Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

GburciaFurcia

Zamieszcza historie od: 10 czerwca 2016 - 11:33
Ostatnio: 26 stycznia 2021 - 8:31
  • Historii na głównej: 0 z 0
  • Punktów za historie: 0
  • Komentarzy: 50
  • Punktów za komentarze: 464
 

#27981

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W „spadku” po teściach dostała nam się córka ich przyjaciół. Mieszkała blisko nas, więc odwiedzała mnie dość często. Zjawiała się z czwórką dzieci około dziewiątej rano. Dzieciaki były jeszcze małe - dwa, trzy, cztery i pięć lat. Miała nosa - zawsze trafiła na śniadanie. Mieli też pewien zwyczaj. Nie, właściwie- dwa. Oba doprowadzały mnie do szału.

Po pierwsze - czego by nie dostrzegli do jedzenia, zawsze reagowali tak samo: „A co to jest? A dobre? Ja tego nigdy nie próbowałem.”. Nie dasz dzieciom? Nie poczęstujesz? Ano właśnie!

Drugi zwyczaj był równie wkurzający: „O! Jakie super! Firanki, buty, klocki, cokolwiek! Mi by się takie przydało.”

Bóg wie, co w takiej sytuacji robić - ściągać z grzbietu i oddawać? Udać, że się nie słyszy? Czułam się jak jakieś straszne skąpiradło, bo przyznaję nie miałam szczególnej ochoty prezentować im np. swoich foteli, czy szafy.
Przeszło mi dopiero, gdy moja koleżanka-psycholog popukała się w głowę na moje rozterki i powiedziała, że mam zupełnie zdrowe reakcje (chociaż i tak wobec dzieci miękłam).

Po śniadaniu była kawa. Dzieci w tym czasie bezceremonialnie lazły do pokoju naszego dziecka i zaczynało się „rozwalanie zabawek”. Nasza dzidzia (mniej więcej roczna) próbowała te zabawy przesypiać, ale trudno spać w takim jazgocie.
„Koleżanka” popijała kawkę i nawet specjalnie nie zaglądała do swoich pociech. Towarzyszyła mi we wszystkim. „Nie przeszkadzało” jej, że muszę pracować. Nie zniechęcali przychodzący klienci...
Około szesnastej zjawiał się z pracy mój mąż i zgodnie zasiadaliśmy do obiadu - w siedmioro. Po obiedzie dzieci wracały do zabawy. Ona piła kolejną kawę.
Do kolacji czas jakoś mijał. Po ostatnim „rodzinnym” posiłku my zajmowaliśmy się dzieckiem, a oni oglądali telewizję.
Wypraszałam gromadkę z dziecinnego pokoju, więc zaczynały się „trochę” nudzić. Dodam, że nie miały zwyczaju sprzątać po sobie.

Ok. dwudziestej trzeciej „lekko wściekły” mąż (a wyjątkowo trudno go wyprowadzić z równowagi - nawet mnie przez te „parę lat” małżeństwa udało się to tylko dwa razy) zaczynał poziewywać. Jej dzieci przysypiały na podłodze. Wtedy zaczynało się „zbieranie” - rozespane pociechy płakały, nie chciały wychodzić. Kolejna godzina „w plecy”!

Najgorsze jednak było pożegnanie. Przy akompaniamencie jęków „Mama chodź do domu!” – ona, ubrana już, potrafiła przetrzymać mnie jeszcze godzinę w przedpokoju, bo przez cały dzień nie zdążyła mi wszystkiego powiedzieć. Raz złośliwie zagaiłam: „To może rozbierz się, wejdź, pogadamy jeszcze... (było dobrze po północy!)
Oczywiście, że się rozebrała i weszła! Więcej się ze złośliwościami nie wygłupiałam.

Te wizyty powtarzały się średnio co trzy dni. Najpierw mieliśmy nadzieję, że może jej się znudzi (głupio wyrzucać kogoś z własnego domu). Płonną.
Ucieczka nie miała szans powodzenia - po prostu czekali na nas na placu zabaw. Nieotwieranie drzwi nie miało racji bytu, nie mogłam sobie pozwolić na niewpuszczanie klientów. Ominięcie domofonu też nie było żadnym wyzwaniem.
Próbowałam delikatnie dać jej do zrozumienia, że „jestem zajęta”, „nie mam czasu”.
„To my poczekamy”. I czekali. Na placyku. Gdy była brzydka pogoda- koczowali w piątkę na schodach.
To trwało z miesiąc.

Przyszedł do nas z wizytą mój Tata. I, oczywiście oni. Dzieci nieustannie darły się ze sobą, wrzeszczały, niszczyły zabawki. Po całym domu walały się jakieś ciastka, chrupki, puste kartoniki po soczkach. Jak powiedziałam- ona nie miała zwyczaju zwracać uwagi dzieciom (ani na nie).

Nagle usłyszeliśmy w drugim pokoju straszny rumor. My z Tatą zerwaliśmy się na przysłowiowe „równe nogi” i popędziliśmy tam. Naszym oczom ukazał się taki widok: wyrwana ze ściany kratka z zabawkami; pod kratką jedno z dzieci, a reszta wesoło skacząca po wierzchu. Mój Tata nie wytrzymał! Chwycił dwójkę za karki i powlókł do mamusi. Trzecie podążyło za nim. Ja zajęłam się akcją ratunkową: wyciągnęłam spod mebla ofiarę, zaprowadziłam do kuchni, przyłożyłam lód do rozbitego nosa. Nie bardzo słuchałam, co dzieje się w pokoju. Gdy weszłam po kwadransie, panowała tam cisza.
- Będziemy się zbierać. - Powiedziała i (o cudzie!) w pięć minut się wynieśli.
Popatrzyłam na Tatę pytająco.
- Wyraziłem tylko swoje zdanie. - Oświadczył skromnie.
O tak! Mój Tata umiał jasno i dobitnie wyłożyć, co myśli. Nie musiał nawet podnosić głosu.
Wizyty się skończyły.

