Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ludgarda

Zamieszcza historie od: 25 października 2015 - 12:26
Ostatnio: 15 grudnia 2016 - 20:31
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 436
  • Komentarzy: 69
  • Punktów za komentarze: 525
 

#75306

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Brat się uśmiał po tym jak ksiądz wzywa jego wraz z żoną na poważną rozmowę do szkoły w sprawie ich córki. Otóż była rozmowa umoralniająca na temat aborcji jakie to złe itd. A ich córka zwolenniczka aborcji (dodam ma 16 lat) zapytała księdza:

- Dlaczego jakbym chciała mieć dziecko z moim chłopakiem, to dziecko chrztu nie dostanie choć będzie owocem naszej miłości, a jak mnie zgwałcą na ulicy to to dziecko nazywacie "darem bożym"?
Odpowiedź księdza:

- Bo jak są dzieci bez ślubu, to zwykły zwierzęcy popęd seksualny, a jak dochodzi to gwałtu to celowe działanie Boga, aby z tych dwóch osób powstał wartościowy człowiek np taki Einstein.

No i ta to skwitowała:
- To teraz każdy gwałciciel powie "Bóg mnie natchnął".

ksieza

Skomentuj (78) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 560 (652)

#75311

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uroki programu 500+...

1 )Moja mama chciała zatrudnić kogoś na kasę do baru mlecznego. Ogłoszenia wywieszone, umieszczone w gazetach, w PUPie itd. Czeka, czeka i nic. Po rozmowie ze swoją znajomą, pracującą w urzędzie dowiaduje się, że oczywiście osób brak z powodu tego oto programu.

2) Telefon od jednego z dostawców, że w tym tygodniu dostawa się opóźni, ponieważ mają za mało pracowników. Czemu? Bo się pozwalniali, żeby dostać 500+ też na pierwsze dziecko. Tak, ludzie wolą dostać 1500 zł (mając trójkę dzieci) i leżeć całymi dniami do góry d**ą, niż mieć przez miesiąc 3000 - zarobić 2000 i 1000 na dwójkę dzieci.

3) Znajomy ma sad, w zeszłym roku podczas zbiorów nie mógł się opędzić od ludzi chętnych do pracy, a w tym? 1/5 osób ile było rok temu. Zadzwonił do kilku osób, które rok temu mówiły, że w tym też chciałyby przyjść. Najczęstsza odpowiedź? Nie dziękuję, ja mam 500+ to mi się nie opłaca.

4) Moja daleka rodzina to patologia. 7 dzieci, matka nie pracuje, ojciec czasami coś złapie. Po pierwszych pieniądzach z programu, przez tydzień żadne z nich nie było trzeźwe, nawet przez chwilę. Nie mam pojęcia, jakim cudem nikt jeszcze nie odebrał im dzieci.

I ostatnio smaczek, o którym zapewne wielu z was ostatnio usłyszało. Wysoko oprocentowana lokata na pieniądze z programu. Tak, tylko dla tych, którzy mają pieniądze z 500+.
Uczciwie zarabiający ludzie nie mogą założyć takiej lokaty na przyszłość dla swoich dzieci, bo mają ich za mało, albo za dużo zarabiają.

Ten kraj, a raczej ludzie nim rządzący to jedna, wielka porażka.

500+

Skomentuj (139) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 333 (515)
zarchiwizowany

#70964

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Temat rzeka powraca, nawiązując do demotywora pt "Nie róbcie zakupów w weekendy, sprzedawcy też chcą mieć wolne" czy jakoś tak oraz wrednych klientów.

Bardzo żałuje, że nie możesz drogi/a ekspediencie/tko że nie możesz wyjść w sobotę ze znajomymi nachlać się w 4 dupy* bo na drugi dzień musisz pójść do pracy. Przykro mi również z tego powodu, że wszyscy Twoi znajomi mają wolne weekendy a Ty NIE! Naprawdę ubolewam z tego powodu. Cierpię na myśl tego, że w miejscu pracy (za którą otrzymujesz pieniądze) musisz poskładać po mnie bluzkę/sukienkę bo ja wredna baba jej nie poskładałam! Tylko walnęłam gdzieś na wieszak, a jeszcze lepiej na specjalny wieszak w przebieralni o zgrozooo...! Wyobrażam sobie jak krwawi Twoje serce, gdy proszę Cię o przyniesienie innego rozmiaru lub koloru. Twoje problemy przy moich to psikus!

