Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KatzenKratzen

Zamieszcza historie od: 31 marca 2017 - 11:37
Ostatnio: 20 lutego 2024 - 19:06
O sobie:

Szanuję Cię.
Zatem Ty szanuj mnie, proszę.
Będzie nam łatwiej żyć.
Naprawdę.

  • Historii na głównej: 98 z 107
  • Punktów za historie: 15496
  • Komentarzy: 1351
  • Punktów za komentarze: 8891
 

#78204

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś opowiem Wam śmieszną historię o mojej piekielnej naiwności. Historia pt. „Jak moje dziecko NIE zostało gwiazdą filmową”.

Mój synek jest niebieskookim blondynem, lekko przyprószonym piegami. Obecnie - jako poważny 11-latek - nosi męską fryzurę, ale kilka lat temu, gdy wydarzyła się ta historia, nosił złote loki do ramion z wielkim zadowoleniem przyjmując wyrazy zachwytu swoją anielską urodą.

Byliśmy wówczas na wczasach w Jastarni i - w ramach zwiedzania – wybraliśmy się na wycieczkę do Sopotu. Deptamy sobie deptakiem i w okolicach Krzywego Domku zaczepia nas młody człowiek. Wciska mi w rękę jakąś ulotkę, którą odruchowo schowałam do torebki i zachwyca się „typowo słowiańską” urodą Blondyna. „Tu odbywa się casting do filmu, właśnie TAKIE dziecko jest potrzebne, takiego szukamy, zapraszamy na zdjęcia próbne”. No cóż - myślę sobie – ja ci, dziecko moje, na przeszkodzie do wielkiej kariery stawać nie będę. Idziemy zatem.

W Krzywym Domku na pięterku sporo dzieci i jakoś wtedy nie zwróciłam uwagi, że prezentują sobą najróżniejsze typy urody, nie tylko „typowo słowiańską”, którą zachwycał się młodzieniec. Nasza kolej, Blondyn pozuje z wielkim zapałem, zęby szczerzy, loczkami potrząsa. Wychodzimy, żegnani obietnicą, że „dziś po 17 zadzwonimy”. Ano dobrze.

Obejrzeliśmy, co obejrzeć mieliśmy, obiad i do pociągu do Jastarni. Siedzimy w pociągu, mija 17 i… telefon! Entuzjastyczny głos oznajmia mi, że ma wspaniałą wiadomość, zdjęcia się bardzo spodobały, angaż w kieszeni i mamy już teraz natychmiast jechać na „podpisanie umowy” do Gdyni (lub Gdańska, nie pamiętam dokładnie). W tym momencie rozkoszna wizja mojego syna na czerwonym dywanie, odbierającego Oskara i dziękującego swojej wspaniałej mamuni za wszystko nieco przybladła. Tłumaczę, że siedzimy w pociągu do Jastarni, oddalamy się od Trójmiasta z każdą minutą i nie zdążymy dziś. Może jutro, pojutrze? W tym momencie słyszę „no to przy okazji, jak państwo będą to zapraszamy na ulicę taką i taką”. Ale zaraz zaraz chwila!? Jak to „przy okazji”? Wyszarpuję z torebki nieco pomiętą ulotkę i co widzę? Agencja reklamowa XYZ, bank twarzy, wpisowe xx zł, roczna opłata za „promowanie wizerunku dziecka” xx zł :)

W tym momencie kariera filmowa Blondyna legła w gruzach a my poszliśmy po prostu na lody, zamiast jechać do Cannes :)

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 218 (248)

#78174

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam dzisiaj o przygodzie z moim ulubionym bankiem. Tym razem będzie długo, bo i historia zawiła, jak to bankowe procedury.

Mam tam konto od wielu lat, dwa spłacone kredyty, dwie lokaty, ogólnie się lubimy. Potrzebowałam kredytu, walę jak w dym do mojego banku, oczywiście wszystko załatwione pozytywnie i pada propozycja karty kredytowej „na niespodziewane wydatki”. Oczywiście, poinformowano mnie o warunkach (muszą być 3 transakcje miesięcznie na kwotę 700 zł, żeby była za darmo, kredyt do 56 dni darmo). Limit malutki – 2000 zł, pomyślałam, a co mi tam, wezmę, wydam te 700 zł, od razu przeleję z konta, wyrównam należność, potem znów to samo, za dwa miesiące zwrócę kartę w czortu i będzie po sprawie.

