. Kiedy Jacek parkował, pod sklep podjechał bardzo charakterystyczny samochód, z którego wyszło dwóch mężczyzn ubranych w robocze kombinezony. Mężczyźni robili zakupy przed Jackiem i kupowali 2 flaszki wódki i jakieś napoje. Po wypakowaniu maneli teścia nad wodą, Jacek wrócił do domu, ale po ok. 2 godzinach teść zadzwonił, żeby po niego przyjechać, gdyż ryby nie biorą. No i Jacek przyjechał, zapakował teścia do samochodu i tym razem sam postanowił coś kupić w tym wiejskim sklepiku, gdzie znów natknął się na ww. mężczyzn z bardzo charakterystycznego samochodu. Tym razem panowie byli jednak odświętnie ubrani i stanęli w kolejce za Jackiem. Zapach wód kolońskich nie był w stanie stłumić odoru gorzały, który roztaczali wokół siebie ci mężczyźni. Wychodząc ze sklepu Jacek zauważył, że na tylnym siedzeniu bardzo charakterystycznego samochodu siedzi młoda kobieta wraz z kilkuletnią dziewczynką. Oczywiście Jacek wykonał telefon na policję, opisując samochód, numer rejestracyjny oraz kierunek, w którym odjechał. Nie liczył na wiele, gdyż całe towarzystwo mogło jechać np. kilometr lub dwa, a wtedy szans na ich złapanie nie byłoby żadnych. Ale okazało się, że jechali dalej. A skąd o tym Jacek wie? Już wyjaśniam. Jakieś 2 tygodnie po tej sytuacji, Jacek znów pojechał z teściem nad ten staw, ale tym razem sam też chciał powędkować. Na miejscu natknęli się na innego wędkarza, jakiegoś tam znajomego teścia. I sobie z tym znajomym pogadali, najpierw o rybach, a potem o „co tam słychać”. No i ten znajomy w pewnym momencie zaczyna opowieść, że jego sąsiada, takiego fajnego chłopa takie straszne nieszczęście spotkało, bo go jakaś „piiiip” „piiiip” i go policja złapała, jak do teściowej na imieniny jechał. I teraz przez taką „piiiip” dobremu chłopakowi prawo jazdy zabrali. A na dodatek przebadali alkomatem jego żonę i sprawa w sądzie rodzinnym będzie, a przecież ona nic nie piła, tylko dwa drinki i jakieś piwo.
Opowieść trzecia i ostatnia. Brat miał do oddania jakiś mebel i postanowił dać ogłoszenie na naszej lokalnej grupie FB. Wchodzi na grupę, a tam jako pierwszy post wyświetla się link do artykułu o pijanym kierowcy, który staranował kilka samochodów. Pewnie brat by przewinął dalej, ale wyświetlało się tam zdjęcie miejsca zdarzenia z blokami o dość charakterystycznej architekturze. W takich blokach mieszka koleżanka brata. Brat kliknął w link, no i zgadza się miasto i ulica, czyli zdarzenie miało miejsce pod oknami koleżanki. Sprawa wyglądała tak, że kompletnie pijany mężczyzna podjechał pod sklep, wytoczył się z samochodu i poszedł kupić alkohol. Na całe szczęście ktoś zauważył w jakim stanie jest ten facet i zadzwonił na policję. Kiedy facet wrócił do samochodu, nadjechała policja i usiłowała go zatrzymać, a on postanowił uciekać. Ucieczka po pijaku wąską osiedlową uliczką z samochodami parkującymi po jej obydwu stronach, zakończyła się uszkodzeniem kilku aut i finalnie „zaparkowaniem” uciekającego samochodu w bagażniku innego pojazdu. Kiedy brat spotkał się z tą koleżanką, zapytał się o to zdarzenie. Koleżanka powiedziała, że ludzie są wściekli. Na pijaka za kierownicą? Nie! Na policję, że go goniła. Bo gdyby go nie gonili, toby tych samochodów nie uszkodził. Bo on miał do przejechania do domu tylko 150 metrów…
I to by było na tyle
Rzuciłem okiem na komentarze pod artykułem, a tam jak zwykle w takich przypadkach „żądania” kary 25 lat, dożywocia, a nawet przywrócenia kary śmierci. Dostało się nawet adwokatowi tego bandyty. Oburzenie powszechne i słuszne. Ale to moim zdaniem jedna strona medalu, a ponieważ każdy medal ma dwie, chciałbym poruszyć temat tej drugiej strony. Wstępne ustalenia śledztwa są takie, że ten bandyta (nomen omen z kilkoma zakazami prowadzenia pojazdu, za jazdę po pijaku) przemieszczał się z jednej imprezy (na której oczywiście pił), na drugą imprezę.
Ale nie jechał sam, tylko w towarzystwie znajomych, którzy akceptowali fakt, że siada za kierownicę pijany (pomijam już ww. zakazy). Takie akceptowanie jeżdżenia po pijaku jest – moim zdaniem - w naszym kraju bardzo powszechne i dotyczy członków rodziny, znajomych, sąsiadów i osób trzecich, które widząc nawalonych jak stodoła siadających za kierownicą, w ogóle nie reagują. Reakcje (łącznie ze znaną mi z opowieści próbą linczu) zaczynają się dopiero gdy pijak za kierownicą spowoduje wypadek i kogoś okaleczy lub zabije. Ale wcześniej lata całe nikomu nie przeszkadzało, że jakiś Ziutek po robocie lubił zajechać pod sklep i 3 małpki zapić 3 piwami. Nie będę ukrywał, że w mojej rodzinie jesteśmy uwrażliwieni na pijaków za kierownicą. Powodów nie będę tu opisywał, ale za to opiszę 3 sytuacje, które w ostatnim czasie przytrafiły się moim kuzynom i mojemu rodzonemu bratu.