I tak całkiem serio, nie wyobrażam sobie zamkniętych centrów handlowych w weekendy, bo tylko wtedy mogę coś załatwić, tylko w takich miejscach na weekendach jest otwarta np. poczta czy bank, tylko wtedy mogę pójść do sklepu i przymierzyć 5 różnych ubrań i za nie ZAPŁACIĆ czyli dać Ci zarobić.
Jak Ci taka praca nie pasuje to ją zmień, ja zmieniłam.

Już nie wspominam o pracy mundurowych, lekarzy itd. ONI NAWET W ŚWIĘTA PRACUJĄ! masakra normalnie.
* Tak, nachlać się w 4 dupy bo nie można wyjść kulturalnie na 2-3 drinki i wrócić do domu?


A teraz wszyscy pracujący w centrach handlowych łączcie się i MINUSUJCIE!!!



(aktualnie znowu pracuje na weekendach :) )

Skomentuj (95) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (273)

#70909

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Wpadłam do Hebe po podkład, kosmetyk ciężki do znalezienia ze względu na karnację świeżego trupa. Chodzę, testuję, trzymam się tego, co powtarzają wizażystki - na szyi testuję, nie na dłoni czy nadgarstku, wiadomo, skóra nie jest jednolita, a twarz dostosowuje się do szyi, żeby maski nie było.

Stoję przy szafie, wklepuję któryś z kolei za żółty fluid, podchodzi do mnie ekspedientka, sądząc po przytroczonym w pasie pasku z pędzlami lokalna makijażystka.

- Ale proszę pani, proszę pani! - ton miała taki pobłażliwo-potępiajacy, uśmiech też, no jakby do dziecka mówiła. - Podkładów nie testujemy na szyi! - patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, po czym bierze tester z półki, mnie za rękę i dawaj smaruje mi skórę produktem o odcieniu pomarańczki.

Nie lubię, jak mnie ktoś dotyka bez mojej zgody, a takie nagłe zachowania powodują, że momentalnie truchleję.

I osmarowała mnie trzema.

- O, no i teraz sobie pani do buzi rączkę przyłoży, zobaczy, tak wygodniej! - i suszy zęby.

No i przyłożyłam rękę do twarzy.

- Ooo i leciutko (leciutko?! odcienie alabastru i pomarańczu to leciutka różnica?!) się pani opali nawet, bo pani taka blada, a jeszcze zimę mamy, to już w ogóle...

Jak już ogarnęłam, co się wokół mnie dzieje, to odpowiedziałam zwięźle, co myślę.

- Proszę pani, nie prosiłam o pomoc, sama wiem, co jest dla mnie dobre, a poza tym ja lubię swoją skórę. Do widzenia.

Chyba powinno się trochę bardziej uważać przy zatrudnianiu na to, czy dana osoba w ogóle wie, co robi... Bo mogła się trafić naiwna dziewczyna, co takiej by zaufała.

hehehehebe

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (271)

#70826

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Często się powiada, że rodziny się nie wybiera. Stwierdzenie to, uważam za niesamowicie prawdziwe, o czym stale mi moja piekielna rodzinka przypomina. Ale do rzeczy.

Mój tata, ma spore nieszczęście posiadania brata debila. Owy stryj jest do bólu typowym "Januszem" - również z imienia. Bardziej stereotypowego odpowiednika ze świecą szukać: fan mercedesów, taniego piwa i fajek, który hobbistycznie uprawia zawiść i chęć bycia lepszym od wszystkich.

Od dalekich początków pamiętam, że mój ojciec (który od swojego braciszka jest młodszy o siedem lat) ciągle miał z nim na pieńku. W dzieciństwie Januszek uwielbiał się wywyższać, co ze względu na jego niski wzrost, wychodziło tylko w kwestii materialnej.
Wczesna dorosłość również w tej kwestii nie była usłana różami. Matka mojego ojca, również piekielna baba, wprost powiedziała po rozwodzie z dziadkiem, że mojego ojca "pochowała". Odtąd zaczął się istny bój dwóch frontów. Nasz, stojący murem za dziadkiem, który swoją drogą był świetnym człowiekiem i bardzo pomógł mojemu ojcu, i ich babciny, którego sloganem było chyba zdanie "Kochany Januszek".