Karta i PIN miały być wysłane do mnie osobnymi listami. I zapewne byłoby tak, jak zaplanowałam, gdyby nie to, że karta do mnie nadeszła, zaś numer PIN – nie. Sama karta bez PIN mało użyteczna, zaś w obliczu faktu, że zostałam obciążona miesięczną opłatą 14 zł z tytułu braku transakcji objętych regulaminem - po trzech tygodniach dreptam do banku zgłosić, że nie mam PIN. Pani przyjmuje reklamację, twierdzi, że jedynym wyjściem będzie przysłanie mi nowej karty i nowego numeru PIN do niej. Kartę, którą mam - niszczy.

Złożyłam od razu drugą reklamację – aby nie obciążano mnie opłatą 14 zł za brak korzystania z karty, z której nie miałam jak skorzystać. Minęło kolejne 14 dni. Ani widu ani słychu - ni nowej karty ni numeru PIN, za to odpowiedź na moją reklamację – bank nie odnotował zwrotu listu z numerem PIN, należy zatem przyjąć, że PIN mam i opłata jest zasadna. No dobrze - myślę sobie - jeśli wy tacy, to ja rezygnuję z tej karty, której i tak nie mam, zapłacę te 14 zł, niech będzie moja strata i pies z wami tańcował. Idę, składam wypowiedzenie umowy karty z winy banku, który nie dostarczył mi środków koniecznych do wywiązania się przeze mnie z umowy itp.

Mija kolejne 14 dni, nowej karty i PIN nadal nie ma, jest za to odpowiedź banku. Oczywiście, przyjmujemy wypowiedzenie, opłata karna za rozwiązanie umowy bez korzystania z karty – 150 zł + 28 zł opłaty za dwumiesięczny okres braku transakcji. Smaruję zatem odwołanie – opisuję sytuację od początku, jest karta, nie ma PIN, potem nie ma karty, nie ma PIN. Grochem o ścianę. Nie odnotowaliśmy zwrotu.

Dwa dni potem telefon z centrali – przyszedł zwrot numeru PIN (tego pierwszego, wysłanego dwa miesiące wcześniej) czy adres aktualny?. Aktualny. To wysyłamy jeszcze raz. Nie, dziękuję, wypowiedziałam umowę. A to nie wysyłamy. Smaruję kolejną reklamację – podaję numer telefonu, z którego do mnie dzwoniono, datę, godzinę, nazwisko pracownika. Odpowiedź? NIE ODNOTOWALIŚMY ZWROTU. Piszę kolejne pismo – już czwarte, tym razem z kopią do instytucji - Rzecznika Finansowego i Bankowego Arbitrażu Konsumentów.

Tym razem odpowiedź szybciej – wprawdzie NIE ODNOTOWALIŚMY ZWROTU i jesteśmy cacy w porządku ale… jestem takim wspaniałym klientem, długoletnia współpraca, zasada domniemanej racji klienta itp. frazesy, z których wynikało tylko to, że rozwiążą tą nieszczęsną umowę bez obciążania mnie kosztami. Można? Można. Tylko po co tyle wożenia się o 178 zł?

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (149)

#78113

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam poniżej historię o dziecku, które nie dostało się do przedszkola i przypomniało mi się, jak kilka lat temu zapisywałam synka do żłobka.

Jako matka zapobiegliwa i przewidująca oraz znając polskie realia żłobkowe, zapisałam synka na listę oczekujących na miejsce w żłobku, gdy byłam w trzecim miesiącu ciąży.

Oczywiście, gdy po upływie 16 tygodni urlopu macierzyńskiego nadszedł czas powrotu do pracy, miejsca ani widu ani słychu. Musiałam poradzić sobie inaczej, opiekunka, prywatny żłobek, pierepały różne, aż się nie chce wspominać tylko Bogu dziękować, że minęły i nie wrócą.

Teraz część, w którą zapewne nie uwierzycie, ale przysięgam na ogon mojego kota, że mówię prawdę - zadzwonili do mnie, gdy syn skończył 3 lata i był już w pierwszej grupie w przedszkolu - jest miejsce, czy jestem zainteresowana? ;)(wyjaśniam wiek - skończył 3 latka w lipcu, od września był w przedszkolu, telefon w okolicach października).