Opowieść pierwsza. Kuzyn Marek pojechał do pewnej firmy poprowadzić prezentację jakiegoś produktu. Nowoczesny, przeszklony biurowiec w centrum wielkiego miasta. Salka na pierwszym piętrze, z widokiem na spory, strzeżony parking. Pracownicy firmy powolutku schodzą się na prezentację Marka. W pewnym momencie jeden z nich zauważa coś na parkingu i zaczyna wołać innych. Przy oknach zbiera się kilka osób. Marek też zerka na parking i widzi na nim „idącą” kompletnie pijaną kobietę. Parkingowy i ochroniarz, aż wyszli ze swojej budki żeby podziwiać „chód” tej pani. Pani dociera wreszcie do samochodu i usiłuje do niego wejść, co udaje jej się za trzecim razem. Kiedy ta kobieta zmaga się z wejściem do samochodu Marek sięga po telefon. To samo czynią jakieś inne osoby, ale tylko Marek dzwoni na policję, a inni nagrywają sytuację, uważając scenę „wsiadania” do samochodu za bardzo śmieszną. Pani nie niepokojona przez parkingowego i ochroniarza, wyjeżdża z parkingu.
Opowieść druga. Kuzyn Jacek ma bardzo schorowanego teścia, którego często zawozi na ryby, a czasami z nim wędkuje. Sprawność teścia ogranicza wybór łowisk do tych gdzie samochodem można podjechać nad samą wodę. Najbliższym takim łowiskiem jest duży staw położony na skraju sporej wsi. We wsi jest też dobrze zaopatrzony sklep. Teść poprosił Jacka żeby się tam zatrzymał i kupił mu wodę. Kiedy Jacek parkował, pod sklep podjechał bardzo charakterystyczny samochód, z którego wyszło dwóch mężczyzn ubranych w robocze kombinezony. Mężczyźni robili zakupy przed Jackiem i kupowali 2 flaszki wódki i jakieś napoje. Po wypakowaniu maneli teścia nad wodą, Jacek wrócił do domu, ale po ok. 2 godzinach teść zadzwonił, żeby po niego przyjechać, gdyż ryby nie biorą. No i Jacek przyjechał, zapakował teścia do samochodu i tym razem sam postanowił coś kupić w tym wiejskim sklepiku, gdzie znów natknął się na ww. mężczyzn z bardzo charakterystycznego samochodu. Tym razem panowie byli jednak odświętnie ubrani i stanęli w kolejce za Jackiem. Zapach wód kolońskich nie był w stanie stłumić odoru gorzały, który roztaczali wokół siebie ci mężczyźni. Wychodząc ze sklepu Jacek zauważył, że na tylnym siedzeniu bardzo charakterystycznego samochodu siedzi młoda kobieta wraz z kilkuletnią dziewczynką. Oczywiście Jacek wykonał telefon na policję, opisując samochód, numer rejestracyjny oraz kierunek, w którym odjechał. Nie liczył na wiele, gdyż całe towarzystwo mogło jechać np. kilometr lub dwa, a wtedy szans na ich złapanie nie byłoby żadnych. Ale okazało się, że jechali dalej. A skąd o tym Jacek wie? Już wyjaśniam. Jakieś 2 tygodnie po tej sytuacji, Jacek znów pojechał z teściem nad ten staw, ale tym razem sam też chciał powędkować. Na miejscu natknęli się na innego wędkarza, jakiegoś tam znajomego teścia. I sobie z tym znajomym pogadali, najpierw o rybach, a potem o „co tam słychać”. No i ten znajomy w pewnym momencie zaczyna opowieść, że jego sąsiada, takiego fajnego chłopa takie straszne nieszczęście spotkało, bo go jakaś „piiiip” „piiiip” i go policja złapała, jak do teściowej na imieniny jechał. I teraz przez taką „piiiip” dobremu chłopakowi prawo jazdy zabrali. A na dodatek przebadali alkomatem jego żonę i sprawa w sądzie rodzinnym będzie, a przecież ona nic nie piła, tylko dwa drinki i jakieś piwo.
Opowieść trzecia i ostatnia. Brat miał do oddania jakiś mebel i postanowił dać ogłoszenie na naszej lokalnej grupie FB. Wchodzi na grupę, a tam jako pierwszy post wyświetla się link do artykułu o pijanym kierowcy, który staranował kilka samochodów. Pewnie brat by przewinął dalej, ale wyświetlało się tam zdjęcie miejsca zdarzenia z blokami o dość charakterystycznej architekturze. W takich blokach mieszka koleżanka brata. Brat kliknął w link, no i zgadza się miasto i ulica, czyli zdarzenie miało miejsce pod oknami koleżanki. Sprawa wyglądała tak, że kompletnie pijany mężczyzna podjechał pod sklep, wytoczył się z samochodu i poszedł kupić alkohol. Na całe szczęście ktoś zauważył w jakim stanie jest ten facet i zadzwonił na policję. Kiedy facet wrócił do samochodu, nadjechała policja i usiłowała go zatrzymać, a on postanowił uciekać. Ucieczka po pijaku wąską osiedlową uliczką z samochodami parkującymi po jej obydwu stronach, zakończyła się uszkodzeniem kilku aut i finalnie „zaparkowaniem” uciekającego samochodu w bagażniku innego pojazdu. Kiedy brat spotkał się z tą koleżanką, zapytał się o to zdarzenie. Koleżanka powiedziała, że ludzie są wściekli. Na pijaka za kierownicą? Nie! Na policję, że go goniła. Bo gdyby go nie gonili, toby tych samochodów nie uszkodził. Bo on miał do przejechania do domu tylko 150 metrów…
I to by było na tyle
alkohol kierowca
Ocena:
193
(205)
W pewnym stopniu kontynuacja historii #91682 z moimi sąsiadami i ich numerem telefonu którego nie mają, a w zasadzie mają, ale nie podają do kontaktu komórkowy tylko wyrejestrowany stacjonarny.