Jakakolwiek styczność z tamtym frontem zawsze rodziła błyskawice mocy z oczu mojego ojca i braciszka. Pożyczane przez mojego ojca narzędzia nie wracały, lub wracały zniszczone, wszelkie "wspólne" imprezy kończyły się awanturami. Wujo przy każdej okazji wychodził ze skóry by okazać się lepszym. Kupił starego Mercedesa: "Ciebie bracie na takiego nie stać niestety!" Ojciec tylko kręcił z dezaprobatą głową, szczególnie dlatego, że mamy trzy auta pośledniejszych marek. Inna sytuacja była, gdy Januszek zaprosił całą rodzinę by pokazać swój nowiutki telewizorek 60 cali. Co prawda ledwie go zmieścił do salonu w swoim obciążonym kredytami domu, ale co z tego "Skoro taki wielki!".

Mówiąc o kredytach i finansach: wujo był najprawdziwszym Januszem biznesu. Wybudował dom i próbował żyć ponad stan. Problem w tym, że zrobił to zaraz po przejściu na emeryturę (wczesną bo górniczą) przez co nie mógł się wypłacić. W rezultacie zadłużał się coraz bardziej. Doszło nawet do tego, że zaczął wysyłać SMSy na te loterie telewizyjne, bo jak sam się tłumaczył "Jak by wygrał to by wyszedł z dołka". Telewizyjnym lichwiarzom nabił kabzy na ponad dwa tysiące zł. Z tego wszystkiego nawet ciocia (złota kobieta, do rany przyłóż) wróciła do palenia.

Mój ojciec w końcu poszedł po rozum do głowy i uznał, że każdy swoją rzepkę skrobie. Zerwał kontakty całkowicie. Na dłuższą metę sam uważałem to za dobry pomysł. Okazało się jednak, że wesołe kółko adoracji piekielnego stryja, cały czas kombinowało.
Wujo wiedział, że dziadek ma niemały majątek i że po jego śmierci coś może mu do kieszeni skapnąć. Problem w tym, że sam stryjo nigdy się swoim ojcem nie interesował. Miał go tak głęboko w swojej wąsatej dupie, że nawet, gdy dziadek dostał zawału, to tylko wysłał SMSa z zapytaniem czy sytuacja jest krytyczna. Chyba miał zawiedzioną minę, gdy okazało się że nie jest tak źle. W ramach rekonwalescencji, zabraliśmy dziadzia nad Adriatyk. Przez następne sześć lat przejeżdżaliśmy 200 km co dwa miesiące, by dziadkowi pomóc, węgiel zakupić i do komórki wrzucić czy wyremontować łazienkę i dostosować ją do jego podeszłego wieku.

Niestety dziadkowi się w końcu zmarło. Ten magiczny punkt sprawił, że tamta strona rodzinki zwariowała. Piekielny wujo siedział jak na szpilkach przy odczytywaniu testamentu, czekając na to, aż padnie jego imię, a po nim nastąpi długa lista klejnotów, srebra, i złotych koron, które spadną na jego "przykładną" synowską głowę.
Po tym, gdy nic takiego nie nastąpiło, rozczarowanie na jego licu przerodziło się w gniew. Dom od trzech lat należy do taty, biżuteria do wnuczki, auto do synowej, a książki, zegarek i kolekcja szachów do wnuczka (czyli mnie). Wujo z ku**ikami w oczach, plując w naszą stronę krzyczał, że nas wykończy do cna i że ojciec mu jeszcze 100 000 zł będzie musiał dać (z jakiej mańki?).

Przyszła pierwsza sprawa sądowa: wujo czuje się poszkodowany i żąda zachowku. Sąd mówi Ok, ale piekielny Januszku kwotę wyznaczam na 3000 zł. Po usłyszeniu tej kwoty i walnięciu młotkiem przez sędzinę na potwierdzenie wyroku, stryjem miotnął szatan tak bardzo, że wyprowadzała go ochrona.
Szczęśliwi, że to już koniec, i że suma jest na tyle mała że starczy jeszcze na porządny nagrobek dla dziadka, udaliśmy się do domu.