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (209)

#78095

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytałam historie w poczekalni i opowieść: http://piekielni.pl/78040 przypomniała mi moją własną - o piekielnych pieszych.

Byłam początkującym kierowcą, świeżutko po kursie i egzaminie. Głowa napakowana teorią, doświadczenie - wiadomo oscylujące wokół zera.

Dojeżdżam do przejścia, na które (przynajmniej tak to wyglądało) mają zamiar wejść dwie rozgadane panie w wieku moherowym. Zwalniam, zatrzymuję auto. I czekam. Czekam. Czekam. Panie balansują na krawędzi jezdni pogrążone bez reszty w rozmowie. Za mną zatrzymuje się drugie auto, więc podejmuję decyzję i ruszam - prawdopodobnie nie miały zamiaru przechodzić, tylko sobie stoją i rozmawiają. Efekt łatwy do przewidzenia - wciskam gaz, a panie w tym momencie decydują, że jednak przechodzą. Do dziś nie wiem, jakim cudem wyhamowałam.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (233)

#78084

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z niewiadomych przyczyn przypomniała mi się dziś dawna historia - z czasów, gdy moja latorośl uczęszczała do wstępnej placówki edukacyjnej czyli przedszkola.

Przedszkole najzwyczajniejsze, państwowe. Jedną z wychowawczyń była pani, nazwijmy ją roboczo: pani Ania. W ciągu 3 lat uczęszczania synka do ww placówki wiele razy słyszałam od innych pracowników, że p. Ania to osoba konfliktowa, nielubiana, z którą nikt nie chce pracować (panie były dwie na grupę). W ciągu tych trzech lat jako druga nauczycielka w grupie synka pracowały w sumie 4 panie, więc pewnie coś w tym było. Szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie to, póki moje dziecko było szczęśliwe i lubiło wszystkie "panie" łącznie z panią Anią.

Tło historii właściwej: przedszkole czynne było od 7:30 do 17:30. W praktyce jednak pustoszało w godzinach 15-16. Nie wiem, jak inni rodzice sobie radzili, może pracowali krócej, na zmiany, może nie pracowali, może dzieci odbierali dziadkowie/starsze rodzeństwo itp. Nie wiem. Ja pracowałam w godzinach 9-17 i nie miałam żadnych szans na wcześniejsze odbieranie synka. Wówczas poruszałam się po mieście komunikacją miejską i - choć w linii prostej nie było daleko od mojego miejsca pracy - konieczność przesiadki i odległość przedszkola od przystanku sprawiała, że wpadałam tam zdyszana i z językiem wywieszonym do brody około 17:25 / 28. Zaznaczę, że nigdy się nie spóźniłam. Szanuję czyjąś pracę i rozumiem, że nikt nie ma obowiązku ani tym bardziej ochoty tłuczenia darmowych nadgodzin z uwagi na moją skromna osobę. Zazwyczaj zastawałam synka w szatni, już ze zmienionymi bucikami i kurteczką w łapinie i panią dyżurującą, stojącą w boksie startowym, co również jest całkowicie zrozumiałe. 17:30 to 17:30 do tej godziny pracują i obie strony powinny to uszanować.

Pewnego dnia - 3 rok przedszkola, synek lat 5 - zastałam swojego malucha we łzach. Byłam zdumiona, bo na ogół świetnie znosił pobyt, lubił panie, dzieci i przedszkole ogólnie. Przytuliłam, pytam, co się stało. I co słyszę? "Pani Ania powiedziała, że jakbyś mnie kochała, to byś mnie wcześniej odbierała buuuuuuuuu". Zgorzałam. Ja, osoba serca gołębiego, pełna szacunku dla świata i ludzi, o łagodnym charakterze, zrobiłam awanturę taką, jakiej nigdy przedtem nie zrobiłam i mam nadzieję, że już nie zrobię.

