Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Bryanka

Zamieszcza historie od: 18 maja 2011 - 15:50
Ostatnio: 22 kwietnia 2024 - 14:53
O sobie:

Siedzę w UK. Trenuję konie i ludzi..

  • Historii na głównej: 35 z 53
  • Punktów za historie: 12643
  • Komentarzy: 4882
  • Punktów za komentarze: 42068
 
Dawno mnie na Piekielnych nie było, a to dlatego, że odczułam właśnie na własnej skórze piekielność jednej z "koleżanek"...

Madzia przyszła do pracy w połowie maja. Z racji tego, że trafiła do mnie na dział, byłam odpowiedzialna za przeszkolenie ją. Mimo tego, że była ode mnie 20 lat starsza, dogadywałyśmy się całkiem nieźle, dopóki... no właśnie.
Kto z nas nie zna tego typu kobiet, które godzą się na łóżkowe randki w zamian za flakonik perfum, sandałki czy nadmorską wycieczkę? Otóż po dwóch tygodniach pracy przy jednym stanowisku, okazało się, że Madzia (Magdalena bądź MADLIN, na "Magdę" nie reagowała) jest jedną z nich. I bynajmniej nie ukrywała tego faktu, była dumna, że jest taka cwana, że mimo, że pracuje za najniższą krajową, w wynajmowanym pokoju znajduje się nowy telewizor czy inny gadżet. Mogłabym mnożyć historyjki o jej kolejnych klientach (bo jak ich inaczej nazwać?), ale ja nie chciałam o tym...

Przeniesiono mnie do biura, zaraz potem wywalili na zbity pysk (zainteresowanych zapraszam do przeczytania poprzedniej historii), a jeszcze chwilę później - po otrzymaniu listu od prawnika - dzwonili skruszeni i prosili, żebym do pracy wróciła. No, dobrze, wróciłam, co mi tam. Stanowisko, jakie dostałam, polegało na wstępnym kontrolowaniu jakości towaru. Miałam kilka zastrzeżeń do pracy Magdy, więc poszłam do niej i dyskretnie, żeby menago nie widział, zwróciłam jej uwagę. DOSŁOWNIE tak:

- Magda, spróbuj wyrywać w drugą stronę, może nie będzie takich zadziorków.
I chyba ją to zabolało czy coś, bo to co usłyszałam zwaliło mnie z nóg:
- Słuchaj, ku*wo głupia, uwagę to ty sobie możesz zwracać swojemu chłoptasiowi, a nie mi, je*ana szczeniaro!
Wszystko w tym guście, a trwało dobre 10 minut, ja nie odezwałam się ani jednym słówkiem.
Wracałam z przerwy, potrąciła mnie ramieniem. Mocno, ciastko wypadło mi z ręki, odwróciłam się i powiedziałam, żeby trochę uważała. Odkrzyknęła, żebym z nią nie zadzierała.

Błędów popełniłam kilka, może gdyby nie one, nie stałoby się to, co się stało. Otóż - czwarty miesiąc ciąży, brzuszek zaokrąglony, ale pod luźnymi bluzami w ogóle się nie odznacza. W firmie dziewczyny o ciąży wiedziały, ale z racji tego, że Magda trzymała się na uboczu i nie rozmawiała z nikim, tylko ze mną, a ja nie czułam się w obowiązku jej o tym informować - podobno o dzidzi pojęcia nie miała. Teraz mam wyrzuty sumienia, że jej nie powiedziałam - błąd numer jeden...

Błąd numer dwa: Na kolejnej przerwie dzwoniłam do mojego "chłoptasia", opowiedziałam mu całą sytuację, nie upewniwszy się, że ona tego nie słyszy. Nie, nie mówiłam nic obraźliwego, bardziej byłam zszokowana jej postawą, opowiadałam wszystko, ze szczegółami i miałam łzy w oczach. Wrażliwe ze mnie dziewczę, a stan błogosławiony tę wrażliwość potęguje.

Poczułam mocne uderzenie. W twarz, a dokładniej chyba gdzieś w okolice ucha. W głowie mi się zakręciło, zobaczyłam Magdę i jej szaleństwo w oczach. Kopała mnie po twarzy, po brzuchu, wyrywała włosy... Na koniec popchnęła na beton i kopała po plecach. Na kilka minut straciłam przytomność, jak się ocknęłam, słyszałam krzyki Magdy w stylu: "zostawcie tą ku*wę, nie widzicie, że udaje?! Nawet jej nie dotknęłam, ona mnie zaatakowała, broniłam się tylko!"

Przyjechała policja, ambulans na sygnale zabrał mnie do szpitala. Zrobili mi wszelkie badania. Efekt? Wstrząśnienie mózgu, złamana ręka, problemy z kręgiem szyjnym, wybity bark, pęknięte 3 żebra, złamane 2 zęby, nie mówiąc o rozcięciach i siniakach, które miałam dosłownie wszędzie.
Co jest w tym wszystkim najgorsze? Straciłam dziecko. Ukochane, upragnione, wyczekiwane.

Magda ma zakaz zbliżania się do mnie, a ja boję się iść do pracy, mimo tego, że została dyscyplinarnie zwolniona. Zmieniłam miejsce zamieszkania natychmiast po wyjściu ze szpitala, każdy szelest sprawia, że kulę się w sobie, cały czas ktoś musi przy mnie być, nawet jak korzystam z toalety.

A teraz, drodzy użytkownicy... wyobraźcie sobie 44-letnią kobietę, 190 cm. wzrostu, figura typowego babochłopa, która zaatakowała ciężarną 24-latkę, 155 cm. w kapeluszu, w dodatku z zaskoczenia i od tyłu...

Skomentuj (89) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1340 (1502)
zarchiwizowany

#42483

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Była już historia o baaaaaaaardzo bolsenych dniach kobiecych i problemem z pogotowiem, ja niestety byłam w dość podobnej sytuacji.