Po tygodniu nie wytrzymała. Zadzwoniła, by „poinformować mnie”, że się gniewa, ponieważ mój Tata zachował się niewłaściwie i życzy sobie od nas przeprosin.
- Znam swojego tatę prawie ćwierć wieku i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek zachował się niewłaściwie. - Odparłam i rozłączyłam się.
Myślałam, że sprawę mam z głowy. Jakież było moje zdumienie, gdy w pierwszą powakacyjną niedzielę całą piątkę ujrzałam pod drzwiami.
- Postanowiłam ci wybaczyć. - Oświadczyła i zaczęła pakować się do mieszkania.
Włos mi się zjeżył!
- O nie! - Wrzasnęłam desperacko, wypychając ją na klatkę. - Dość tego! - I zatrzasnęłam drzwi.

Podzwoniła jeszcze trochę, popukała... W końcu odpuściła.
Gdy widzę ją czasami na ulicy, umykam, co sił w nogach.

znajomi

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1095 (1121)

#22848

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Działo się to w jednym z dużych marketów. Robiłam niewielkie zakupy - chleb, cola, parę owoców no i cukierki na wagę zapakowane do woreczka. O nich będzie ta historia.

Stoję w kolejne do kasy, a za mną pokaźnych rozmiarów Paniusia, z koleżanką, [S]ynem (na oko z 7-8 lat) i wózkiem wypchanym po brzegi. Panie trajkoczą w najlepsze, a młody widać, że się nudzi.
Wyłożyłam już swoje zakupy, szukam portfela, a tu widzę, że chłopak rozrywa woreczek i wcina moje cukierki. Wkurzyłam się trochę, ale ok - dziecko. Mówię, więc do niego miłym tonem nachylając się nieco, by zmniejszyć dystans:
- Hej, mały. Ładnie to tak podjadać cudze cukierki? Dlaczego nie zapytałeś czy możesz się poczęstować, hm?
Na co chłopak odburknął:
- Spieprzaj (!) stara (!)(mam 23 lata, więc chyba nie taka stara...) krowo!
I dalej wcina cuksy.

Podniosłam więc woreczek i zwróciłam się do [P]aniusi:
- Przepraszam, ale pani syn wyjada moje cukierki. Mogłaby pani zwrócić mu uwagę?
Babka nie reaguje. Ponawiam więc pytanie. W końcu przemawia tonem znudzonym i wielce oburzonym zarazem:
- To tylko dziecko, nie ubędzie ci. Daj mi spokój.
Wkurzyłam się. Babsko ma wypakowany wózek, zakupy pewnie za około 3 stówy, a ja studentka z cukierkami dla siostrzenicy mam tolerować takie zachowanie? Mówię więc do niej znowu:
- Przepraszam, ale mogłaby pani dać dziecku coś słodkiego z wózka. To nie mikołajki, żebym cukierki za darmo rozdawała niegrzecznym dzieciakom.
Paniusia się znowu oburzyła:
- Daj mi spokój gówniaro! Przynajmniej mniej dupa ci urośnie.

O nie, tego za wiele!
Kasjerka skasowała moje zakupy i widać, że też była zdegustowana całą sytuacją. Chwilę stałam na końcu kasy niby pakując zakupy do torby, a kasjerka zaczęła kasować rzeczy Paniusi. Był wśród nich baton, więc niewiele myśląc chwyciłam go, otworzyłam i zaczęłam jeść.
Babka we wrzask, że złodziejka jej zakupy wyżera. Ochroniarz się zainteresował, już szedł w stronę kasy, ale pani kasjerka gestem powstrzymała go. Paniusia wydzierała się, że kto to widział takie rzeczy, że ona mnie będzie skarżyć (tak - już sobie wyobrażam sprawę o kradzież batona za 1,60 :D).
Zjadłam go do połowy, rzuciłam bezczelnie na inne skasowane już zakupy i powiedziałam spokojnie i pogodnie:
- Jestem tylko gówniarą. Nie ubędzie ci.

I poszłam zadowolona, odprowadzona krzykami paniusi i jej koleżaneczki.

sklepy

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2019 (2067)

#11371

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja z Warszawskiej patelni przy metrze Centrum. To miejsce jest znane z tego, że czyhają tam Greenpaecesowcy [G], żeby podpisać z nimi umowę na jakieś datki czy coś. Z racji tego, że ja [J] poruszam się o kulach, byłam dla nich bardzo łatwym celem... I tak właśnie podbija do mnie chłopaczek w zielonej koszulce i zaczyna:
[G] Cześć! Słuchaj, czy mogę Ci zająć chwilę... mamy taką akcję...
[J] Nie, dzięki
[G] Ale to zajmie tylko 5 minut...
[J] Za pięć minut to ja muszę być na Centralnym, sorry...
[G] To pójdę z Tobą
Moje protesty zostały olane i chłopak szedł ze mną jeszcze kilkadziesiąt metrów. Na każde pytanie, odpowiadałam mu, że naprawdę nic ode mnie nie dostanie, aż doszło do pytania o pandę
[G] A czy naprawdę nie interesuje Cię los pand?
[J] Wiesz, panda to właściwie jest mi nawet bardzo bliska...
Chłopak podbudowany
[G] Możesz więc automatycznie przelewać np. 5 zł na pandy co miesiąc... Te zwierzęta....
[J] Czekaj, czekaj, bo my się chyba nie zrozumieliśmy. Panda interesuje mnie w kontekście studiów... I osobiście faktycznie ochrona tych pan jest dla mnie bardzo istotna. Najczęściej występująca z pand to "Pan da trzy", czasem "Pan da cztery", a gatunkiem, któremu grozi wymarcie jest "pan da pięć". A jak zaraz nie dojadę na uczelnie to niestety spotkam panterę, czyli "Pan tera się nauczy i przyjdzie we wrześniu"... A tę całą waszą ekologię to ja naprawdę mam głęboko w dupie.
Chłopaczek stanął oszołomiony, a ja oddaliłam się w swoją stronę.

warszawa

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 659 (997)

#76387

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W moim życiu przyszedł przełomowy moment - otwieram własny gabinet! Kredyty zaciągnięte, lokal wynajęty, sprzęt już do mnie jedzie, więc przede mną najtrudniejsze zadanie - kompletowanie załogi.