Pani Ania niezręcznie jąkała, że dziecko ją źle zrozumiało, że ona tylko chciała powiedzieć, że kochający rodzice robią wszystko, żeby spędzać z dzieckiem jak najwięcej czasu (czyli mniej więcej to samo, co powiedziała małemu tylko innych słów użyła). Na moje ostre uwagi, że dziecko potrzebuje też jeść, ubrać się, korzystać prądu, wody, gazu, mieć dach nad głową i jednak ktoś musi na to zarobić, że nie pracuję 16 godzin na dobę, a jedynie normalny 8-godzinny etat, żeby po prostu żyć, bo bez pieniędzy się nie da, że nie wydłużam godzin pracy przedszkola, zawsze zdążam (w ostatniej chwili to w ostatniej, ale zdążam) nie znalazła argumentu.

Uprzedzam - nie złożyłam skargi. Żal mi jej było. Wywrzeszczałam powyższe i zdawało mi się, że dociera. Jaka była to była, ale dzieci ją lubiły i to było najważniejsze. Skupiłam się wtedy na tłumaczeniu sytuacji synkowi, czemu jest tak, jak jest i przekonaniu, że mamusia go kocha nad życie pomimo, że nie odbiera go wcześniej bo...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 256 (276)

#78007

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak ze wspomnień.

Od kilku lat korzystam z usługi zakupów dostarczanych do domu z Tesco. Byłam całkiem zadowolona. Jestem nieszczęsną posiadaczką lokalu mieszkalnego na 4 pietrze bez windy, a że siły już nie te, zamawiam i dwóch silnych panów taszczy mi ciężary do przedpokoju. Napiwek - zawsze, mam szacunek dla cudzej pracy, zwłaszcza dla wysiłku nie mnie dostępnego. Ale nie o tym.

Tesco się reklamuje, że mrożonki przewozi zawsze w chłodni, dzięki czemu docierają do klienta w stanie zamrożonym, nawet w upały. Sprawdziłam i faktycznie - zawsze mrożone towary były dostarczane do mnie w stanie idealnie zamrożonym.

Wiedziona zatem zaufaniem, zamówiłam okazały tort lodowy na urodziny wspólne - synek 30.07 i mąż 31.07 - tort miał być ukoronowaniem imprezy. I przyjechał. O czasie. Tyle tylko, ze nadawał się wyłącznie do WYLANIA do zlewu, bo nawet nie do wyrzucenia (wyrzuca się na ogół ciała stałe, nie płynne).

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (204)

#77999

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielne przejście dla pieszych.

Naprzeciwko mojego bloku znajduje się fajny plac zabaw, składający się z placyku dla małych dzieci, boiska do piłki nożnej/koszykówki, mini-skateparku oraz miasteczka drogowego. Blok od placyku oddziela jezdnia, ostatnio remontowana. I właśnie podczas tego remontu postanowiono wytyczyć przejście dla pieszych, prowadzące wprost na placyk. Idea chwalebna, bo ulica dość ruchliwa (łączy dwie główne, równoległe ulice X i Y, ruch zatem na niej spory). Przejście wygląda następująco: nie ma pasów ani żadnego innego oznakowania na jezdni, od strony ulicy X widnieje znak "przejście dla pieszych" - nieco osłonięty bujnymi gałęziami drzewa, przy którym go postawiono, no ale jest, od strony ulicy Y natomiast nie ma nic.

Kierowcy jadący z kierunku Y do X nie mają pojęcia, że w tym miejscu znajduje się przejście dla pieszych. Nieraz widziałam zdezorientowane dzieciaki lub matki z wózkami, bezskutecznie próbujące przejść na drugą stronę.
Kierowcy jadący od strony X widzą znak, zatem hamują, kierowcy jadący w przeciwnym kierunku czasem tak (bo widzą, że ten z naprzeciwka hamuje), a czasem nie, bo w sumie z jakiej racji mają przepuszczać pieszych w miejscu (według nich) nieoznakowanym. Kwestią czasu jest tylko, że jakiemuś dziecku stanie się krzywda. Spółdzielnia umywa ręce, bo to "miasto robi", w urzędzie dzielnicy nikt nic nie wie...

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (122)

#78001

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod moim blokiem znajduje się mały parking na 4 auta + jedno miejsce dla niepełnosprawnych. Pewnej pięknej soboty oczy me ujrzały ... słupki, oddzielające parking od jezdni. Ładnie ustawione, co pół metra. Obecnie mamy pusty, osłupkowany placyk i obok chodnik zastawiony samochodami stojącymi zderzak w zderzak.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (182)