Z reguły mam dość bolesne dni kobiece, zwłaszcza w pierwszy dzień, ale tak źle jak pewnego felernego wieczoru nie było nigdy.

koło godziny 21 - 22 zaczął boleć mnie brzuch, z każda minutą ból się nasilał i był nie do zniesienia, oczywiście żadne leki przeciwbólowe nie pomagały. Dostałam biegunki, wymiotów, moja temp ciała drastycznie spadła i do tego miałam drgawki (DRGAWKI nie dreszcze, trzęsło mną jakbym dostała padaczki) około godziny 23 ból stał się tak silny że zaczął promieniować do nóg i kręgosłupa. W efekcie czego nie mogłam ani chodzić, ani siedzieć, a leżenie i tak nie pomagało.

Nie chciałam wzywać karetki, więc kazałam mamie zadzwonić po taksówkę i pojechałam na pogotowie.

Na miejscu zostałam wyśmiana i stwierdzenie lekarza: "Na to sie nie umiera" po prostu zwaliło mnie z nóg. (Oczywiście w przenośni, bo w rzeczywistości i tak ledwo się trzymałam)
Tak więc zostałam obsłużona przez pielęgniarkę która podała mi Nospę, która dodatkowo obniża mi jeszcze bardziej ciśnienie w efekcie czego po przyjeździe do domu (bo na pomoc szpitalną nie miałam co liczyć) zemdlałam.

Wniosek jeśli temp waszego ciała wynosi mniej niż 36 stopni, macie drgawki/dreszcze, pocicie się zimnym potem, wylatuje wam dołem i górą dalej niż widzicie i nie możecie chodzić z bólu - jesteście okazem zdrowia i na pomoc szpitalną nie macie co liczyć.

służba_zdrowia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 231 (309)

#35223

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Matka roku.

Jako, że to niedziela, tylko nieliczne sklepy pootwierane.
Naszło mnie dzisiaj na zrobienie spaghetti na obiad, więc idę do sklepu po sos.
Tam sytuacja takowa:
Matka [M] z małą córeczką [C], na oko 2 latka. Dzidzia na twarzy ma zadrapanie, jakby kot ją podrapał, a na łapce siniaka. Niby nic, każdemu dziecku się zdarza o coś sie potknąć itd., ale sądzę, że wiem, skąd to się wzięło. Skąd?

M pakuje do materiałowej torby piwa. Sztuk od 4 do 6, nie zdążyłam policzyć.
C- Mama da amcia! - i tu mała wskazuje na lizaka, cena (specjalnie się spojrzałam) oszałamiająca: 80 groszy.
M- Spie*dalaj. Hajsu nie mam.
Kasjerka i ja z minami wtf czekamy na kolejne wydarzenia. O dziwo nic więcej się nie działo. Do czasu.

Kupiłam co swojego, wychodzę ze sklepu, przechodzę przez ulicę, idę w stronę domu, a tu za sklepem ta sama kobieta. Za sklepem w śmieciach, krzakach, wszystko tam jest. Dziecko na rękach w odległości około 50 cm od siebie. I...
Dała 2-letniej dziewczynce z otwartej dłoni. Dziecko wyślizgnęło jej się z rąk. Szczęście w nieszczęściu: mała upadła w wózek. Mała nie płacze. Matka przygląda jej się coraz uważniej. Mała nie rusza się.
M- O ku*wa, zaje*ałam ją! Starzy mnie roz*ierdolą jak się dowiedzą!
Szybko wyciągnęła telefon.
M- Halo, pogotowie? Dziecko wypadło mi z rąk i uderzyło w wózek! - Tutaj "matka" wyjeżdża wózkiem na chodnik razem z małą. - Widzę, że ma guza na głowie, nie rusza się! Ulica X, miasto Y, obok sklepu Z! Szybko!
Kiedy zakończyła, schowała prawdopodobnie iPhone do kieszeni, popatrzyła na małą, wzięła ją na ręce, obejrzała główkę i... trzasnęła ręką z całej siły w guza na głowie małej.

Stałam tam cały czas. Wszystko nagrałam telefonem. Jutro idę na policję.

Matka roku

Skomentuj (91) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1302 (1444)
zarchiwizowany

#32027

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Słowo ′gimnazjum′ jak dla mnie mogłoby być synonimem piekła, choć sądzę, że w tym drugim jakoś tak trochę przyjaźniej jest.
Tak, tak, jak się można domyślić - chodzę do gimnazjum, a może nawet w tym roku je skończę, kto wie.
Ewentualnych "czepialskich" informuję, że nie, nie chcę się wyżalić, jak to mnie nikt nie lubi, pisząc tę historię, tylko pokazać, jak piekielni w stosunku do swoich rówieśników potrafią być gimnazjaliści.
Może krzywo patrzę, może to moja fioletowa grzywa lub buty niosące zagładę palcom innych ludzi... W każdym razie nie jestem zbyt lubiana i tolerowana, powodów może być tysiące, z czego trzy już wymieniłam.
Są u mnie w klasie trzy bardzo,ale to bardzo nie lubiące mnie dziewczyny - Błyskotka, Łaskotka i Chmurka (tak, w rzeczywistości imiona dwóch pierwszych też są do siebie podobne, trzecia zaś pasuje do poprzedniczek jak pięść do oka). W całej szkole takich dziewczyn jak one jest sporo - bujny farbowany włos, błyszczący tips, stukający obcas o długości ośmiu cali. Łatwo się domyślić, że ja, z moimi glanami, śmiałością i nieumiejętnością trzymania języka za zębami zdecydowanie nie podobam się wyżej wymieniony panienkom.
Dobra, koniec wywodów, przejdźmy do ich czynów, mniej czy bardziej piekielnych.
- sypanie cukru, piachu czy nawet kawy na włosy jest codziennością.
- cięcie zeszytów, książek, wyrzucanie torby przez okno również.
- Wyjazd na narty - nie muszę chyba wspominać, że mimo moich próśb, zostałam umieszczona w jednym pokoju z Błyskotką, Łaskotką i Chmurką, prawda? Ciuchy nie ocalały, czyli dzień po przyjeździe z powrotem musiałam wyjeżdżać.
Konsekwencje? Jakie konsekwencje? Przecież tym wspaniałym dziewczynkom nic się nie udowodni, to nic, że tylko one miały dostęp do szafy.
- szturchanie, masowe gnębienie na przerwach, wyrywanie przedmiotów z rąk, niszczenie ich, zamykanie w łazience.
- kradzież. Na jednym z WF-ów zginął mój złoty łańcuszek po ukochanej babci, co lepsze, nie leżał nigdzie na wierzchu, był głęboko schowany w torbie. Zrobiłam taką awanturę, jakiej w tej szkole nie zrobił nigdy nikt. Zażądałam przeszukania przez panią pedagog pakunków dziewczyn z klasy. Łańcuszek się znalazł,w całości, nie był jakoś specjalnie ukrywany. Chmurka konsekwencji nie poniosła, bo "z biednej rodziny dzieciaczyna pochodzi". Nikt nie był łaskawy poinformować rodziców, a i ja z matką specjalnie dobrych kontaktów nie mam. Łańcuszek zostawiam już w domu.
- badania kontrolne u pielęgniarki. Wszystkie rozebrane do bielizny, ale, ohoho, pielęgniarka musiała na moment wyjść. Zawsze miałam krągłości, takie solidne, chociaż chyba jednak bardziej zaliczające się do kobiecych kształtów, aniżeli otyłości. B i Ł jak do mnie nie doskoczą i nie spróbują zedrzeć bielizny, CH jak nie złapie za telefon i nie zacznie nagrywać, śmiejąc się z "tej żałosnej grubaski"... Odwinęłam się, Ł dostała w twarz, weszła pielęgniarka, tamta w ryk i to mi grozili założeniem sprawy. Oczywiście.
- nauczyciel wychodzi z sali. Zdarza się, czasem trzeba. W tym samym momencie zaczyna się rzucanie doniczkami(!) w moją dużą osobę.