Oj jakie było nasze zdziwienie, gdy miesiąc później, stryjo zadzwonił do mojego ojca i ledwie zrozumiałym przez pijacki bełkot głosem oznajmił, że nas zniszczy, że skarbówka nas wykończy i że "tej Twojej córce ku**ie połamie nogi". W tamtym momencie zagotowało się we mnie tak bardzo, że z miejsca chciałem wsiąść w auto, pojechać tam, i używając perswazji bezpośredniej (czytaj: pałką teleskopową), przekonać go, że grożenie mojej najbliższej rodzinie nie było najlepszym pomysłem. Ojciec powstrzymał mnie mądrymi słowami, że stryj ma finansowy nóż na gardle, a zapędzony w róg szczur jest najgroźniejszy.
Najciekawsze miało jednak nadejść.

Pewnego pięknego dnia, przyszło pismo z urzędu, że autko po dziadku (nowa Kia Ceed) miało jakieś nieprawidłowości przy przechodzeniu w drodze testamentu i musi być sprawa sądowa by naprawić błąd w papierach. Myślimy OK, to nie problem, ale wujo też dostał taki papier, i ubzdurał sobie, że chodzi o to że auto ma być jednak jego. Znów pudło. Piekielny po raz kolejny z pianą na ustach został odprowadzony w sądzie do wyjścia przez dwóch sążnie zbudowanych panów. Auto było oficjalnie nasze, i wreszcie na stałe chcieliśmy się odciąć od popierdzielonego stryja.

Dwa dni później, samochodowi o które była sprawa, ktoś ukradł tablice rejestracyjne. Sprawa zgłoszona na policję, policja że ostatnio złodzieje benzyny grasują i kradną numery by ich nie złapali. Ale nie. Tablice wsiąkły i znikły, nikt nigdzie ich nie widział i nikt ich nie użył.
Następne tablice też długo nie wisiały. Tydzień po ich odebraniu znów odparowały, jak by sam Gandalf stał za krzakiem i robił sobie z nas jaja. Nie muszę chyba mówić, że autem bez tablic się jeździć nie da. Trzecia para tablic znikła tak samo jak poprzednie, lecz teraz seryjny porywacz blach zostawił wiadomość, a mianowicie wydrukowane na A4 "Zniszczę cię". Olaliśmy to ciepłym moczem, bo już od dawna podejrzewaliśmy, że to sprawka piekielnego wujka. Auto wylądowało w garażu, mamy przecież jeszcze dwa.

Od tamtego momentu do teraz jest cisza. Cisza przed burzą, chciało by się powiedzieć, lecz mam jednak nadzieję, że piekielny wujo w końcu utopił tą sprawę w kieliszku wódki i zostawi nas w spokoju.

Rodzinka_niczym_sępy

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 588 (626)

#70841

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pakiecie z mężem dostałam szwagra i szwagierkę wraz z ich progeniturą - mającą aktualnie nieco ponad rok i w sumie nieszkodliwą. Całą trójkę widuję raczej z rzadka - mieszkają kilkadziesiąt kilometrów stąd - ale stosunki nasze są poprawne. Mogłyby być dobre, gdyby nie brak sympatii między mną a szwagierką. Żywimy wobec siebie raczej chłodne uczucia, jakkolwiek naszych mężów nawzajem lubimy - ot, życie.

Sobota, z okazji dni babci i dziadka szwagrostwo miało się wraz z młodocianym pochłaniaczem żywności udać do naszych teściów. Zadzwonili jednak, że już są w mieście, ale dziadkowie dali znać, że zamarudzili u jednej z ciotek i dopiero jadą. Chcieli więc wpaść do nas, przeczekać, może załapać się na obiad, bo taka pora - no problemo. Obiad już planowałam, więc przyspieszyłam wykonywanie czynności przeróżnych w kuchni, mąż rzucił się ogarniać mieszkanie, zastawione praniem i papierami.

Goście przybyli, na powitanie wychodzi nasz trzeci domownik - kocur. I tu pierwszy zgrzyt - P. porwała córkę na ręce i roztrzęsionym głosem każe zabierać "tego dziada", bo jej dziecko podrapie. Zdziwiłam się, ale czort wie, może młoda ma uczulenie, a i fakt, że gdy szarpnie Ambrożego, to może jej oddać. Mąż zamknął kota w sypialni - mieszkanie jest dwupokojowe - goście witani dalej.

Idziemy do salonu, kawusia, herbatka, w końcu obiad wjeżdża na stół.