Sąsiadowi padła pompa w prywatnej studni. Baaardzo głębokiej.
W sumie jest podłączony do wodociągu gminnego, ale raz że to kosztuje, dwa- ta z wodociągu jest tak nafaszerowana chlorem*, że zwyczajnie śmierdzi i jeśli jej się nie przegotuje to wypić się nie da. Jeśli ktoś ma uczulenie na chlor, tak jak ja, to nawet skutki kąpieli są opłakane.
Ad meritum: w związku z awarią pompy, sąsiad musiał, a bardziej chciał i wezwał swojego kuzyna (siostrzeńca matki) mieszkającego w sąsiedniej gminie, żeby jakimś tam dźwigiem z długim wysięgnikiem wyciągnął ze studni pompę z rurą doprowadzającą wodę. Mógł to sam zrobić ręcznie, ale wyciąganą rurę musiałby ciąć, a było mu szkoda, bo może by jeszcze się nadawała do ponownego użytku. Kuzyn przyjechał, wyciągnął i wrócił do domu, bo sąsiad musiał przemyśleć czy kupić nową i jaką, a może jednak naprawić starą.
Ponieważ facet ma mnóstwo zamówień i ciężko go złapać, naiwnie poprosił mojego sąsiada o podanie numeru komórki. Jak trafi mu się jakiś wolny dzień to zadzwoni i się umówi na montaż rury w studni.
I spotkał się ze ścianą. Nie. Absolutnie, bezwarunkowo NIE!!! Nie dostanie. A po co mu? Może dzwonić na stacjonarny (przypominam, odłączony ładnych parę lat temu).
Nie pomogło wyjaśnienie, że przecież w jaki sposób da znać o wolnym terminie. To nie w jego interesie jest dokończenie roboty, bo tylko symboliczną opłatę wziął za paliwo.
No ma dać znać. Może być na stacjonarny sic!
Popieklił się trochę i wpieniony pojechał do domu.
Sąsiad właśnie żali się, że musi tyle płacić za wodę z wodociągu i taka niedobra. Bo kuzyn nie przyjeżdża, rury leżą na podwórku.
Teoretycznie kuzyn mógłby przyjechać w swoim wolnym dniu, ale gdyby okazało się, że w domu u sąsiada akurat nikogo nie ma, a tak się czasem zdarza, to radości by nie było. Targanie ciężkiego sprzętu przez kilkanaście kilometrów za friko, bo przecież za niewykonaną robotę sąsiad nie zapłaci i tracenie wolnego dnia, nikomu się nie uśmiecha.
I mamy przysłowiowy pat. Sąsiad nie ma wody ze studni, bo pompa z rurą nie wpuszczona. Jego kuzyn nie przyjedzie, bo nie ma możliwości się umówić.
I tak sobie trwają w zawieszeniu. Od wiosny:)
*poziom chloru w naszym wodociągu został wyśrubowany po skażeniu wody bakterią ecoli kilka lat temu. Dla mnie woda prosto z wodociągu wyczuwalnie śmierdzi chlorem. Po wypiciu mam mdłości, ale ja jestem na niego uczulona i może dlatego.
Sąsiadowi padła pompa w prywatnej studni. Baaardzo głębokiej.
W sumie jest podłączony do wodociągu gminnego, ale raz że to kosztuje, dwa- ta z wodociągu jest tak nafaszerowana chlorem*, że zwyczajnie śmierdzi i jeśli jej się nie przegotuje to wypić się nie da. Jeśli ktoś ma uczulenie na chlor, tak jak ja, to nawet skutki kąpieli są opłakane.
Ad meritum: w związku z awarią pompy, sąsiad musiał, a bardziej chciał i wezwał swojego kuzyna (siostrzeńca matki) mieszkającego w sąsiedniej gminie, żeby jakimś tam dźwigiem z długim wysięgnikiem wyciągnął ze studni pompę z rurą doprowadzającą wodę. Mógł to sam zrobić ręcznie, ale wyciąganą rurę musiałby ciąć, a było mu szkoda, bo może by jeszcze się nadawała do ponownego użytku. Kuzyn przyjechał, wyciągnął i wrócił do domu, bo sąsiad musiał przemyśleć czy kupić nową i jaką, a może jednak naprawić starą.
Ponieważ facet ma mnóstwo zamówień i ciężko go złapać, naiwnie poprosił mojego sąsiada o podanie numeru komórki. Jak trafi mu się jakiś wolny dzień to zadzwoni i się umówi na montaż rury w studni.
I spotkał się ze ścianą. Nie. Absolutnie, bezwarunkowo NIE!!! Nie dostanie. A po co mu? Może dzwonić na stacjonarny (przypominam, odłączony ładnych parę lat temu).
Nie pomogło wyjaśnienie, że przecież w jaki sposób da znać o wolnym terminie. To nie w jego interesie jest dokończenie roboty, bo tylko symboliczną opłatę wziął za paliwo.
No ma dać znać. Może być na stacjonarny sic!
Popieklił się trochę i wpieniony pojechał do domu.
Sąsiad właśnie żali się, że musi tyle płacić za wodę z wodociągu i taka niedobra. Bo kuzyn nie przyjeżdża, rury leżą na podwórku.
Teoretycznie kuzyn mógłby przyjechać w swoim wolnym dniu, ale gdyby okazało się, że w domu u sąsiada akurat nikogo nie ma, a tak się czasem zdarza, to radości by nie było. Targanie ciężkiego sprzętu przez kilkanaście kilometrów za friko, bo przecież za niewykonaną robotę sąsiad nie zapłaci i tracenie wolnego dnia, nikomu się nie uśmiecha.