Było tego więcej, były o wiele bardziej piekielne sytuacje, których przypominać sobie nie chcę. Skończyło się na tym, że zostałam pobita przez B, Ł i CH oraz ich równie pałąjących do mnie sympatią kolegów. Pęknięta kość w lewej ręce, rozcięty łuk brwiowy, warga, poobijane żebra, podbite oko. Mogło być gorzej. Na szczęście zdarzyło się to pod szkołą, w miejscu, w którym niedawno został założony monitoring. Sprawa w toku, ale zanim się zakończy... cóż, zobaczy się, jak to będzie.

gimnazjum

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 170 (300)

#28880

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia dla ludzi o mocnych nerwach i równie mocnych żołądkach.

Pracowałam przez kilka lat w jednym z hipermarketów na Śląsku i piekielnych historii uzbierałoby się na materiał na pokaźną książkę, o wstępnym tytule Kasjerka- czyli jak wytrzymać ze współczesnym klientem.

Niemniej jedna z historii, której byłam naocznym świadkiem, urosła już do rangi legendy.

Pewnego sierpniowego dnia, kilka lat temu, rozpoczynałam kolejny dzień pracy o 14.00. Posłusznie zameldowałam swoją obecność w Punkcie Obsługi Klienta gdzie podpisałam listę obecności i czekałam aż kierownik wyznaczy mi kasę, na której spędzę następne 8 godzin, gdy do tegoż POK-u przybiegła rozhisteryzowana klientka, krzycząc wniebogłosy na całą obsługę i domagając się natychmiastowej reakcji.

K-Klientka
POK- Pracownik Punktu Obsługi Klienta

K- No to prawdziwy skandal!!!! Jak można na coś takiego pozwalać!!! Co za sklep!!!

POK- Dzień dobry, ale co się stało?

K- Koszmar!!! Co za sklep!

POK- Proszę panią, proszę powiedzieć co się stało.

K- No normalnie skandal!! Jak tak można!!!

POK- Ale proszę powiedzieć co się stało... Nie pomożemy nie wiedząc o co chodzi.

Podobna wymiana zdań trwała kilka minut, po czym klientka złapała za klapy garnituru kierownika, który wyszedł z biura by zobaczyć co to za wrzaski i siłą zaciągnęła go na Alejkę Promocyjną i wskazała mały koszyk ze swoimi sprawunkami leżący na podłodze.

Twarz mojego szefa przybrała szary kolor... Jakby cała krew z niej odpłynęła, a klientka łapiąc powietrze niczym ryba wyciągnięta z wody, nadal się trzęsąc zaczęła opowiadać jak to wybierała dzieciom szkolną wyprawkę... zeszyty, piórniki itp. gdy podszedł do nich starszy mężczyzna, zdjął spodnie i... UWAGA... załatwił swoją potrzebę fizjologiczną. Po czym spokojnie się oddalił, zostawiając kobietę oraz jej dzieci na skraju histerii.

Pierwszy raz widziałam mojego szefa w takim szoku. Ale że jest on prawdziwym dżentelmenem (co jest rzadkością), poprosił klientkę do swojego biura, a pracownikom POK-u polecił zabrać dzieciaki na gigantyczne lody.

W międzyczasie zaczęła się gorączkowa wymiana telefonów pomiędzy pracownikami a ochroną, w celu zlokalizowania na obiekcie owego starszego pana. Nie było to specjalnie trudne, bo chwilę później zobaczyliśmy go na dziale odzieżowym gdy wycierał sobie ręce w wiszące na wieszakach garnitury. Wokoło unosił się paskudny odór kału. Trudno było zidentyfikować czy pochodzi bezpośrednio od owego starszego pana, który wyglądał jak bezdomny z gigantycznym stażem czy z okolicznych wieszaków i przymierzalni.
Starszy pan został zatrzymany przez ochronę i odprowadzony do pokoju zatrzymań, by tam oczekiwał na przyjazd Policji pod zarzutem zniszczenia mienia firmy. "Dorobek" starszego pana po błyskawicznym sprawdzeniu całego sklepu był imponujący.

Kilkanaście garniturów umazanych kałem, obsikane i umazane kałem krzesła oraz ściany przymierzalni, koszyk pełen zakupów pani która to zgłosiła, umazane kałem półki oraz towar na dziale narzędziowym oraz RTV. W sumie strat na kilka tysięcy zł. Bo nikomu nawet do głowy nie przyszło, by choćby próbować "uratować" choć część zniszczonego towaru. Po dokładnym spisaniu, wszystko trafiło do kompaktora i zostało zniszczone.

Gdy przyjechała Policja okazało się, że starszy pan zostawił jeszcze jedną "niespodziankę" na krzesełku w pokoju zatrzymań.