Jedną z najważniejszych osób w gabinecie jest asystentka stomatologiczna. To nie jest tak, jak wielu się wydaje, kobieta od "przynieś, podaj, pozamiataj". Ogarnia wiele papierów, sterylizację, konserwację, dezynfekcję, narzędzia, materiały oraz zabiegi profilaktyczne. Jest niesamowitą pomocą w gabinecie, dlatego zasługuje na identyczny szacunek jak lekarze. Profesjonalna asystentka kończy studium lub kursy, które kończą się egzaminami, dlatego nie może nią zostać ot tak, każdy z ulicy.

To tyle tytułem wstępu.
Pamiętacie historię z wredną ciotką, która nie chciała płacić za moje wypełnienia? Właśnie mamy ciąg dalszy.

Oczywiście przez długi czas była obraza majestatu i opowiadanie każdemu, kto się nawinął, jaką jestem bezczelną gówniarą i jak chciałam ją naciągnąć. Mniej więcej pod koniec listopada po rodzinie rozeszła się wieść o tym, że otwieram gabinet. Jedną z pierwszych osób, która się do mnie zgłosiła, była ciotunia, która wręcz zażądała, żebym zatrudniła chociaż jedną z jej bezrobotnych córeczek, to MOŻE jakoś zapomni o tym przykrym incydencie z przeszłości. Wytłumaczyłam jej, że do pracy w gabinecie szukam jedynie lekarzy i asystentek, które muszą mieć odpowiednie wykształcenie, co spotkało się z oburzeniem, że jak to? Jej córeczki wszystkie są takie wykształcone, a zresztą "do zamiatania to chyba nie trzeba mieć papierów, he, he, he?". Powiedziałam tylko, że jeśli chcą, to rozmowy kwalifikacyjne będę przeprowadzać tego i tego dnia, niech przyjdą.

Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się, że którakolwiek przyjdzie, ale jednak stawiła się najmłodsza z nich. Oprócz niej byłam umówiona jeszcze z czterema paniami, oczywiście każda miała w CV albo jakieś doświadczenie, albo przynajmniej ukończoną szkołę czy kursy. Kiedy doszło do mojej kuzynki, wywiązała się taka rozmowa:

[K]uzynka: To co, darujemy sobie rozmowę? He, he, he, he.
[J]a: Muszę być uczciwa wobec pozostałych pań, dlatego zadam ci te same pytania. Ile czasu będziesz sterylizowała narzędzia w 121 stopniach?
[K]: Eee... Z 10 minut?
[J]: Do jakiego kosza wyrzucisz moje zużyte rękawiczki?
[K]: A to ty sama ich nie możesz wyrzucić?
[J]: Jakie kleszcze podasz mi do usunięcia górnego pierwszego trzonowca?

Pytania, które zadałam kuzynce to podstawa podstaw. Dla innych pań były one prostsze niż tabliczka mnożenia, jednak kuzynka bez wykształcenia w tym kierunku nie miała o takich rzeczach pojęcia. Na do widzenia usłyszałam:

[K]: Mama miała rację, odkąd zostałaś tą pseudo dentystką jesteś jeszcze głupsza niż kiedyś!


Szykują się ciekawe święta :)

stomatologia

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 579 (583)

#71767

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia, którą z autopsji zna pewnie wiele osób, czyli "zrobisz mi to za darmo".

Mam pewną ciotkę. Nielubianą w całej rodzinie, a ja jej wybitnie nie cierpię, gdyż nie znoszę lenistwa, pasożytowania, a przy tym bycia najmądrzejszą osobą, która ma tak ważne rzeczy do powiedzenia, że nie pozwoli ci dokończyć zdania, bo teraz ona musi mówić. Od małego porównywała mnie ze swoimi córkami, które we wszystkim były lepsze, piękniejsze, mądrzejsze itd. Wyśmiewała mnie, gdy poszłam do najlepszego liceum w mieście mówiąc, że jest dla niedowartościowanych snobów i nic mi nie da.

Jednak gdy dostałam się na stomę, przy każdej okazji zaczęła mi mówić, jak super, że jestem na tych studiach, to w końcu się do czegoś przydam i jej wyleczę wszystkie zęby za darmo. Niedoczekanie.

Mniej więcej rok po skończeniu studiów ciotunia zawitała do gabinetu, w którym pracowałam. Oczywiście od wejścia dawała wszystkim do zrozumienia, że ona jest pacjentką najwyższego sortu, bo ona tu ma ZNAJOMOŚCI. Już wtedy mi żyłka mało nie pękła, ale przyjęłam ją, zrobiłam przegląd, powiedziałam, co jest nie tak. Do zrobienia było sporo, poinformowałam o kosztach leczenia, na co ciotka tylko machnęła ręką i powiedziała: "Damy radę, prawda?".

Na tej wizycie ciotce wyleczyłam 2 zęby. Pokazałam wypełnienia w lusterku, ona zachwycona, bo w ogóle nie widać, "gdzie te plomby", wszystko ok. Do czasu.