Zgrzyt drugi: P. już miała sobie nakładać, gdy rozejrzała się i zlokalizowała... kuwetę. Ambroży toleruje wyłącznie otwartą, wstawiliśmy ją więc za zasłonką pod oknem i naprawdę nikomu z naszych gości nie przeszkadzała. Do teraz. Pominę w dialogach naszych mężów.

P: Ale mamy jeść przy TYM? <wskazuje kuwetę>
Ja: Coś nie tak?
P: Jak możecie trzymać kocie gówno w pokoju!
Ja: A gdzie mamy? W sypialni pod łóżkiem czy w kuchni przy gotowaniu?
P: Wynieście to!
Mąż: P., spokojnie, codziennie czyścimy, przecież nic nie czuć.
P: <histerycznie> NIE! Nie będę przy tym jadła! ŻĄDAM, żebyście to wynieśli!

Zacisnęłam zęby, zebrałam kuwetę, zaniosłam Ambrożemu do sypialni, umyłam ręce, wracam jeść. Atmosfera trochę siadła, tylko młoda się nie przejmowała.

Zgrzyt trzeci: na obiad podałam to, co planowałam dla nas - zapiekanka z ryżem i mięsem mielonym, na boku mój ulubiony duszony szpinak i pomidory w śmietanie. Szwagier wcina, mąż wcina, tylko szwagierka dłubie w talerzu.

P: A co to za mięso?
Ja: Mielone.
P: Ale jakie?
Ja: Wołowina. Nie smakuje ci?
P: W sumie mogę zjeść... Chociaż normalnie jem tylko kurczaka. Dietetycznie. A to szpinak? Do wołowiny? To przecież nie może być smaczne!

Ja, w myśli licząc do 10: Spróbuj, wtedy ocenisz.

P: Ale ja czytałam, że wołowina i szpinak do siebie nie pasują! I jeszcze ryż, biały, to tuczące...
Ja: P., wszystkim smakuje. Nie mam nic innego, jeśli nie masz na to ochoty, to pij herbatę.
P: Jesteś dla mnie niemiła!
Ja: Nie, chcę zjeść obiad. Smacznego.

P. walnęła małego focha, wyskubywała z obiadu ryż i te nieszczęsne pomidory. Po kilku chwilach bawiąca się dotąd młoda zaczęła się wiercić i marudzić. P. zgarnęła dziecko, obejrzała i uznała, że trzeba przewinąć. Bez ceregieli położyła ją na stojącym przy stole narożniku i zaczęła rozbierać - a my nadal nad obiadem.

Ja: P., przestań.
P: O co ci chodzi?
Ja: My tu jemy, a ty chcesz wyciągać brudną pieluchę niemal przy stole?
P: A gdzie indziej mogę ją przewinąć?
Ja: Nie wiem, w łazience?
P: Nie będę dziecka na sedesie przebierać!
Ja: To idź do samochodu.
P: Chyba kpisz. Pójdę do sypialni.

We mnie obudził się diabełek:
- Chyba nie. Nie życzę sobie gówna przy jedzeniu. Ani na mojej poduszce. I żądam, żebyś je stąd zabrała.

P. się zapowietrzyła. Zabrała córkę do łazienki, przewinęła ją, wróciła, zakomenderowała natychmiastowy wyjazd, pożegnała się ozięble. Wieczorem odebraliśmy telefon od teściów z pytaniem, o co znowu pokłóciłam się z P., bo całą wizytę narzekała, że traktuję ją jak śmiecia i ona więcej w jednym pomieszczeniu ze mną nie będzie przebywać... ;)

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 386 (412)

#70741

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pałka się przegła, jak to mawiają, a ja czuję się niczym Ania z Zielonego Wzgórza...

Tak mi się dobrze złożyło, że moja ciotka jest fryzjerką. Jak to w rodzinie - ja dawałam korki jej synowi z angielskiego, moja mama robi księgowość, to i ciocia włosy nam robi (farbowanie, strzyżenie etc.). Zawsze, gdy mnie farbowała na "jak najbardziej czerwony”, używała farb jednej włoskiej firmy i nigdy problemu nie było. Kolor intensywny, długo się trzymał i nie spierał.

Dzisiaj nadszedł dzień odświeżenia image'u, wracam do czerwieni. Farba zakupiona, na pudełeczku i tubce oznaczenie poprawne, czyli "7F - Flame red". Przy rozrabianiu kolor jak zawsze, przy nakładaniu też, jednak po paru minutach ciemnieje. "Może tak się utlenia" - myślimy i czekamy dalej.