Rozhisteryzowana klientka opuściła już spokojniejsza sklep razem z dziećmi, wraz z oficjalnymi przeprosinami oraz odszkodowaniem w postaci bonów towarowych, by wrócić po kilku dniach i tym razem w spokoju zakupić potrzebne dzieciom zeszyty i inne szkolne dodatki.

Jeśli myślicie, że na tym historia się kończy to grubo się mylicie.

Kilka godzin po zabraniu starszego pana przez Policję, zobaczyłam biegnących do wyjścia ochroniarzy, ich szefa, kierownika dyżurnego marketu i mojego szefa... a tam w drzwiach stał uśmiechnięty starszy pan, który po spisaniu na komendzie został wypuszczony i postanowił "zrobić kolejne zakupy" w naszym sklepie.

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1255 (1283)

#26992

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Od kilku lat moją pasją i wykonywanym zawodem jest prowadzenie 40sto tonowego „żelaza” potocznie, aczkolwiek błędnie zwanego TIRem. W związku z gabarytem prowadzonego przeze mnie pojazdu mam świra na punkcie pewności, że jest on w 100% sprawny i gotowy do pracy.

Historia miała miejsce kilka lat temu, w nowej dla mnie firmie transportowej z Pomorza- pomarańczowej, a nazwa jej rozpoczyna się na literę „S”. Dla firmy wykonywałam transport międzynarodowy zespołem pojazdów do niej należącym. W związku z tym wszelakie usterki, naprawy i przeglądy okresowe leżały w gestii technicznych firmy „S”, po uprzednim zgłoszeniu przez kierowcę. Jako że drobne błędy były odkładane „na później”, to ich ilość systematycznie się zwiększała. W momencie kiedy komputer pokazywał już kilkanaście błędów, w tym nieustannie podświetlona na czerwono kontrolką, informująca o usterce katalizatora, zaczęłam naciskać na „serwis”. Wydano polecenie służbowe o odstawieniu auta do ASO w przygranicznej miejscowości. Po zakończonym kursie, zgodnie z ustaleniami odstawiliśmy (z moim zmiennikiem i partnerem życiowym) „Renię” na kanał i udaliśmy się na weekend do domu.

Szopka zaczęła się gdy przywitał nas długi i cienki manager serwisu, pan Piekielny. Na „dzień dobry” rzucił, że nareszcie się zjawiliśmy po auto bo blokuje kanał. Dziwne, bo w serwisie zawsze zostawia się klucze do auta i w razie potrzeby można je przestawić. [P]iekielny, chcąc jak najszybciej pozbyć się auta, wydrukował kilkanaście kartek formatu A4 i kazał podpisać prawie wszystkie. Nauczona doświadczeniem, najpierw czytam, później podpisuję. Tu panu [P] zaczęła przeszkadzać moja skrupulatność. Wzięliśmy dokumenty i udaliśmy się do auta. To co udało nam się sprawdzić z zewnątrz, zajęło nam chwilkę. Za resztą „naprawionych” usterek musiałam pogrzebać w komputerze. Ku mojemu zaskoczeniu ŻADNA z nich nie została usunięta. Na moje pytanie dlaczego tak się stało, pan [P] rzucił krótko: „Widocznie mechanicy nie zresetowali komputera”, O.K. myślę, wykonam krotki telefon do firmy i zapytam co z tym fantem zrobić. Techniczny z firmy „S” nie dotarł jeszcze do pracy więc chwilkę zajęło mi namierzenie jego pozycji.

Pan [P] coraz bardziej poirytowany palił „faję za fają” i chodził za mną, chcąc jak najszybciej pozbyć się nas z warsztatu… Jest odpowiedź od technicznego! „Jechać! Oni zawsze tak mają, że zapominają…” decyzji nie zmienił, mimo tego, że poinformowałam go o dość poważnej usterce oczyszczanie spalin. „Na pewno zapomnieli zresetować… itd.” Papiery podpisane, pan [P] energicznie wyrwał mi je z ręki, oznajmiając donośnie całemu personelowi: „No nareszcie! Jeszcze tak upierdliwego klienta a w dodatku baby, to jeszcze nie miałem”. Nie chciało nam się zniżać do poziomu [P], ale musiałam się mocno postarać, żeby mój połówek mu nie nawtykał. Pojechaliśmy.

Trasa miała przebiegać następująco PL->GB->D->PL. Już na wyjeździe z warsztatu dało się odczuć że „Renia” jest słabsza niż zwykle. W drodze powrotnej już na terenie D, zauważyliśmy zbyt duże zużycie Ad Blue (odsyłam do Wikipedii). Po konsultacji z Technicznym, zakupiliśmy 20L, które zazwyczaj wystarczało na całą w/w trasę. Tym razem nie wystarczyło nawet na jej dokuczenie... „Renia” całkowicie opadła z sił... Nie dawała rady na najmniejszych wzniesieniach. Szybka decyzja technicznych: „Po rozładunku jesteście umówieni na serwis w Poznaniu”.

Jakimś cudem się tam doczłapaliśmy, „Renia” kompletnie już wyczerpana. Po kilkudziesięciu minutach na kanale okazało się, że żadna z usterek nie została usunięta, przez co diagnoza brzmiała jak wyrok - katalizator do wymiany, koszt około 19k przy czym nie mają części na wymianę, trzeba zostawić auto i czekać do 3 dni. Firma nie zdecydowała się na ten zabieg. Wydano dyspozycję odstawienia auta na bazę. Wyrok już zapadł, tam w Poznaniu, nikt w firmie „S” nie bawił się w naprawę auta i jeszcze kilka lat „moja Renia” stała na bazie i czekała na nowego właściciela... A to wszystko przez „leniwego” [P], którego „upierdliwa baba” chciała uczyć fachu.

Na zakończenie dodam tylko, że nasza współpraca z firmą „S” zakończyła się stosunkowo szybko, ze względu na coraz większa ilość zaniechań pod względem technicznym oraz braku kompetencji spedycji...