Próchnica była dość spora, materiału poszło dużo, dlatego też i koszt wypełnienia nie był mały - za oba zęby wyszło 300 zł. Jak powiedziałam o tym ciotce, to mało jej oczy nie wyszły z orbit. Wyglądało to mniej więcej tak:

[C]iotka: Ale jak to, to ja mam za to PŁACIĆ???
[J]a: A z jakiego powodu miałabyś tego nie robić?
[C]: No wiesz?? W końcu jesteśmy rodziną, ja taka kochana ciocia, a ty co? Będziesz żerować na mnie?!
[J]: Domagam się zapłaty za pracę. Nie sądzę, żeby to było żerowanie.
[C]: Zapłata za pracę, jasne... Ja wiem o was wszystko! Ty już po prostu jesteś w tej mafii! Jesteś już jednym z tych konowałów, co g**no się znają, ale po kasę to od razu łapę wyciągają! I te twoje plomby to też g**niane są! Ja tu nie zostawię ani grosza!
[J]: Przecież wypełnienia ci się podobały, sama mówiłaś, że nikt ci jeszcze takich ładnych nie zrobił, więc o co chodzi?

W tym momencie przyszedł szef, bo krzyki były na cały gabinet. Powiedziałam, w czym problem, na co on poinformował piekielną ciotkę, że jeśli nie zapłaci rachunku, to wezwie policję. Wtedy wykrzyczała, że "ta cwaniara najpierw naobiecywała, że mi wszystkie zęby za darmo porobi, a teraz durnia z człowieka robi i każe płacić!" Bez komentarza.

Dalszej części przepychanki nie będę tu opisywać. W końcu ciotka zdała sobie sprawę, że niczego nie ugra i jeśli nie zapłaci, to będzie miała spore problemy. Rzuciła we mnie (dosłownie, rzuciła) 3 banknoty stuzłotowe wrzeszcząc, że "mi taką opinię wystawi, że już nikt nigdy do mnie nie przyjdzie!".

Wiecie co jest najfajniejsze w tej sytuacji? Że w końcu przestała się odzywać do mnie i moich najbliższych i mamy święty spokój :)

stomatologia

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 648 (654)

#38325

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dnia pewnego zjadłam coś nieświeżego. Reakcja organizmu była prosta - silne bóle brzucha, wymioty na potęgę (nawet napić się nie mogłam, bo zaraz zwróciłam). Męczyłam się, bo pomimo tego na siłę piłam wodę z nadzieją, że choć trochę organizm jej przyjmie. Stwierdziłam po kilku godzinach, że robi się już bardzo niedobrze, bo pomimo prób picia już jestem porządnie odwodniona.

Pół godziny zajęło mi ubieranie się (z piżamy w zwykłe ubranie, buty, kurtka, torebka z dokumentami).

Zadzwoniłam po taksówkę (nie widziałam powodu, żeby karetkę wzywać - stwierdziłam iż, jeszcze chodzę i żyję, przytomna jestem, to karetka wręcz jest niewskazana).

A tak na poważnie - nie cierpię wzywać karetek. Jeśli mam taką możliwość, to staram się po pomoc dotrzeć innymi środkami. Jak połamałam nogę, było to najbardziej wskazane, żeby czerwoni po mnie przyjechali, pogruchotaną mą osobę zebrali, bo ruszyć się nie mogłam z bólu.

Wsiadłam do taksówki blada, z workiem w ręku na wypadek niekontrolowanego wodospadu. Było prawie przed północą. Ledwo wyszeptałam kierowcy:
- Na SOR do Wojewódzkiego proszę... Byle szybko... A jak złapię za ramię, to nie pytać, tylko natychmiast się zatrzymać, bo szkoda tak ładnej tapicerki...
Pan tylko pospiesznie wysiadł, pomógł mi pasy zapiąć i gaz! Po tych cichych słowach, przyznam - w życiu żaden taksówkarz nie wiózł mnie tak szybko jak wtedy do szpitala.

Dotarłszy do szpitala, podprowadził mnie pan do recepcji, ledwo próg przekroczyłam, powiadomiłam z czym przybyłam i zostałam oddelegowana do poczekalni, do której nie dotarłam, bo wyłożyłam się nieprzytomna na podłodze.

Gdy się ocknęłam stało nade mną trzech czerwonych i lekarz. Jeden z nich trzymał me bezwładne nogi w górze. Doktorek, nie powiem, wesoły i z poczuciem humoru, że pomimo bólu, nie mogłam się nie śmiać. Chciałam sama wstać, swoje zwłoki na własnych nogach przetransportować na łóżko, lecz dostałam zakaz. Panowie ratownicy mieli mnie położyć na łóżko, z którym podjechali, a ja miałam się nie ruszać. Tak gruchnęłam, że ponoć aż obmacali mnie, czy kości całe.

Podali mi jakieś "antyrzygacze" dożylnie, zapodali kroplówkę coby nawodnić, a lekarz jeszcze w trakcie podawania leków zaczął rozmawiać z koleżanką ratowniczką, że świetne mięso na tatar w jednym dyskoncie mają. Zaczął opowiadać jak on tatara przyrządza i jakie to jest pyszne. Zapytałam żartem, czy mocno do spodni i butów przywiązany, bo jak tak, to nerkę poproszę, bo znowu gorzej mi się robi. Całe szczęście bez chlustów się obyło. Ale pewnie tematyki baranich jaj jako dania bym nie zniosła.

Jak już obeszli, sprawdzili i podali co trzeba, to zostawili mnie na środku sali, bez nerki na wypadek nowego ataku. No i jak się spodziewałam (a miałam nadzieję, że taki moment już nie nadejdzie po podaniu leków) zrobiło mi się niedobrze. Kroplówka podłączona na stojaku przymocowanym do łóżka (niemobilna). Z rozpaczy, by biednym salowym roboty nie robić, próbowałam krzyknąć "Ratunku!" czy tam "Pomocy!" (nie pamiętam już). Tyle, że udało mi się to najwyżej powiedzieć głośno... Złapałam się za twarz, resztki sił zebrałam, żeby tylko nie napaskudzić.