I mamy przysłowiowy pat. Sąsiad nie ma wody ze studni, bo pompa z rurą nie wpuszczona. Jego kuzyn nie przyjedzie, bo nie ma możliwości się umówić.
I tak sobie trwają w zawieszeniu. Od wiosny:)
*poziom chloru w naszym wodociągu został wyśrubowany po skażeniu wody bakterią ecoli kilka lat temu. Dla mnie woda prosto z wodociągu wyczuwalnie śmierdzi chlorem. Po wypiciu mam mdłości, ale ja jestem na niego uczulona i może dlatego.
Sąsiad
Ocena:
129
(135)
Nowy poziom rodzicielskiej patologii.
Moi znajomi dwa lata temu rozwiedli się. Mają oni dwójkę dzieci w wieku wczesnoszkolnym.
Generalnie dzieci zarówno z ojcem jak i z matką miały dobry kontakt. Przy rozwodzie ojciec wniósł o opiekę naprzemienną, na co matka się nie zgodziła, argumentując, że ojciec mieszka daleko szkoły dzieci, w dwupokojowym mieszkaniu, więc dzieci musiałyby codziennie dojeżdżać i dzielić ze sobą pokój.
Ojciec argumentował, że z powodu zabezpieczenia alimentów nie było go stać na wynajęcie większego mieszkania w bardziej dogodnej okolicy, jednak w przypadku braku alimentów, wynajmie większe mieszkanie w pobliżu szkoły dzieci. Matka jednak podkreślała, że ojciec często zostaje dłużej w pracy, lubi sobie wyjść na piwko z kolegami, więc nie zapewni dzieciom odpowiedniej opieki. Sąd to łyknął i dzieci zostały przy matce, standardowo dla ojca widzenia z dziećmi co drugi weekend plus alimenty.
Niby nic, gdyby nie to, że niedługo po rozwodzie matka zaczęła z profilu na facebooku, gdzie było podane jej imię i nazwisko, zdjęcia z dziećmi, a nawet informacje o tym, do jakiej szkoły chodzą dzieci, pisać komentarze na publicznych profilach i grupach, że żałuje bycia matką, nie może się doczekać, gdy dzieci dorosną i się wyprowadzą, nie chce jej się wracać do domu do dzieci i żałuje, że się nie ogarnęła wcześniej, i że zamiast rodzić dzieci nie kupiła sobie psa albo kota. Oczywiście, wszystkie te komentarze były widoczne dla jej byłego męża, wspólnych znajomych, w tym rodziców innych dzieci ze szkoły jej córek, rodziny.
Ojciec właśnie wniósł o zmianę orzeczenia w zakresie sposobu wykonywania władzy rodzicielskiej, wnioskując o przejęcie całkowitej opieki na dziećmi. Ma dziesiątki screenów dokumentujących wypowiedzi "matki". Kibicuję mu z całego serca.
Moi znajomi dwa lata temu rozwiedli się. Mają oni dwójkę dzieci w wieku wczesnoszkolnym.
Generalnie dzieci zarówno z ojcem jak i z matką miały dobry kontakt. Przy rozwodzie ojciec wniósł o opiekę naprzemienną, na co matka się nie zgodziła, argumentując, że ojciec mieszka daleko szkoły dzieci, w dwupokojowym mieszkaniu, więc dzieci musiałyby codziennie dojeżdżać i dzielić ze sobą pokój.
Ojciec argumentował, że z powodu zabezpieczenia alimentów nie było go stać na wynajęcie większego mieszkania w bardziej dogodnej okolicy, jednak w przypadku braku alimentów, wynajmie większe mieszkanie w pobliżu szkoły dzieci. Matka jednak podkreślała, że ojciec często zostaje dłużej w pracy, lubi sobie wyjść na piwko z kolegami, więc nie zapewni dzieciom odpowiedniej opieki. Sąd to łyknął i dzieci zostały przy matce, standardowo dla ojca widzenia z dziećmi co drugi weekend plus alimenty.
Niby nic, gdyby nie to, że niedługo po rozwodzie matka zaczęła z profilu na facebooku, gdzie było podane jej imię i nazwisko, zdjęcia z dziećmi, a nawet informacje o tym, do jakiej szkoły chodzą dzieci, pisać komentarze na publicznych profilach i grupach, że żałuje bycia matką, nie może się doczekać, gdy dzieci dorosną i się wyprowadzą, nie chce jej się wracać do domu do dzieci i żałuje, że się nie ogarnęła wcześniej, i że zamiast rodzić dzieci nie kupiła sobie psa albo kota. Oczywiście, wszystkie te komentarze były widoczne dla jej byłego męża, wspólnych znajomych, w tym rodziców innych dzieci ze szkoły jej córek, rodziny.
Ojciec właśnie wniósł o zmianę orzeczenia w zakresie sposobu wykonywania władzy rodzicielskiej, wnioskując o przejęcie całkowitej opieki na dziećmi. Ma dziesiątki screenów dokumentujących wypowiedzi "matki". Kibicuję mu z całego serca.
patorodzice
Ocena:
190
(200)
Historia Niani o piekielnej babci przypomniała mi dzieciństwo mojej mamy. Moja mama ma astygmatyzm i poważną wadę wzroku. Kiedy była dzieckiem, babcia prosiła, aby mama sprawdziła, która jest godzina na zegarze w korytarzu. Gdy moja mama mówiła, że nie widzi, babcia oskarżała ją o bycie złośliwą, karała staniem w kącie, a parę razy nawet poniżała przy innych członkach rodziny. Bicia nie było, ale zrozumienia również.
Dopiero potem, na badaniu wzroku, okazało się, że mama ma poważną wadę wzroku i potrzebuje okularów. Mojej babci zrobiło się naprawdę wstyd i długo przepraszała moją mamę. Plusem tej sytuacji było to, że kiedy ja i bracia byliśmy dziećmi, mama jak najwcześniej gnała z nami do okulisty, bo im wcześniej taka wada jest wykryta, tym lepiej.