Błąd.

Po zmyciu - krótko mówiąc kruczoczarna katastrofa. Nie da się tego wyjaśnić przetrzymaniem farby na głowie (regulaminowe 40 min.). Nie da się wyjaśnić za ciemnym kolorem wyjściowym (jasny brąz + jasny blond końce). Jedynym wyjaśnieniem jest błąd w rozlewni/przy znakowaniu tubki. Polski przedstawiciel zwala winę na złe rozrobienie farby lub nieumiejętne dobranie utleniacza - co byłoby może i zrozumiałe, gdyby: a) farba była użyta przeze mnie - amatorkę lub b) farba była przez nas użyta pierwszy raz.

Póki co, czekam na dalszą odpowiedź z Polski, jakie rozwiązanie proponują (bo ja tu widzę tylko opcję zapłacenia mi za fryzjera, który zdejmie kolor obecny, nałoży taki, jaki miał być i sprawi, że włosy po tych zabiegach nie będą zniszczone) oraz od producenta oryginalnego, któremu również opisałam całą sytuację, okraszoną zdjęciami opakowania, tubki oraz mej czarnej prezencji.

No i przyzwyczajam się do nowego koloru...

EDIT: Po wymianie kilku wiadomości, polski przedstawiciel zaproponował swojego fryzjera, który doprowadzi włosy do stanu, w jakim miały być, więc jak widać, warto pomęczyć. :)

profesjonalne farby fryzjerskie "A..ego"

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (248)

#70726

przez ~Grodziasz ·
| Do ulubionych
O tym jak moje dziecko wyleczyło się (chyba) z fobii i przez to będzie miało przegwizdane w szkole, co później doceni.

Mam syna, niecałe 9 lat. Zdrowe, żywe, łobuzerskie, nie dające sobie w kaszę dmuchać 51 kg obywatela. Nie, nie żre jak świnia, słodyczy prawie wcale, nie jest na nic chory, jeździ na rowerze, gra w kosza, uczy się nart, zaczyna się wciągać w "pomaganie" mi na siłowni itd. Po prostu jest mną genetycznie obciążony, najwyższy w klasie, najcięższy, trochę się wyrówna jak mu hormony zaczną pod czajnikiem bulgotać, ale wielkim klocem pozostanie.

Po mamusi zaś odziedziczył pewną bardzo w... denerwującą przypadłość (chociaż nie wiem, czy to aby nie przeniesienie matczynej fobii drogą wychowania): panicznie boi się psów. WSZYSTKICH psów.
Proszę sobie wyobrazić, jak przedstawiony wyżej byczek spieprza albo co najmniej się zjeża i panikuje, jak się koło niego zakręci byle szczotka do butów typu york. Komedia.

Próbowałem go oswajać - małżonkę zresztą też - przekonywać, grozić, nawet pożyczyłem od znajomych, którzy mają hodowlę, małą śliczną włochatą kulkę owczarka niemieckiego z zamiarem adopcji w razie zaakceptowania. Wyleciałem z domu szybciej (i syna i mama darcie o większym ciągu wstecznym niż Boeing 787) niż wszedłem, szczęściem nie upuściłem zwierza w locie.

Mieszkamy na obrzeżach większego miasta. Nasi znajomi i sąsiedzi z grubsza wiedzą o przypadłości mojej ślubnej i młodego, dlatego z futrzakami ostrożnie albo raczej wcale.

Wie też o tym Legendarna Pani od Biologii (LPB). LPB to niewiasta, która zaczęła uczyć przedmiotu w czasach Wojen Husyckich i trwa nadal niczym mikrofon w dłoni ojca Tadeusza niewzruszenie, kształcąc kolejne pokolenia obywateli. Wspomnę tylko o kilku z wielu cech charakteryzujących tą Panią: granicząca z absurdem pamięć do wszystkich swoich uczniów i wszystkiego co kiedykolwiek zrobili. Wszelkiego rodzaju biegunki, gorączki, badania, pogrzeby, słowem - lawina zwolnień pisanych przez rodziców (!) bo dzieciaki nie wyrabiały nerwowo przed lekcjami, na których trzeba było np. oddać sprawozdanie czy wyniki z zadanych doświadczeń np. przeklęta rzeżucha; już nie mówiąc o sądnym dniu sprawdzianu (tak, droga młodzieży, kiedyś tak to wyglądało w podstawówce). Nigdy nie krzyczała, po prostu mówiła, a w klasie od razu robiło się 15 stopni zimniej.