O jakże był to mój wielki błąd... Trzeba było rzygać na podłogę i mieć to w okolicach dolnej części kręgosłupa, że ktoś będzie musiał sprzątać.

Wparowała salowa (która akurat przechodziła obok sali), żeby zobaczyć co się dzieje. Zobaczywszy, że siedzę z rękoma zatykającymi me usta i wstrząsami próbującą za wszelką cenę powstrzymać odruch wymiotny, szybko podała mi śmietnik, do którego szczęśliwie celnie trafiłam.
Lecz owa salowa nawet nie pozwoliła mi twarzy przetrzeć, a już naskoczyła z pyskiem:
- No co?! Po takie coś wrzeszczysz pomocy?! - i popychając mnie obiema rękoma za ramiona, jak to często jest na zaczepkach przed bójką blokersów, przy tym opierniczała.

Kolejnego "popychu" nie zniosłam. W obronie złapałam ją z całej siły za nadgarstki, bo nie lubię jak ktoś mnie tak popycha i ups... niekontrolowany haft. A jakże piękny i celny... W efekcie tego pani salowa uwalona od koszuli po buty.
Ryknęła tylko siarczyste "K*rwa!" i marszem z dość dziwnym sztywnym krokiem wyszła doprowadzić się do porządku, zostawiając mnie w błogim spokoju.

A moja radość, pomimo zmęczenia, bólu i kiepskiego humoru - bezcenna. Nawet tego nie planowałam. Po prostu się stało. Ale uważam, że pani salowa sobie w pełni na to zasłużyła...

Szpitalny Oddział Ratunkowy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1004 (1074)

#15076

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem będzie to historia z serii: Psorka płaci kartą, a Casandrze puszczają nerwy...
Aby było ciekawiej na wstępie dorzucę, że Piekielna Psorka przyszła do nas z KIMŚ. Kim jest ten KTOŚ? A no tego to nikt nie wie. Jeszcze. Może to syn? A może nie. Może to sąsiad? A może nie. Albo syn sąsiada, kto to wie... Wiemy tylko tyle, że jest to przystojny mężczyzna w wieku średnio średnim. Lecz mimo, że facjatę ten KTOŚ ma wyjściową, to charakterek jak najbardziej powinien przed wyjściem zostawiać w domu.

Dzień jak co dzień, do czasu... Psorka ustawia się przy kasie z KTOSIEM i zakupami. Casandra dezerteruje z miejsca zbrodni udając się jakby nigdy nic na przerwę. A niech się wali i pali ja muszę zjeść Snickersa i koniec i kropka. Ale, że los jest bardzo złośliwy, najbliższa kasa z najmniejszą kolejką była zbyt blisko tej, przy której robiła zakupy Psorka z KTOSIEM. Zaryzykowałam, ustawiam się w kolejce i ... zamarłam. Psorka i jej KTOŚ na ofiarę upatrzyli sobie nasz najnowszy nabytek - Zuzię.

Zuzia to dziewczę młode i płoche, które akurat tego dnia było po raz trzeci w pracy. Czułam w kościach, że Psorka zje Zuzannę na przekąskę jednym kłapnięciem ogromnej szczęko-paszczy. Cóż miałam zrobić? Zdobyłam się na akt wielkiej odwagi i... ustawiłam się w kolejce zaraz za Piekielną. Powinnam dostać jakiś order za odwagę, nie sądzicie?