ASO Słubice

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 448 (506)
zarchiwizowany

#26887

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam, chodzę do pewnego gimnazjum we Wrocławiu do 1 klasy. Zarówno uczniowie jak i wychowawca są po prostu świetni. Jak to ujęła nasza pani - ′′Jesteśmy jednością′′. Jednak pojawił się pewien wyjątek, jakby się to mogło wydawać na początku - drobny szczegół.
Dawid od samego rozpoczęcia roku zachowywał się jakoś dziwnie. Był nadpobudliwy, nie miły dla większości klasy - często zupełnie bez powodu. Klasa odsunęła się od niego, ale trudno się dziwić skoro sam do tego doprowadził. Jednak z czasem stawał się jeszcze gorszy. Próbował zwracać na siebie uwagę, podlizywać się, robić rzeczy które nam, zwykłym ludziom, nie przyszłyby nawet do głowy. Choćby podskakiwanie do wszystkich bez powodu, krzycząc ′′Dawaj na solo, cioto′′, ′′Frajer′′, ′′Szuczka′′ - to jego najlżejsze zwroty. ′′Robiła pani kiedyś komuś loda ?′′ - zwrócił się do nauczycielki. Zaproponował dyrektorce 10 złotych za podwyższenie oceny. Dzwonił do rodziców kolegi wykrzykując obraźliwe teksty. Rzucił szklaną butelką w salę od wf-u, pełną ludzi. Obrażał wszystkich bez powodu. Często, na zwykłe pytania, odpowiadał siłą. Zakochał się w koleżance, która choć miała tego dosyć, nie mogła nic zrobić. Był wulgarny wobec wszystkich nauczycieli. Chodził zaniedbany - zawsze od niego śmierdziało, chodził ciągle w tym samym, miał przetłuszczone włosy. Podsumowując, Dawid nie jest do końca normalny oraz zrównoważony. Można by jeszcze bardzo wiele wymieniać, ale nie o to tu chodzi. Nie lubiliśmy Dawida. Był żałosny.
Aż w końcu zrobił z nas dręczycieli. Uważał, że znęcaliśmy się nad nim, co jest nie do końca prawdą. Jak to każde gimnazjum, dokuczaliśmy mu czasem, ale nigdy nie zrobiliśmy nic co mogłoby mu zaszkodzić. Korzystając z okazji, zrobił z siebie ofiarę. Jak już pisałem, że niby go nękaliśmy, itp. Aż w końcu skończyło się przedszkole.
Pewnego dnia Dawid, jak to Dawid bez powodu uderzył kolegę w twarz. Wywiązało się wtedy tzw. ′′solo′′ (załatwienie sprawy siłą). Jednak gdy ono się skończyło, Dawid dostał furii i zaczął gonić innego kolegę. A jeszcze inny kolega, próbując go zatrzymać, odruchowo kopną go w brzuch, choć z tego co wiem chciał bardziej wystawić mu nogę, niż kopnąć. Cóż, zwykły wypadek, sam tam byłem i to widziałem - nic wielkiego mu się nie stało. Na drugi dzień już go nie było w szkole. Dowiedzieliśmy się, że ma złamany nadgarstek. Jednak to nie koniec. Sprawa trafiła do gazety. Wystarczy że zaprezentuję Wam nagłówek - ′′Nękany gimnazjalista boi się chodzić do szkoły′′ Na dodatek rodzice zgłosili ′′pobicie′′ (!) policji - no ku**a, tego już trochę za wiele. Ale to jeszcze nic. Nie dość że oczernił całą szkołę, że nic nie robi z tym rzekomym ′′mobingiem′′. Cytuję: Problem w tym, że dyrekcja i nauczyciele do tej pory nic nie zrobili, by oczyścić atmosferę. Przeciwnie, wychowawczyni klasy, do której chodzi Dawid, ---, wydała opinię, z której można się dowiedzieć, że to Dawid prowokuje rówieśników, kłamie, robi z siebie ofiarę i odmawia wszelkiej pomocy. Pani --- ma tytuł tutora, czyli nauczyciela-trenera, który prowadzi indywidualnie każdego ucznia. Na spotkaniu z rodzicami pokazała im swój dyplom Anioła Życzliwości. ′′
Cholera. Nasza pani to najlepsza nauczycielka jaka może być w szkole. Wymagająca, ale fajna. I co, miała kłamać w wydawaniu opinii ? Oburzające. Oburzająca jest cała ta sprawa, w której najwyraźniej rodzice chłopca postanowili wzniecić sensację, której tak naprawdę nie ma. Oburzająca jest również postawa gazety, która zapoznała się ze zdaniem tylko jednej ze stron. Jednak na tym się nie skończy. Ciąg dalszy nastąpi, który również bardzo chętnie opiszę.

Szkoła

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (184)

#25935

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze kilka lat temu sporo podróżowałem pociągami po całym kraju i miałem w związku z tym multum ciekawych przygód.

Oto jedna z nich, traktująca zasadniczo o dwóch stworzeniach z piekła rodem, tyle że jednego przemiłego i godnego najwyższego szacunku, a drugiego w nawet tak spokojnym człowieku jak ja - budzącym mordercze instynkty.

Wsiadłem do pociągu, mając przed sobą perspektywę podróży dokładnie na przestrzał przez cały kraj. Wagon z przedziałami dla palących po drugiej stronie składu. A czort brał. W razie co pobawię się w gimnazjalistę w toalecie. W przedziale, do którego wsiadłem był tylko jeden podróżny. Stary, zasuszony, siwiuteńki jak gołąbek, bardzo elegancko ubrany dziadziuś. Usiadłem na przeciwko niego przy oknie i zdębiałem. Otóż staruszek w klapie marynarki nosił miniaturki odznaczeń. Dwa Krzyże Walecznych (!), Virtuti Militari V klasy, srebrny i brązowy Medal Zasłużonym na Polu Chwały, Medal za Wyzwolenie Warszawy - kurde, nic tylko Pierwsza Armia Wojska Polskiego... Wlepiłem w miniaturki ślepia jak wół w malowane wrota (tym intensywniej, że jestem krótkowidzem, a chciałem się przyjrzeć co tam dziadunio ma), ale jakoś rozmowy nie zagaiłem, zwłaszcza, że ów patrzył w okno i wydawał się pogrążony we własnych myślach. W końcu oczywiście jednak nie wytrzymałem i próbowałem zagadać z dziaduniem.