Legendę tej kobiety znają wszyscy, m.in. mój syn. Tak się złożyło, że 1. uczyła mnie biologii *dzieścia lat temu, przebyłem tą całą ścieżkę zdrowia; 2. jest sąsiadką; 3. ma psa rasy wilczur (<-cytat) z cyklu wróbel co miał być orłem, ale trochę chorował; 4. respektowała przypadłość mojej familii; 5. za jakiś czas zacznie uczyć mojego syna przyrody; 6. i 7. - o tym na końcu.

Mamy niedaleko dyskont dla najgorszego sortu Polaków na "by". Pewnej pięknej soboty czekamy z młodym pod bidą na mamę. Korzystając z okazji absencji lepszej połowy, palę ćmika za winklem, młody stoi na czatach niedaleko wejścia - zuch mołojec, wie że baby to zło i z kim trzeba trzymać komitywę. Historię batalii o moje palenie zostawię na ewentualne przyszłe wpisy, może założę konto.

Mamy nie ma i nie ma, zastanawiam się, czy drugiej fajki nie odbezpieczyć, aż nagle zauważam TO. TO WIELKIE COŚ, prezencji odkurzacza, zmierzające w stronę mojego dziecka. Jucha wylewa się z oczu, piana z pyska kapie... Zrywam się pędem. Dziecko zorientowało się, że atakuje go smok. Owinął mu się wokół nogi, ogonem tym swoim ćwiekowanym zaczął go biczować. Stanął na odnóżach, już chce oczy wydrapywać... Sam Jormungand, sądząc po reakcji - syna nie wie - zemdleć, uciekać, wybuchnąć (taki czerwony), czy się utopić (tak się zaczął pocić).

Zrobił, co mu odruchowo przyszło do głowy - uderzył z kopa (bo tak robi z kolegami, którzy go mocno zdenerwują, mały zakapior cholerny) i chciał zwiać (bo tak robi, jak dostaje tej mamusinej anty-pieskowej wścieklizny). Nie zdążyłem złapać, ubiegła mnie LPB, która całkowitym przypadkiem trzymała biedne, skomlące zwierzę na smyczy. Nie przytoczę dokładnie tego, co powiedziała, ale szło to mniej więcej tak:
- Teraz weźmiesz, przeprosisz i ukochasz tego biednego pieska, a potem złapiesz tą smycz, pójdziesz z nim na spacer i przyprowadzisz do mnie do domu.

Co zrobił mój, wychowany w autorytecie ojca, zuch? Klęknął na drżących nogach, nieporadnie złapał psa, przytulił, długą chwilę głaskał aż obydwaj przestali się trząść, wziął smycz i poszedł z nim cholerę, tj. w stronę parku obok naszego domu.

Punkt 6. o którym miałem napisać: lubimy się bardzo z Panią XXXX, bo chociaż kosztowało mnie to dwa lata biegunki od czwartej klasy, to za perswazją i nauką mojego ojca przestałem się jej panicznie bać, a zacząłem szanować i coby nie mówić, łobuzować trochę na jej lekcjach, na zasadzie wyszczekanego, ale zawsze kulturalnego gówniarza, który ma swoje zdanie. Po latach okazało się, że LPB ceni i pamięta takie "elementy".

Punkt 7., zwieńczenie tej historii. LPB jest archetypem monstrum o złotym sercu. Po tym, jak moje dziedzictwo wyrwało na spacer z nowym przyjacielem (a jakże!), stwierdziła, że od dawna widziała moje męczarnie i chciała przeprowadzić podobną akcję, ale zawsze kręciła się moja małżonka (LPB nie uczyła jej, jest z innego miasta). W końcu nadarzyła się okazja. Co nie zmienia faktu, że i tak go przećwiczy, jak tylko dostanie go pod swoje skrzydła, bo to za mała pokuta za to, że Brunuś został skatowany (!) i że kto jak kto, ale JA powinienem syna lepiej wychować... Itd. :)

Epilog: żona wróciła z zakupów nieświadoma całej sytuacji, ściemniłem, że młodego koledzy zawinęli do parku. Wrócił do domu uchachany, o wiele później niż miał w terminarzu. O tym, co się działo jak odprowadził Brunusia nie chciał za bardzo mówić. Dostał szlaban od małżonki, ale szczególnie się nie wykłócał. Przylazł do mnie na drugi dzień jak wróciłem z pracy i tako rzecze:

- Tata, a Ucho XXX mają jeszcze do oddania?
- Mają.
- Weźmiemy go?
- Mama się nie zgodzi.
- Zgodzi się. Pani LPB powiedziała, że masz teraz wzorzec.
- Tata, a co to jest wzorzec...?