I rozumiem, że były inne czasy, ale do dziś ciężko mi zrozumieć, czemu starsi ludzie nie reagowali? Czemu od razu podejrzewali, że dzieci są złośliwe? Różnica pokoleniowa to jedno, ale przecież okulary to nie jest wynalazek XXI wieku — ludzie je noszą od dawna.
Dopiero potem, na badaniu wzroku, okazało się, że mama ma poważną wadę wzroku i potrzebuje okularów. Mojej babci zrobiło się naprawdę wstyd i długo przepraszała moją mamę. Plusem tej sytuacji było to, że kiedy ja i bracia byliśmy dziećmi, mama jak najwcześniej gnała z nami do okulisty, bo im wcześniej taka wada jest wykryta, tym lepiej.
I rozumiem, że były inne czasy, ale do dziś ciężko mi zrozumieć, czemu starsi ludzie nie reagowali? Czemu od razu podejrzewali, że dzieci są złośliwe? Różnica pokoleniowa to jedno, ale przecież okulary to nie jest wynalazek XXI wieku — ludzie je noszą od dawna.
okulary
Ocena:
97
(103)
Czas akcji: wczoraj około 17:00. Ergo na polu ciemno, czarno jak w opuszczonej kopalni węgla.
Miejsce akcji: parking przy markecie.
Na tymże parkingu stał do niedawna mały bilbord wielkości znaku drogowego pionowego, który coś tam reklamował. Już nie stoi, zdemontowano go. Geniusze, którzy go demontowali, pozostawili jednak wystające z podłoża cztery śruby, które go wcześniej przytrzymywały. Na oko mniej-więcej piętnastocentymetrowe*.
W nieoświetlonym miejscu.
Którego oczywiście nie ogrodzili chociażby prowizorycznie taśmą.
PIĘTNASTO-GURWA-CENTYMETROWE ŚRUBY.
Ja to ogólnie mam w życiu sporo szczęścia, więc skończyło się na malowniczym wyglebieniu się i zbiciu dopiero co zakupionej we wspomnianym markecie za sześć złotych i groszy siedemdziesiąt pięć siedemsetmililitrowej butelki sosu pomidorowego, która wypadła podczas upadku z bocznej kieszeni plecaka. Niemniej jednak wkurzyło mnie to, bo mnie to ogólnie wkurza marnotrawstwo, szczególnie marnotrawstwo jedzenia, alkoholu i dóbr kultury. Ale ja to ja, a prędzej czy później ktoś się na tym tak przewróci, że krzywdę sobie zrobi, albo zaparkuje w tym miejscu i przebije sobie oponę – i wtedy to dopiero będzie „wesoło”.
No cóż, patrzcie pod nogi, drodzy Piekielni. A ja chyba zmienię market na taki nieogrodzony ukrytymi zasiekami.
*Sprawdzone następnego dnia w dziennym świetle.
Miejsce akcji: parking przy markecie.
Na tymże parkingu stał do niedawna mały bilbord wielkości znaku drogowego pionowego, który coś tam reklamował. Już nie stoi, zdemontowano go. Geniusze, którzy go demontowali, pozostawili jednak wystające z podłoża cztery śruby, które go wcześniej przytrzymywały. Na oko mniej-więcej piętnastocentymetrowe*.
W nieoświetlonym miejscu.
Którego oczywiście nie ogrodzili chociażby prowizorycznie taśmą.
PIĘTNASTO-GURWA-CENTYMETROWE ŚRUBY.
Ja to ogólnie mam w życiu sporo szczęścia, więc skończyło się na malowniczym wyglebieniu się i zbiciu dopiero co zakupionej we wspomnianym markecie za sześć złotych i groszy siedemdziesiąt pięć siedemsetmililitrowej butelki sosu pomidorowego, która wypadła podczas upadku z bocznej kieszeni plecaka. Niemniej jednak wkurzyło mnie to, bo mnie to ogólnie wkurza marnotrawstwo, szczególnie marnotrawstwo jedzenia, alkoholu i dóbr kultury. Ale ja to ja, a prędzej czy później ktoś się na tym tak przewróci, że krzywdę sobie zrobi, albo zaparkuje w tym miejscu i przebije sobie oponę – i wtedy to dopiero będzie „wesoło”.
No cóż, patrzcie pod nogi, drodzy Piekielni. A ja chyba zmienię market na taki nieogrodzony ukrytymi zasiekami.
*Sprawdzone następnego dnia w dziennym świetle.
parking koło marketu
Ocena:
112
(120)
Jestem korepetytorką. Uczę matematyki - on-line (dla tej opowiastki to ważne).
Loguję się na zajęcia, ucznia jeszcze nie ma - dostaję info na messengerze, że zaraz będzie, tylko idzie jeszcze do kibla (sic!). Mnie powoli brwi podjeżdżają wysoko. Czekam. Po chwili uczeń mi się loguje na lekcji, próbuję uczyć, ale słyszę mlaskanie, dźwięk sztućców, jakieś szeleszczenie. I taki dialog powstał:
[Ja] Czy ty teraz właśnie jesz?
[U] Tak, głodny jestem.
[Ja] Czy masz świadomość, że właśnie teraz masz korki?
[U] Tak.
[Ja] Te hałasy kulinarne przeszkadzają mi, nie mogę prowadzić lekcji, a i ty sam jesteś skoncentrowany na jedzeniu i nic tego, co mówię nie zapamiętasz. Czy mógłbyś przestać jeść?
[U] Ale ja jestem głodny!