Przychodzi magiczny moment płacenia, KTOŚ wyciąga portfel burcząc pod nosem "zdzierstwo" oraz "co tak drogo?" i podaje kartę płatniczą Piekielnej Psorce, mówiąc:
- Najwyższy czas i pora, by wszyscy nauczyli się korzystać z plastikowych pieniędzy.
No to mamy lekcję obsługi kart płatniczych, może nie będzie tak źle? Popłacą, popłacą i pójdą...
Zuzia przeciąga kartę przez terminal i... ODMOWA. No i się zaczyna...
- Przykro mi, mamy odmowę - mówi Zuzia.
- Jak to odmowę? - dziwi się KTOŚ. - Trzeba spróbować jeszcze raz, na pewno pani coś źle zrobiła.
Zuzia spogląda na mnie, wskazałam głową terminal, zrozumiała, że ma spróbować po raz kolejny. Obie wiedziałyśmy, że terminal nie zmienia zdania co chwilę, lecz klient żąda, to ma.
Kolejna ODMOWA. A po niej jeszcze 5 innych, bo KTOŚ nie odpuszcza, a Psorka mu wiernie wtóruje, mimo, że nie ma zielonego pojęcia o co chodzi.
- Co to znaczy ODMOWA?! - Piekli się Piekielny KTOŚ. - Pani sobie chyba żarty stroi. W tej chwili proszę o przywołanie kogoś kompetentnego, bo pani jak widać na niczym się nie zna. Czy pani umie tak w ogóle obsługiwać ten sprzęt? Umie pani? Bo coś mi się nie wydaje!
- Nie umie, bo to nowa jakaś jest - wtrąca się Psorka i zaczyna coś szeptać na ucho KTOSIOWI, pewnie na nasz temat. Tutaj postanawiam interweniować:
- Przepraszam bardzo, ale kasjerka ma naprawdę niewielki wpływ na to, że bank odmawia dostępu do środków na pana koncie. Przyczyn odmowy jest kilka: brak środków na koncie, zablokowane środki, przekroczony limit dzienny wypłat... - zaczynam spokojnie tłumaczyć.
- Hola, Hola! - KTOŚ purpurowieje na przystojnym licu - jaki brak środków!? Czy pani wie ile ja zarabiam? Czy pani wie ile ja mam na koncie pieniędzy? Buhahaa!
KTOŚ robi szybki rzut oka dookoła, w celu upewnienia się, że wszyscy w obrębie kilometra go słyszeli. A no tak, słyszeli wszyscy. Trzy kasjerki, zakonnica, para nastolatków i kilku obwiesi o twarzyczkach niewiniątek i paluszkach kieszonkowców. Oj, będzie buba, jak to mawiał Czesio.
Ponawiam tłumaczenie, lecz przerywa mi Psorka:
- Ja chcę zapłacić tutaj tą kartą! I będę tu stać tak długo, aż przyjdzie ktoś, kto będzie umiał więcej niż wy! A może to te urządzenia macie zepsute? To co się dzieje, to wasza wina i już! I nie wciskajcie tu nam głodnych kawałków o banku i pustym koncie. Nie z nami te numery. Kanciarze cholerni! Macie 2 minuty! Posadzą jakiegoś niedouka na kasę i tylko problemy człowiek ma! I nawet nie myślcie o tym, że zapłacę za zakupy gotówką! Nie ma mowy. Mam gotówkę, ale co z tego? Płacę i wymagam! A to jak płacę, to moja sprawa! Chcę być obsłużona tak, jak na to zasługuję!
No i Casandra pękła. Chcesz? No to masz. Obsługę taką, na jaką zasługujesz...
- Nie zapłacą państwo za te zakupy w inny sposób niż tą kartą? - Upewniłam się.
- Nie! - padła zgodna odpowiedź.
Wściekła jak szerszeń przed deszczem zamknęłam kasę, zawołałam ochronę i poinformowałam ich, że ci państwo odmawiają zapłaty za wybrany towar, nie reagują na prośby personelu i grożą zablokowaniem kasy na czas nieokreślony bo maja taki kaprys. Przy okazji złapałam za telefon i udałam, że dzwonię na monitoring z prośbą o wezwanie policji.
- To jak? - Pytam. - Płacimy i wychodzimy, nie płacimy ale wychodzimy, czy nie płacimy, nie wychodzimy i rozmawiamy z policją?
KTOŚ spękał już przy wezwaniu ochrony i jak zamilkł raz tak zaciął się na amen. Psorka, jak to Piekielna nie dała się zastraszyć mundurowymi, lecz patrzyła niepewnie na moją gniewną minę i tylko mamrotała jakieś przekleństwa pod nosem. Po chwili wyjęła portmonetkę, wyłuskała banknot, podała go zaskoczonej Zuzi i powiedziała do mnie obrażonym tonem z pretensją w głosie:
- No wie pani co, nie spodziewałabym się tego po pani...

Ja też nie, no ale sami powiedzcie - ILE MOŻNA???

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 880 (1070)

#19063

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem będzie o akcji ratowania zwierząt w zoologicznym.

Słowem wstępu, mam żółwia wodno-lądowego. Jako że to zimnokrwiste bydle już nie jest małe i sprawia wrażenie jakby pod skorupą miało tylko żołądek jestem częstym klientem zoologicznego, w tymże sklepie ktoś dał ciała przy czyszczeniu akwariów i pojawiły się ślimaki. Ślimaki nie są specjalnie upierdliwymi szkodnikami, ale i tak musiały zostać zutylizowane. Dogadałem się ze sprzedawcą i zamiast wytruć mięczaki to, co tydzień dawał mi woreczek z większością populacji za symboliczną złotówkę. Tym sposobem żółw był syty i nie było problemu ze szkodnikami. Był tylko jeden haczyk, żywą karmę musiałem odebrać w piątek, najpóźniej w sobotę do południa, jeśli się nie zjawię, ślimaki zostaną zutylizowane do zera. Umowa działała dobrze przez ponad pół roku, aż do zeszłego tygodnia.

Akcja właściwa:
Lecę do zoologicznego po ślimaki i kilka innych pierdołek jak wkłady do filtra, etc. Biorę z półek co trzeba i kieruję się w stronę kasy. Okazało się, że pana Sławka nie ma, zastępuje go jakaś młoda dziewczyna. Standardowe dzień dobry, skasowała farsz do nadziewania filtra i wywiązuje się dialog:

[J]a: Pan Sławek powinien zostawić ślimaki dla mnie.
[S]przedwczyni: A tak, mówił że pan przyjdzie, proszę chwilę zaczekać.

Pani poszła na zaplecze i po chwili wróciła z woreczkiem pełnym wody i ślimaków przypominającym psychodeliczną meduzę.

[S]: Proszę, dobrze że ktoś się opiekuje tymi skorupiakami(sic!), są takie małe i słodkie, a gdyby pan nie przyszedł to musiała bym się ich pozbyć (wzdrygnięcie obrzydzenia).
[J]: Tak właściwie, są to mięczaki, a nie skorupiaki.
[S]: A co to za różnica, ile one żyją, co jedzą?
[J]: Nie specjalnie mnie to interesuje, biorę je na karmę dla...

Nie skończyłem zdania, pani zrobiła oczy jak spodki i zabrała ślimaki.

[S]: Morderca!
[J]: Słucham?
[S]: Słyszałeś! Nie sprzedam niewinnych stworzeń jakiemuś barbarzyńcy. Ja jestem wegetarianką!
[J]: A co mnie interesuje co pani je, gady raczej nie są wegetarianami.
[S]: Każde zwierze może być wegetarianinem!
[J]: Pogadamy o tym jak pani przekona do jedzenia zieleniny tygrysa.
[S]: Nic ci nie sprzedam brutalu!
[J]: Za to ja chętnie sprzedam informacje pani przełożonym jak się pani odnosi do klienta. Miłego zabijania słodkich skorupiaczków.