-Przepraszam Pana bardzo...
Cisza. Zero reakcji. Trochu mi się niefajnie zrobiło, ale nic:
-Przepraszam Pana najmocniej...
Cisza. Nawet się, kurde bele nie obrócił, żeby mnie zaszczycić spojrzeniem. Cóż, z pewnym zażenowaniem muszę przyznać, że trochę niefajnie pomyślałem o bucowatym kombatancie co się prochu nawąchał i jakiś szczawiowaty cywil (tym bardziej, że długowłosy w jakiejś obcisłej, diabelskiej koszulce) mu lata i powiewa.
Jako, że bogowie obdarzyli mnie niezmierzonymi pokładami cierpliwości, odczekawszy nieco i niezrażony podjąłem kolejną próbę nawiązania konwersacji.

-Naprawdę bardzo Pana przepraszam, że Panu przeszkadzam, ale... - No i w końcu w połowie mojej wypowiedzi dziadek weteran obrócił się nieco na swoim miejscu i zmierzył mnie wzrokiem. Uśmiechał się miło i głosem kompletnie niepasującym do mikrej fizjonomii, o mocy i barwie trąby jerychońskiej zapytał:
-CZY BYŁ PAN COŚ DO MNIE MÓWIŁ? - Wtedy coś mi zaczęło świtać w mózgownicy: słowa przedziwnie akcentowane, arytmiczne i pozbawione intonacji. Pomijając jakże już rzadko używany czas zaprzeszły. - BO JEŻELI TAK, TO UPRZEJMIE PRZEPRASZAM, ALE JESTEM KOMPLETNIE GŁUCHY. PROSZĘ POWTÓRZYĆ, UMIEM CZYTAĆ Z RUCHÓW UST. - Aż mi zadudniło w uszach.

Podle się poczułem, że tak niesprawiedliwie i pochopnie oceniłem starego człowieka.
-Jestem pasjonatem drugowojennym i tak się składa, że wiem co oznaczają miniaturki na Pana marynarce. Czy zechciałby pan coś poopowiadać?
Error. Za dużo na raz i za dużo trudnych słów. To czytanie z ruchu ust wygląda jednak troszkę inaczej niż na filmach, jednak w końcu udało mi się przekazać moje intencje w sposób dla staruszka zrozumiały.
Dziadziuś wyszczerzył żółte od nikotyny zęby:
-TO ZALEŻY O CO CHCESZ PYTAĆ.
Lody pękły. Mimo trudności komunikacyjnych- swoje kwestie musiałem zwykle powtarzać kilkukrotnie, zbyt długie dzielić na poszczególne frazy, bardzo starannie ruchami ust artykułować poszczególne słowa czy czasem nawet poszczególne głoski, a staruszka, mimo natężenia decybeli też często było trudno zrozumieć - rozmowa zaczęła się kleić. Dziadziuś okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem o niesamowitym życiorysie. Kresowiak. 17 września. Zsyłka za nazwisko. Brak szans na dostanie się do Andersa. Wreszcie Pierwsza Armia Wojska Polskiego i cały, ale to cały jej szlak bojowy, w trakcie którego dosłużył się porucznika, zakończony przez dziadunia na wzgórzach Seelow, gdzie bębenki z uszu wydmuchał mu bliski wybuch pocisku z nebelwerfera. Wcześniej jeszcze dwukrotnie ranny, między innymi na przyczółku warecko-magnuszewskim. Staruszek kombatant do tego opowiadał tak barwnie tak ciekawie, że dosłownie było słychać gwizd kul, rzęchot czołgowych gąsienic, wybuchy bomb. Poza tym, co mnie ujęło, człowiek ów był niezwykle skromy i biegunowo odległy od heroizowania swoich dokonań.

Naprawdę sporo w życiu przeszedłem i niełatwo się wzruszam, ale, powiadam Wam, naprawdę momentami chyba mi się coś zaczynały oczy pocić. Kurde, rozmawiałem z jednym z ludzi, o jakich za szczawika filmy się oglądało, jednym z tych, dzięki którym możemy mówić po polsku. Ba! Dzięki którym w ogóle mamy jakąś Polskę - jaka by ona nie była.

W między czasie -co ważne- dziadziuś zaczął kopcić okropnie smrodliwe papierochy bez filtra. Jako, że sam byłem w szponach nałogu, nie przeszkadzało mi to. A dziadziuś kopcił jak T-34. Ciekawym było to, że rzutami. Trzy-cztery śmierdziuchy cięgiem, pół godzinki z kawałkiem przerwy i kolejny sort. Pomiędzy wspomnieniami i pytaniami zgadaliśmy się jeszcze, że jedziemy prawie że do tej samej stacji. Ucieszyłem się niezmiernie perspektywą długich godzin pogawędki z dziaduniem.
Ale, żeby nie było za różowo...

Pierwszy zgrzyt nastąpił jakieś dwie godziny od rozpoczęcia naszej rozmowy. Dwadzieścia minut wcześniej w przedziale obok rozsiadła się kilkuosobowa grupka młodych ludzi, tak z dekadę młodszych niż ja wtedy. Spodnie z krokiem na kolanach, pięć numerów za duże bluzy z kapturami, etc. I umpa, umpa, z jakiejś przenośnej szczekaczki. Przedstawiciel grupy wpakował się do nas do przedziału, ani "dzień dobry", ani "pocałuj mnie w dupę" i cytuję:
-Kto tu tak, ku...a, mordę piłuje? Ochu*eć można! - Może nie w stu procentach tak dokładnie, ale tak elokwentnie i z tym sensem.
Mówię wam, mimo mojej cierpliwości z miejsca krew mnie zalała. Postanowiłem starannie dobraną argumentacją merytoryczną i wysublimowanym podejściem pedagogicznym przekonać młodzieńca o niewłaściwości jego zachowania.
-Wyp...laj, śmieciu. Natychmiast, zanim zdążę do ciebie wstać. A jak jeszcze chcesz otworzyć mordę, to cię pytam: czy przyjdziesz z koleżkami, czy ja się mam pofatygować do was? To co? Sper...lasz, czy mam do ciebie wstać? -Powiedziałem to tonem naprawdę łagodnej sugestii, bardzo, bardzo spokojnie, nawet na jotę nie podnosząc głosu.
Szczyl zmierzył mnie zbaraniałym wzrokiem. Ktoś, kto nigdy nie był w podbramkowej sytuacji nie ma pojęcia, jak taka sytuacja skokowo polepsza percepcję i racjonalną ocenę sytuacji. Chyba chciał coś odpowiedzieć, ale +40 bicepsa, pokryte zrostami kostki, porządna klamka z nosa, widocznie asymetryczna żuchwa i szramy na ramionach skutecznie odwiodły go od kontynuowania konwersacji.