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 554 (612)

#70378

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Canarinios dodał historię na temat karmienia kotów i ładnego futerka, a ja jako posiadaczka dwóch mruczków wyjątkowej urody natknęłam się na mniejsze i większe piekielności. Dodam tylko, że rasowe nie są, za to białe, puszyste i niebieskooke - i wbrew powszechnej opinii - słyszą bardzo dokładnie, chociaż wybiórczo :)

Podpunktów nie lubię, to jednak będą tutaj najwygodniejsze.

- Ludzie "kociamber, ja wiem lepiej, mimo, że zwierzęta znam tylko z obrazków". Uwielbiam takich. Ileż ja się nasłuchałam, że jestem okrutna bo moje koty są... kąpane. Tak, co trzy miesiące. Bo mają dłuższe futerko, bo to lubią (za to z czesaniem witają się fuczeniem), bo gubią szybciej sierść i mam spokój na kilka tygodni. Nie dociera, bo dla nich kot nie lubi wody i koniec kropka.

- Czy tylko ja uważam, że koty można tez wychować? Bo ludzie są w szoku, że moje mruczki są... Grzeczne. Nie będę przecież dostosowywać życia do zachcianek kota, mamy być dla siebie nawzajem, a nie, że kot jest panem, bo jak nie to nasika, zniszczy, ugryzie. Jak jest tak olbrzymi problem z agresją, to polecam behawiorystę bądź weterynarza.. Albo więcej uwagi i miłości.

- Kociamber, a czym karmisz, bo mój puszek/łaciatek/niunius itd. po kastracji to się okropnie roztył? Tym co przed kastracją, bo weterynarz dał zielone światło na zdrową dietę. I tłumaczenie, że każdy kot jest inny, że może inaczej zareagować nic nie da. Będzie foch, bo mój niuniuś zwrócił mi na dywan z włosia, nie wiem no, wielbłąda. Bądź po prostu odchorował.

- Kastracja. Znowu jestem okrutna, znowu skrzywdziłam moje koty! Ło Jezusicku jaka ja jestem zła kobieta! A tak serio, nie śmierdzi w domu, terenu nie znaczą i nie wyją po nocach do okna.

- Jeżdżą ze mną na wycieczki. Nauczyłam ich chodzenia na smyczy, z racji mieszkania w centrum miasta. Kiedy mam tylko okazję pojechać na spacery po górach to jadę i biorę moje zwierzaki ze sobą - bo czemu nie? Góry tutaj to raczej pagórki, a i po kotach sprzątam. Wariatka to najlżejszy epitet wobec mojej osoby.

Jednak najgorsze co spotyka moje koty (i mnie przy okazji) to wiecznie dotykanie. (Nie zabieram ich do centrum, raczej spacery po parkach, gdzie mogą poganiać na rozciąganej smyczy). To, że ładne i puszyste nie znaczy, że miłe. Chociaż moje koty są bardzo grzeczne, to nie ręczę, że w geście obronnym nie ugryzą. Szczególne małego berbecia, który pomimo ostrzeżenia, że głasku-głasku jest ok, to jednak szarpanie i wycie do ucha już nie - nadal to robi, a rodzice ucieszeni, bo dziecko ma frajdę. Serio? Może ja wam powyje do ucha, to dzieci na zaś będziecie szacunku do istoty żywej uczyć? Bo dzieciaka nie winię, jak rodzic głupi, to skąd ma się nauczyć...

I tak na koniec, koty chcieli mi ukraść. Włamali się do mieszkania, myśleli, że rasowe. Jak były kociętami to wyglądały jak puchate piłki albo pluszaczki, bardzo "atrakcyjne" z wyglądu :)
...Oddali na drugi dzień, bo pani, toto mi nasrało do buta! Ano nasrało, bo do złych ludzi, zło wraca w śmierdzącej postaci, ot co.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 334 (386)

1