[Ja] Teraz masz lekcję i wolałabym, żebyś nie jadł. Wybierasz się na studia, czy myślisz, że na studiach podczas zajęć i wykładów można tak ostentacyjnie (chyba tego słowa nie zrozumiał) jeść?
[U] No tak, jak się jest głodnym to trzeba zjeść.
[J] Nawet na zajęciach?
[U]...
[J] To już cię na przyszłość informuję, że na studiach podczas zajęć nie można jeść.
[U] A jak prowadzący nie widzi?
[J] Jak prowadzący nie widzi także. Przecież odgłosy jedzenia będą przeszkadzać innym. Zapach też. Poza tym nie jesteś niemowlakiem i możesz poczekać 1h, 1,5h do posiłku.
[U] Nawet ciasteczka? Nawet kabanoska?
[J] NA ZAJĘCIACH NIE MOŻNA JEŚĆ. ŻARCIE PODCZAS ZAJĘĆ TO BRAK KULTURY.
Uczeń ma lat 19.
Zamiast uczyć prawdopodobieństwa, którego nie jest w stanie liczyć, bo nie jest w stanie przeczytać tekstu zadania ze zrozumieniem (nie czyta książek), tłumaczyłam dorosłemu człowiekowi, że na lekcjach się nie je. Nie chcę wiedzieć, co się dzieje w szkole. I współczuję nauczycielom.
Loguję się na zajęcia, ucznia jeszcze nie ma - dostaję info na messengerze, że zaraz będzie, tylko idzie jeszcze do kibla (sic!). Mnie powoli brwi podjeżdżają wysoko. Czekam. Po chwili uczeń mi się loguje na lekcji, próbuję uczyć, ale słyszę mlaskanie, dźwięk sztućców, jakieś szeleszczenie. I taki dialog powstał:
[Ja] Czy ty teraz właśnie jesz?
[U] Tak, głodny jestem.
[Ja] Czy masz świadomość, że właśnie teraz masz korki?
[U] Tak.
[Ja] Te hałasy kulinarne przeszkadzają mi, nie mogę prowadzić lekcji, a i ty sam jesteś skoncentrowany na jedzeniu i nic tego, co mówię nie zapamiętasz. Czy mógłbyś przestać jeść?
[U] Ale ja jestem głodny!
[Ja] Teraz masz lekcję i wolałabym, żebyś nie jadł. Wybierasz się na studia, czy myślisz, że na studiach podczas zajęć i wykładów można tak ostentacyjnie (chyba tego słowa nie zrozumiał) jeść?
[U] No tak, jak się jest głodnym to trzeba zjeść.
[J] Nawet na zajęciach?
[U]...
[J] To już cię na przyszłość informuję, że na studiach podczas zajęć nie można jeść.
[U] A jak prowadzący nie widzi?
[J] Jak prowadzący nie widzi także. Przecież odgłosy jedzenia będą przeszkadzać innym. Zapach też. Poza tym nie jesteś niemowlakiem i możesz poczekać 1h, 1,5h do posiłku.
[U] Nawet ciasteczka? Nawet kabanoska?
[J] NA ZAJĘCIACH NIE MOŻNA JEŚĆ. ŻARCIE PODCZAS ZAJĘĆ TO BRAK KULTURY.
Uczeń ma lat 19.
Zamiast uczyć prawdopodobieństwa, którego nie jest w stanie liczyć, bo nie jest w stanie przeczytać tekstu zadania ze zrozumieniem (nie czyta książek), tłumaczyłam dorosłemu człowiekowi, że na lekcjach się nie je. Nie chcę wiedzieć, co się dzieje w szkole. I współczuję nauczycielom.
korepetycje matematyka
Ocena:
165
(179)
Jak to zwykle bywa jesienią - wirusy są w natarciu, a towarzystwem dla nich są bakterie. Poszukujemy remedium na swoje choroby, łykając witaminę C i licząc na to, że uda nam się przejść chorobę bez nadmiernych niedogodności.
Najlepiej jednak by było w ogóle się nie zarazić. Gdy czujemy się źle powinniśmy zostać w domu. Może pójść do lekarza, a jeśli musimy wyjść w miejsce publiczne, to tradycją covidową- ubrać maseczkę.
Nie wszyscy uważają, że ich choroba to ich problem, który rodzi niepotrzebne ryzyko dla innych. W biurze mam trzy takie przypadki: Anetkę, Vanessę oraz Panią Beatę (tuż przed emeryturą, już w wieku ochronnym).
Anetka ma w domu dwoje dzieci- jedno szkolne, drugie jeszcze przedszkolne. Nową infekcję przynosi do biura co chwilę. Nasze prośby, aby wtedy korzystała z opcji pracy zdalnej, odrzuca, mówiąc, że w domu nie ma warunków, gdyż przeszkadzają jej dzieci. Tym sposobem ostatnio sprzedała jelitówkę trzem innym osobom i sama poszła do domu, dopiero gdy kierownik zobaczył jak wygląda.
Vanessa to przedstawicielka pokolenia, które ma już dziwne PESELe (czyli powyżej 2000 roku). Jest na umowie zlecenie, więc żadne chorobowe jej się nie należy. W związku z tym zwleka do ostatniego momentu i gdy już ledwo ciągnie nogami, dopiero wtedy bierze wolne. Tu piekielna jest polityka mojej firmy, która osobom poniżej 26 rż nie daje umów i żąda statusu studenta. Rozmawialiśmy z kierownikiem czy nie dałoby się dla Vanki załatwić laptopa, aby mogła pracować z domu. Dyrekcja odpowiedziała, że nie, ponieważ Vaneska ma być w biurze stacjonarnie, żeby przyjmować klientów i dbać o obieg dokumentów (czyli odebrać listy i przekazać je do właściwych osób). Gdy Vanessy nie ma, robi to osoba, która ma trochę więcej mocy przerobowych. Brak obecności jej w biurze wpływa jedynie na klientów, którzy i tak są wcześniej umawiani. Jednak słowo dyrekcji to rzecz święta i tym sposobem w naszej firmie może powitać was na wejściu zasmarkana, opuchnięta studentka, która następnie poda wam kawę. Wirusy? A kto to słyszał?