Nie chciałem sobie psuć dnia i dałem sobie spokój z wegewojowniczką. Jak wychodziłem sprzedawczyni coś tam jeszcze psioczyła jaki ja jestem brutal, mięsożerca, troglodyta etc. Generalnie takie obelgi spływają ze mnie jak woda z dupy kaczki. Tak czy inaczej skarga poszła.

Wczoraj dowiedziałem się od pana Sławka, że kobieta wyleciała z hukiem po tym jak wpłynęło na nią kilka skarg i ktoś o bardziej wybuchowym temperamencie zrobił wielką awanturę o to, że nie dostanie świerszczy dla pająka. Ślimaki niestety zostały usunięte.

zoologiczny

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 418 (452)

#44020

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu siostra z koleżanką kiedyś dorabiały sobie sprzedając m.in. pościel wełnianą.
Nie, nie takie pokazy organizowane na wyjeździe dla emerytów, tylko domowe, bez prób wciskania kredytów itp. Oczywiście schemat spotkań, co trzeba mówić, było dostarczane przez tę firmę, ale dziewczyny nie były zdolne do wciskania kitu (stąd krótko się w to bawiły).
Jako, że za każdy pokaz otrzymywały np. poduszkę, albo za ileś pokazów komplet pościeli (które sprzedawały dalej), plus ew. prowizję od sprzedaży zapytały, czy ja nie chcę takiego pokazu u siebie zrobić. W podziękowaniu dostanę poduszkę. Ok, organizujemy. Podpisuję umowę, że był u mnie pokaz, że otrzymałam gratis itp. Wszystko sumiennie wypełnione, wysłane do "centrali". Umowę z pokazu odsyłały do szefa, ten akceptował, dostawały poduszki/pościel dla siebie i upominki dla kolejnych gospodarzy pokazów, ew. prowizje od sprzedaży, itp.

Minęło pół roku.
Siostra dzwoni, aby uprzedzić mnie, że ich ex "szef od merynosów" coś kombinuje z tymi umowami z pokazów i że jak do mnie zadzwoni (nr był na umowie) to mam go spławić i absolutnie nic nie podpisywać, bo jakiś szwindel robi.
Jak sądzę - chodziło o to, że umowy z pokazów były wypełniane jeszcze raz, ale z danymi tego szefa (jako organizatora pokazu), im więcej pokazów, tym premia większa. Więc ci "wyżej" starali się poprawić "sztucznie" swoje wyniki, przy okazji obcinając liczbę pokazów tym z "dołu". Nowe, preparowane umowy, z innymi danymi prowadzących, stare do kosza.

Siedzę sobie w domu, czytam książkę. Telefon. "Szef":
- Dzień dobry, ja do Pani dzwonię w sprawie umowy z pokazu pościeli firmy X.
- Tak słucham.
- Chciałbym się upewnić, czy taki pokaz miał miejsce?
- Tak, miał, zdaje się że jakoś pod koniec maja.
- Tak, zgadza się. Czy potwierdza pani, że otrzymała pani poduszkę gratis, jako gospodarz pokazu?
- Tak otrzymałam i informację o tym ma pan na umowie.
- No tak, tylko wie pani, jest problem, bo te umowy są błędnie wypisane. Ja do pani podjadę za pół godziny pod ten adres z umowy [co? może chociaż jakieś pytanie, czy mam czas?] i wypełnimy ją jeszcze raz.
- Ja nie za bardzo rozumiem - umowę dokładnie przeczytałam, uzupełniona, tam gdzie powinna była, więc nie sądzę, abym jakąkolwiek umowę zamierzała podpisywać jeszcze raz. Chyba, że jakiś aneks, ale musiałabym go zobaczyć, a i tak nie mam obowiązku go podpisywać.
- Nie, pani MUSI [przy MUSI mi się zawsze nóż w kieszeni otwiera] ją jeszcze raz podpisać.
- Nie, proszę pana, ja niczego nie muszę.
- MUSI PANI! Bo tam jest błąd i tej umowy nie można rozliczyć.
- Proszę pana, jeszcze raz zaznaczam. NIE MUSZĘ. Jeżeli w umowie jest błąd, to czemu nie wskazano go po przesłaniu umowy? Czy mam rozumieć, że ta umowa leżała u pana tyle czasu i pan jej nie zweryfikował? Bo jeśli tak - to nie jest mój problem.
- Ja będę u pani za pół godzinki, to wszystko wyjaśnimy.
- Ale mnie nie ma w domu.
- JAK TO PANI NIE MA W DOMU?!
- No nie ma.
- TO GDZIE PANI JEST?!?
- W Krakowie. [a co]
- JAK TO W KRAKOWIE? PANI SIOSTRA MI WCZORAJ MÓWIŁA, ŻE BĘDZIE PANI W DOMU!!!
- Wie pan, ja już 18 lat dawno skończyłam i ani rodzicom, ani siostrze, ANI TYM BARDZIEJ PANU, nie muszę się tłumaczyć jak gdzieś wyjeżdżam, albo skądś nie wracam.
- ALE PANI MIAŁA DZIŚ BYĆ!!! [wściekłość coraz większa]
- Ale mnie nie ma.
- TO JEST NIEPOWAŻNE.
- To jest wyłącznie pana opinia.
- ALE PANI MUSI MI DO JUTRA TO PODPISAĆ.
- Powtarzam - niczego nie muszę, poza tym - nie ma mnie.
- A KIEDY PANI BĘDZIE?
- Jak wrócę.
- CZYLI KIEDY? DOKŁADNIE!
- Że tak powiem - nie pana interes. Nie zamierzam niczego podpisywać, podpisałam pół roku temu, wszystkie dane były wpisane prawidłowo, więc to naprawdę nie mój problem.
- PANI JEST BEZCZELNA! JA TERAZ MAM PRZEZ TO KŁOPOTY!
- Nadal sądzę, że umowę mógł Pan wcześniej zweryfikować.
- CO SOBIE PANI W OGÓLE MYŚLI? JA PANI ŻYCZĘ, ŻEBY KIEDYŚ TEŻ MIAŁA PANI TAKI KŁOPOT JAK JA TERAZ I ŻEBY KTOŚ PANIĄ TAK Z GÓRY DO DOŁU OLAŁ.
- A ja panu życzę miłego dnia. Jeśli będę miała kiedykolwiek podobny kłopot, to będzie to MÓJ kłopot i nie będę próbowała obarczyć swoim niedbalstwem Bogu ducha winnych osób, jakby nie było - klientów. ŻEGNAM!
- TY GŁUPIA KUR....