Gnojek się zmył, ale kiedy zobaczyłem, że dziadzio weteran w lot zrozumiał sytuację i jak od razu posmutniał, to naprawdę poważnie rozważałem dogonienie śmiecia i obicie mu ryja na czarno. Nie wiem po czym, ale dziadek wyłapał to i skwitował tylko:
-DAJ, CHŁOPIE, SPOKÓJ. - I dalszy ciąg mnie zwalił z nóg i rozbroił: -TEN SZCZENIAK TO DLA CIEBIE CH*J DO SZCZANIA NIE PRZECIWNIK. A ROZUMU I TAK MU OD TEGO NIE PRZYBĘDZIE.
No i, jako, że właściwie nic się nie stało, sytuacja szybko wróciła do normy. Było minęło. Do Warszawy podróż -poza tym drobnym incydentem- upłynęła po prostu uroczo.

W Warszawie pociąg zaczął się dość poważnie zaludniać, ale miejsca nadal było sporo. W tejże samej Warszawie do naszego przedziału wsiadł facet z wyglądu podobny całkiem do nikogo, o fizjonomii zabiedzonego szczura chorego na astmę, młoda, niespecjalnie ładna dziewczyna ze swoim chłopakiem - takim całkiem normalnym kolesiem. No i ONA. Spirytus Movens późniejszych zajść, nazwijmy ją Zażywną Matroną, wymiennie z Babsztylem. Wzrostu jak na kobietę dość słusznego, wagi zapewne więcej niż ja. Do tego wymalowana jak barokowy ołtarz i roztaczająca wokół siebie chmurę landrynkowego zapachu wody toaletowej o intensywności takiej, jakby się w niej marynowała. W ramach "dzień dobry" uprzejma była retorycznie zapytać:
-A co tu tak papierosami cuchnie?
Rzuciłem tylko okiem na wchodzących i na widok Zażywnej Matrony, mój niezawodny instynkt ochroniarza i bramkarza szepnął mi do ucha: "będzie cyrk" - i jak zwykle, kanalia, się nie pomylił.

Dziadziuś i ja oczywiście nie przeszkadzaliśmy sobie w konwersacji. Rychło pozostali współpasażerowie, mimo że nie włączyli się do rozmowy, to naprawdę uważnie słuchali staruszka. Słuchali a nie tylko słyszeli- nawiasem mówiąc: "nie słyszeć" to by się nie dało. Słuchali z uwagą. Poza, oczywiście, Zażywną Matroną, która cierpiętniczą miną dawała do zrozumienia jakim krzyżem na jej barkach jest słuchanie gromowego głosu dziadunia. Było jeszcze w miarę, dopóki nie zaczął się cykl kopcenia. Gdy główny bohater wieczoru zakurzył swojego śmierdziuszka, nikt inny nie powiedział złego słowa, a Babsztyl z kopyta w pyskówę:
-Co pan sobie myśli? Tu jest wagon dla niepalących!
Dziadzio nic, a ta trajkocze. Wszak głuchy i patrzy na mnie. Więc mówię:
-Proszę pani, ten człowiek dokumentnie nie słyszy i w związku z tym nie wie, że chce mu pani coś przekazać.
-To powiedz mu, żeby na mnie popatrzył! -No, nie. Nie przypominam sobie, żebym z tą kuzynką maciory był na "ty", ale przełknąłem zniewagę.
Przekazałem. Dziadziusiowe oczy przybrały wygląd porcelanowych kulek i łypnęły na babsztyla. A ta dalej:
-Co pan sobie wyobraża, przedział dla niepalących, etc...
Dziadziuś spojrzał na mnie- w oczach jarzyły mu się diabliki:
-SYKU, CZEGÓŻ TA DAMA SOBIE ŻYCZY? BO PRZECIEŻ JUŻ NIEDOWIDZĘ... -klei głupa dziadziuś- wiem już, że wzrok jak na swój wiek ma sokoli.
Babsztyl ryknął na cały regulator:
-TO PRZEDZIAŁ DLA NIEPALĄCYCH!!!!!
Dziadziuś oczywiście dalej "nie wie o co chodzi". No, głuchy jest, nie słyszy, niedowidzi. Mierzy od inkarnację hipopotama szklanym, otępiałym wzrokiem i nie wątpię, że dobrze się bawi. Cały ten dziadkowy zombie-walk trwał dobrych kilka minut, w trakcie których babsztyl zaczął dostawać białej gorączki. A dziadunio klei głupa. Nie słyszy, nie rozumie.
O dziwo głos nagle zabrał szczurowaty wymoczek:
-Niechże pani da spokój staremu człowiekowi. Po kiblach ma latać?

Woda na młyn. Babsko dostało furii: nic ją to nie obchodzi, że to przedział dla niepalących (mantra jakaś, querva, czy co?), etc, etc. Już tak dokładnie całej polemiki nie pamiętam). W każdym razie im bardziej podróżni próbowali załagodzić sytuację, tym bardziej się krówsko po tuningu nakręcało.
W końcu złapała torebkę, z impetem szarżującego nosorożca wypadła na korytarz. Dobrze, że nikt akurat nie przechodził, gdyż niechybnie zginąłby niechybną i marną śmiercią, stratowany przez emerytowaną walkirię rozmiarów Tygrysa Królewskiego.
-Ja wam dam, chamy! - I dalej cała wiązanka szczerych, chrześcijańskich pozdrowień.