Pani Basia to znowu przodowniczka pracy, chwaląca się, że ma ponad 40 dni zaległego urlopu. Jak się możecie domyślać, na L4 też nie chodzi. Choćby ledwo widziała na oczy, siedzi przed monitorem. Na szczęście ma swój pokój, więc ryzykujemy z nią kontakt na terenach wspólnych i gdy mamy sprawę bezpośrednio do niej. Jednocześnie Pani Basia żali się nam, że bolą ją nogi, że w kolanie, cytując, nie ma już smarowania i powinna iść na zabieg. Padło też, że ma duże żylaki, które lekarz nakazał jej pilnie wyciąć, ale to ona już doczeka emerytury.
Gdy zaczęłam pracę, myślałam że pracoholizm Pani Basi wynika ze słabego wynagrodzenia lub braku innych źródeł finansowych. Szybko się okazało, że oprócz pracy, ma również mieszkanie na wynajem, a jej mąż pracuje na stanowisku dyrektorskim i nie narzekają na pieniądze. Do tego Pani Basia bierze wszystkie możliwe nadgodziny, czy soboty. Kiedyś, gdy w sobotę byliśmy dosłownie w 3 osoby, Pani Basia zemdlała na chwilę w kuchni. Zakazała nam dzwonić na pogotowie, zabrał ją mąż. Zaniepokoiło nas to i prosiliśmy, aby mąż lub jej syn, dopilnowali aby się przebadała zanim wróci do pracy.
Zgadnijcie kto był w poniedziałek odrobinkę wcześniej niż inni (czyli o 7, gdy pracujemy od 9), żeby nadrobić to co stracił w sobotę?
Najlepiej jednak by było w ogóle się nie zarazić. Gdy czujemy się źle powinniśmy zostać w domu. Może pójść do lekarza, a jeśli musimy wyjść w miejsce publiczne, to tradycją covidową- ubrać maseczkę.
Nie wszyscy uważają, że ich choroba to ich problem, który rodzi niepotrzebne ryzyko dla innych. W biurze mam trzy takie przypadki: Anetkę, Vanessę oraz Panią Beatę (tuż przed emeryturą, już w wieku ochronnym).
Anetka ma w domu dwoje dzieci- jedno szkolne, drugie jeszcze przedszkolne. Nową infekcję przynosi do biura co chwilę. Nasze prośby, aby wtedy korzystała z opcji pracy zdalnej, odrzuca, mówiąc, że w domu nie ma warunków, gdyż przeszkadzają jej dzieci. Tym sposobem ostatnio sprzedała jelitówkę trzem innym osobom i sama poszła do domu, dopiero gdy kierownik zobaczył jak wygląda.
Vanessa to przedstawicielka pokolenia, które ma już dziwne PESELe (czyli powyżej 2000 roku). Jest na umowie zlecenie, więc żadne chorobowe jej się nie należy. W związku z tym zwleka do ostatniego momentu i gdy już ledwo ciągnie nogami, dopiero wtedy bierze wolne. Tu piekielna jest polityka mojej firmy, która osobom poniżej 26 rż nie daje umów i żąda statusu studenta. Rozmawialiśmy z kierownikiem czy nie dałoby się dla Vanki załatwić laptopa, aby mogła pracować z domu. Dyrekcja odpowiedziała, że nie, ponieważ Vaneska ma być w biurze stacjonarnie, żeby przyjmować klientów i dbać o obieg dokumentów (czyli odebrać listy i przekazać je do właściwych osób). Gdy Vanessy nie ma, robi to osoba, która ma trochę więcej mocy przerobowych. Brak obecności jej w biurze wpływa jedynie na klientów, którzy i tak są wcześniej umawiani. Jednak słowo dyrekcji to rzecz święta i tym sposobem w naszej firmie może powitać was na wejściu zasmarkana, opuchnięta studentka, która następnie poda wam kawę. Wirusy? A kto to słyszał?
Pani Basia to znowu przodowniczka pracy, chwaląca się, że ma ponad 40 dni zaległego urlopu. Jak się możecie domyślać, na L4 też nie chodzi. Choćby ledwo widziała na oczy, siedzi przed monitorem. Na szczęście ma swój pokój, więc ryzykujemy z nią kontakt na terenach wspólnych i gdy mamy sprawę bezpośrednio do niej. Jednocześnie Pani Basia żali się nam, że bolą ją nogi, że w kolanie, cytując, nie ma już smarowania i powinna iść na zabieg. Padło też, że ma duże żylaki, które lekarz nakazał jej pilnie wyciąć, ale to ona już doczeka emerytury.
Gdy zaczęłam pracę, myślałam że pracoholizm Pani Basi wynika ze słabego wynagrodzenia lub braku innych źródeł finansowych. Szybko się okazało, że oprócz pracy, ma również mieszkanie na wynajem, a jej mąż pracuje na stanowisku dyrektorskim i nie narzekają na pieniądze. Do tego Pani Basia bierze wszystkie możliwe nadgodziny, czy soboty. Kiedyś, gdy w sobotę byliśmy dosłownie w 3 osoby, Pani Basia zemdlała na chwilę w kuchni. Zakazała nam dzwonić na pogotowie, zabrał ją mąż. Zaniepokoiło nas to i prosiliśmy, aby mąż lub jej syn, dopilnowali aby się przebadała zanim wróci do pracy.