piiiiiiiip

i jeszcze kilkanaście prób połączeń z tego samego numeru. Jak ja śmiałam nie odbierać??? Od wrzasków ucho mi spuchło.

sprzedaż pościeli wełnianej

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 772 (814)

#14226

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Komentarz wprowadzający: moja dziewczyna pochodzi z dość ekscentrycznej rodziny — ojciec jest przedsiębiorcą pogrzebowym (prowadzi zakład, hobbystycznie biega z łopatą), matka para się feng shui (czy jak to tam się pisze), ogródek przed domem mają urządzony a'la średniowieczny cmentarz, w samym domu za oświetlenie służą przeszklone urny (puste, całe szczęście) itd. Pomimo tej całej transylwańskiej stylistyki, ludzie z nich normalniejsi niż większość Polaków. Córka jest dla ojca oczkiem w głowie, jej matka drugim oczkiem, a on sam gotów siec rąbać i zabijać, gdyby jakiś śmieć spróbował skrzywdzić najważniejsze kobiety jego życia. Ale do rzeczy.

Na którymś z rodzinnych obiadków usłyszałem taką oto historię, jak ojciec wybrał się do szkoły w sprawie swej córy i wrednej nauczycielki, która się na nią zawzięła. Dodam, że moja ukochana w tym czasie „pobierała nauki” w zwyczajnym liceum — ani arystokracja, ani patologiczna wiejska szkółka, choć wspomniana nauczycielka była faktycznie dość, co tu się kryć, posrana (oczywiście, że od polskiego... Typ baby z rodzaju „a teraz JA wam powiem „co poeta miał na myśli”, moja interpretacja jest jedyna, prawdziwa i słuszna, więc zamknąć ryje i słuchać, a kto się sprzeciwia ma pałę”). A więc, jak tylko tatuś zwietrzył istnienie problemu, natychmiast stwierdził „Ja to załatwię!”, a córce nakazał zostać w domu.

Tu muszę — ważne — zaznaczyć jak ów ojciec wygląda: czarny surdut, czarna peleryna do pasa, okrągłe okulary przeciwsłoneczne, cylinder, długie, rozpuszczone włosy, a w ręku laska z rączką w kształcie małej, srebrnej czaszki. Wypisz-wymaluj książę Dracula za młodu. Tak ubrany przebywa w pracy i poza domem, i wyobraźcie sobie, że tak właśnie ubrany przyszedł do szkoły...

Zamaszyście otworzył drzwi do klasy, wkroczył do środka, drzwi zamknął, zasuwę zasunął. W klasie zapadła cisza. 30 oniemiałych twarzy zwróconych w jego stronę, słychać jedynie leniwe pobzykiwanie tłustej muchy. Ojciec odwraca się od drzwi i spokojnym krokiem, stukając przy tym laską, zmierza w stronę nauczycielki. Siada na biurku. Miarowo stuka laską. Nauczycielka już prawie odzyskała głos i zaczęła otwierać usta, ale w tym momencie odezwał się ojciec (spróbuję oddać ten monolog najlepiej, jak potrafię):
— Wie pani co... Ja to nawet wyrozumiały człowiek jestem. Z ceny trochę zejdę, jak komuś do porządnej trumny brakuje, zapłatę odroczę, albo nawet w ratach dam... Tylko że miłym trzeba dla mnie być, to i ja miły będę. A kiedy o moją córkę chodzi, to... (tu zamilkł i wymownie pokręcił spuszczoną głową) To trzeba wyjątkowo miłym być. Bo inaczej do wora i do lasu... (westchnął ciężko) A pani coś podobno odwala z tymi testami, o, tu mam jeden (i wyciągnął złożony test, gęsto poznaczony czerwienią; na szczycie kartki nazwisko córki). No co to ma być? Jakieś klucze chyba obowiązują, ku*wa mać, a nie własne widzimisię?

Nauczycielka popatrzyła na test, po czym wykonała gwałtowny ruch, jakby chciała wstać, ale ojciec zerwał się pierwszy i grzmotnął laską o blat biurka, więc kobita jeszcze głębiej zatopiła się w krzesło. Ojciec kontynuował:
— Jak patrzę teraz na ten burdel na kółkach co się tu wyrabia, to mnie normalnie ku*wica strzela. Nie po to moja córka do matematycznej klasy szła, żeby teraz mieć problemy z polskiego przez jakąś tępą lochę, która odbija sobie kompleks starej panny na biednych uczniach. Więc jeśli jeszcze raz usłyszę, że są jakieś kłopoty, to porozmawiamy w mniej sympatycznych okolicznościach, rozumiemy się...?
I w tym momencie nauczycielka przemogła ogólny paraliż ciała i wypaliła:
- A-ale panie! Ja na ZASTĘPSTWO przyszłam!

Ojciec milczał nieruchomo przez pół minuty, po czym grzecznie się pożegnał i wyszedł. Okazało się, że rzeczona nauczycielka od polskiego dzień wcześniej złamała nogę i przysłano pracownicę z innej szkoły, aby poprowadziła przez ten czas lekcje. Do właściwej pani od polskiego poszła potem matka ;P

Skomentuj (70) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1277 (1473)