Za kilkanaście minut wraca. Z sokistami. Niczym Guderian za swoimi klinami pancernymi za froncie wschodnim. Niczym Guderian również udziela im instrukcji co oni MAJĄ z tą sytuacją zrobić. Z daleka już było słychać jak miele ozorem do mundurowych. Jeżeli pier...ła im tak przez całą drogę z ostatniego wagonu- a pewnie tak była, to się kompletnie nie dziwę późniejszej sytuacji. Nieczęsto mi się to zdarza, ale zaniemówiłem. Sokiści weszli do przedziału, za nimi babsztyl z miną Napoleona pod Pruską Iławą patrzącego jak kirasjerzy Starej Gwardii rozbijają w perzynę pułki carskich grenadierów. Panowie mundurowi weszli, popatrzyli na dziadunia, na miniaturki i baretki. Zamienili z nami dosłownie pięć zdań, wyjaśniając sytuację. Po czym... Zasalutowali dziadziusiowi i zaczęli wychodzić. Mina Napoleona ustąpiła miejsca minie jaką musiał mieć generał Benningsen pod tą samą Pruską Iławą, kiedy napoleońska konnica wyrzynała mu pół armii. Dowódca patrolu natomiast z wyraźną, nie tajoną złością i irytacją do babsztyla:
-Proszę pani, jak ktoś sobie zapracował na dwa Krzyże Walecznych to niech sobie pali tam, gdzie mu się żywnie podoba. A jak to pani nie pasuje, to niech się pani przesiądzie. Miejsc nie brakuje.

Wytapetowany tucznik spurpurowiał i rzucił się werbalnie na sokistów: że to granda, skandal, że mają zrobić to i tamto, że nie wykonują swoich obowiązków służbowych, że ona złoży oficjalną skargę i że ona ma TU miejscówkę i to jest przedział dla niepalących... Uszy mi oklapły, ręce opadły, krew uderzyła do głowy. Pomyślałem sobie, że jeżeli jeszcze raz usłyszę o tym przedziale, to wyjmę z ramonechy sprężynę, zarżnę prukwę i wyrzucę na tory. Na szczęście wyręczył mnie dowódca patrolu. Przez delikatność nie powiem jakich słów użył purpurowy na twarzy sokista na temat tego gdzie może sobie wsadzić i miejscówkę i skargę i jeszcze kilka innych rzeczy... Na koniec zakomunikował, że oficjancie nakazuje jej zmianę przedziału i jak się nie uspokoi to potraktuje zajście jako zakłócanie spokoju pasażerom, ze wszystkimi tego konsekwencjami. W końcu z babska zeszło powietrze, choć gdyby wzrok mógł zabijać, to byśmy wszyscy padli trupem na miejscu.

Po chwili, jak się wszystko uspokoiło, dziadziuś zapalając kolejnego ćmika skwitował:
-POSKROMIENIE ZŁOŚNICY. W SUMIE DROBIAZG A CIESZY, CZYŻ NIE?
Właściwie to sam nie wiem kto był bardziej z piekła rodem: staruszek weteran, czy upierdliwe babsko...

Pozdrawiam panów SOKistów, którzy potrafili się odpowiednio zachować. Mam też ogromną nadzieję, że uroczo piekielny staruszek bohater jeszcze chodzi po tym łez padole i trafia na takich, którzy chcą słuchać Jego wspomnień...

służby mundurowe

Skomentuj (193) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1546 (1766)

#25173

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Brat szykuje się do bierzmowania.
Dziś usłyszał na kazaniu bardzo ciekawą opinię.
Ksiądz bowiem pożalił się:
- Bo to nie może być tak, że ludzie nie zauważają, jaki szatan jest inteligentny! Jak on zwodzi! Ja mówię ministrantom: przyjdźcie na wieczorne nabożeństwo, a tu jeden nie może, bo ma angielski, inny tańce, inny matematykę, trening... A gdzie Bóg? Trzeba umieć powiedzieć sobie "stop"!

Samorozwój jako dzieło Szatana.

Kościół

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 673 (859)
odrzucony

#24978

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Konfliktu z piekielną złodziejką podjazdu dla inwalidów epizod drugi.

Dla niezorientowanych w temacie polecam moją poprzednią historię, (http://piekielni.pl/24564) coby trochę naświetlić wcześniejsze wydarzenia.

W związku z tym co działo się w historii poprzedniej, piekielna musiała udać się na pobliską komendę celem złożenia wyjaśnień. Była tym faktem szalenie niepocieszona, więc postanowiła dać upust swoim emocjom z pomocą swojego syna. Względnie wczesnym rankiem, ze spokojnej drzemki wyrwało mnie okropne walenie do drzwi, jakby buldożer przejechał po klatce schodowej. Ledwo zdążyłem doturlać się do przedpokoju usłyszałem krzyk:

- Nie będziesz mnie pier*olony kuternogo po policjach ciągał!

Zamiast zignorować piekielną, tudzież wezwać policję/straż miejską, jak idiota otworzyłem drzwi i... włochaty kułak jej synalka niemal natychmiast zamalował mnie w mordę. Świat zaczął kręcić się jak na karuzeli, zobaczyłem kątem oka, jak włochata łapa ponownie się unosi i... opada pod wpływem cielska mojego psa! Psa, który po raz drugi ratuje moje cztery litery w moim własnym, prywatnym mieszkaniu. Kobieta w ułamku sekundy czmychnęła z klatki schodowej, synalek darł się wniebogłosy, a pies nie odpuszczał, dopóki nie zorientowałem się, że może by tak kazać mu już przestać.

Finał sytuacji był taki, że synalek krwawiący jak szlachtowany wieprzak został zabrany przez karetkę na szycie/składanie łapska, ja zostałem z podbitym okiem, a piekielna swoimi krzykami zapewniła mi trzech świadków całego zdarzenia w postaci sąsiadów którzy wyszli ze swoich mieszkań zaciekawieni głośnym zajściem. Jako, że kobieta w bloku nie jest lubiana, wszyscy wspaniałomyślnie zgodzili się zeznawać.

Na jutro jestem umówiony z prawnikiem, a na dniach ruszy cała machina wymiaru sprawiedliwości mająca na celu ukaranie sprawcy pobicia.

Tylko pies jakiś taki zadowolony chodzi po mieszkaniu.

Ciąg dalszy nastąpi...

mieszkanie klatka schodowa.

Skomentuj (71) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1104 (1128)