Zgadnijcie kto był w poniedziałek odrobinkę wcześniej niż inni (czyli o 7, gdy pracujemy od 9), żeby nadrobić to co stracił w sobotę?
praca choroba biuro
Ocena:
122
(146)
Na Facebooku wyskoczył mi ostatnio post ze schroniska dla bezdomnych zwierząt, z prośbą o dom dla psa, który po adopcji nie akceptuje partnera opiekunki. Propozycje w komentarzach? "Zostaw faceta, pies ważniejszy. Ja bym tak zrobiła".
Współczuję partnerom tych kobiet, o ile jacyś są
Współczuję partnerom tych kobiet, o ile jacyś są
Pies schronisko adopcje
Ocena:
121
(145)
Rzygam po tym, co wczoraj usłyszałam do mojego kolegi z pracy.
Piotr, mój kolega, ma 33 lata czyli jest praktycznie moim rówieśnikiem. Gadamy często, bo jako jedyni w zespole palimy, więc czasem wychodzimy razem na dymka.
Wczoraj jakoś od słowa do słowa zahaczyliśmy o temat afer związanych z polskimi influencerami (czyny podchodzące pod pedofilię). Tutaj muszę powiedzieć coś, co wczoraj powiedziałam też Piotrowi.
Mając niecałe 14 lat poznałam 19-letniego Maćka. Mając te 14 lat uważałam się za super dorosłą i czułam się dojrzalsza od rówieśników. Z Maćkiem spędzaliśmy sporo czasu razem, aż zaczęliśmy być czymś w rodzaju pary. Na początku nasze czułości ograniczały się do całowania i przytulania, ale dość szybko Maciek zaczął mnie dotykać. Czułam się tym skrępowana i nie podobało mi się wcale, ale nie protestowałam. Granicę postawiłam jednak, gdy usiłował mi wsadzić rękę w majtki. Powiedziałam Maćkowi, że mi się to nie podoba i tego nie chcę.
Maciek najpierw przeprosił, jednak w przeciągu kolejnych tygodni wciąż usiłował przekraczać granicę, aż powiedział mi wprost, że liczy na rychły seks, bo na tym opiera się dojrzały związek, a nasz przecież taki jest. Ostatecznie te jego naciski wywołały u mnie na szczęście efekt odwrotny i zaczęło mnie od niego odpychać, przestaliśmy się spotykać.
Opowiedziałam to Piotrowi chcąc pokazać, że takie praktyki są niestety częste nie tylko w internecie.
Piotr porobił miny, po czym powiedział:
- No wiesz, ja uważam, że jak pchałaś się w związek z 19-latkiem to powinnaś z nim sypiać, to chyba normalne, że facet w tym wieku ma swoje potrzeby. Moim zdaniem to ty zachowałaś się nie fair.
Miałam chyba oczy jak 5zł. Wykrztusiłam:
- Piotrek, ale ja właśnie o tym mówię, że 19-letni facet powinien wiedzieć, że 14-latka to jeszcze dzieciak nie gotowy na seks. Może faktycznie była między nami nić porozumienia, ale to on powinien wiedzieć, że nie stworzy ze mną związku jak z dziewczyną w swoim wieku. Ja byłam wtedy gówniarą.
- Ehe, no najlepiej zwalić na faceta, weź...
Powiem szczerze - od wczoraj obrzydzenie mnie bierze jak na niego patrzę.
Piotr, mój kolega, ma 33 lata czyli jest praktycznie moim rówieśnikiem. Gadamy często, bo jako jedyni w zespole palimy, więc czasem wychodzimy razem na dymka.
Wczoraj jakoś od słowa do słowa zahaczyliśmy o temat afer związanych z polskimi influencerami (czyny podchodzące pod pedofilię). Tutaj muszę powiedzieć coś, co wczoraj powiedziałam też Piotrowi.
Mając niecałe 14 lat poznałam 19-letniego Maćka. Mając te 14 lat uważałam się za super dorosłą i czułam się dojrzalsza od rówieśników. Z Maćkiem spędzaliśmy sporo czasu razem, aż zaczęliśmy być czymś w rodzaju pary. Na początku nasze czułości ograniczały się do całowania i przytulania, ale dość szybko Maciek zaczął mnie dotykać. Czułam się tym skrępowana i nie podobało mi się wcale, ale nie protestowałam. Granicę postawiłam jednak, gdy usiłował mi wsadzić rękę w majtki. Powiedziałam Maćkowi, że mi się to nie podoba i tego nie chcę.
Maciek najpierw przeprosił, jednak w przeciągu kolejnych tygodni wciąż usiłował przekraczać granicę, aż powiedział mi wprost, że liczy na rychły seks, bo na tym opiera się dojrzały związek, a nasz przecież taki jest. Ostatecznie te jego naciski wywołały u mnie na szczęście efekt odwrotny i zaczęło mnie od niego odpychać, przestaliśmy się spotykać.
Opowiedziałam to Piotrowi chcąc pokazać, że takie praktyki są niestety częste nie tylko w internecie.
Piotr porobił miny, po czym powiedział:
- No wiesz, ja uważam, że jak pchałaś się w związek z 19-latkiem to powinnaś z nim sypiać, to chyba normalne, że facet w tym wieku ma swoje potrzeby. Moim zdaniem to ty zachowałaś się nie fair.
Miałam chyba oczy jak 5zł. Wykrztusiłam:
- Piotrek, ale ja właśnie o tym mówię, że 19-letni facet powinien wiedzieć, że 14-latka to jeszcze dzieciak nie gotowy na seks. Może faktycznie była między nami nić porozumienia, ale to on powinien wiedzieć, że nie stworzy ze mną związku jak z dziewczyną w swoim wieku. Ja byłam wtedy gówniarą.
- Ehe, no najlepiej zwalić na faceta, weź...
Powiem szczerze - od wczoraj obrzydzenie mnie bierze jak na niego patrzę.
grooming
Ocena:
190
(224)