Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Persefona

Zamieszcza historie od: 3 października 2015 - 22:32
Ostatnio: 4 czerwca 2023 - 15:09
  • Historii na głównej: 1 z 3
  • Punktów za historie: 404
  • Komentarzy: 96
  • Punktów za komentarze: 771
 

#34971

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pracy mamy małą lodówkę i mikrofalówkę, więc nie trzeba kupować kanapek z pobliskiego sklepu, tylko można sobie wziąć coś z domu, a potem, w porze lunchu, podgrzać i zjeść.

Zazwyczaj byłam jedną z tych jedzących ′na mieście′, ale że dzień wcześniej ugotowałam cały wielki garnek biryani (ostrego, indyjskiego ryżu, w moim wypadku z kurczakiem), postanowiłam zabrać trochę do pracy. Tutaj od razu muszę zaznaczyć, że moje biryani samo w sobie dla przeciętnego Polaka będzie palące żywym ogniem i wyparzające podniebienie (na mnie nie robi to już wrażenia), a dodatkowo dodaję do niego małe, zielone papryczki chilli, pokrojone w 3 - 4 cm kawałki, bo tak najbardziej lubię.

No więc poszłam przed rozpoczęciem pracy do lodówki, gdzie zostawiłam mój (podpisany markerem) plastikowy pojemniczek i zabrałam się do roboty.

W trakcie pracy, jak wiadomo, wychodzi się na przerwę, więc gdy wybiła 17:00, udałam się prosto do lodówki, by zastać w niej... nic.
Ani śladu po moim biryani! No cóż, trudno - głodna za bardzo nie byłam, ale szkoda mi było pojemniczka (jako jedyny z wielu faktycznie nie zatrzymywał zapachu jedzenia po umyciu), bo nie było po nim śladu.
No nic, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam w kącie.

Po kilku minutach do pokoju socjalnego wparowała wściekła, czerwona na twarzy koleżanka, z PRETENSJAMI że chciałam ją otruć i że przeze mnie poroni (jest w chyba 5 miesiącu ciąży), po czym wyszła.

O co w tym wszystkim chodzi uświadomił mnie kolega, któremu paniusia zdążyła się poskarżyć.
No więc zachciało jej się ryżu, a gdy zobaczyła moje biryani w lodówce, to sobie wzięła, bo ′w końcu jest w ciąży, to jej wolno nawet bez pytania, prawda?′, strasznie się z tym ostrym namęczyła, ale mimo to jadła, bo dodałam fasolki szparagowe, które ona uwielbia, więc zostawiła je sobie na koniec, na ′osłodę′...

Chyba nie muszę dodawać, że w ryżu nie było ani jednej fasolki szparagowej, tylko najostrzejsze zielone chilli?

Hmm... ′Karma is a bitch′. ;)
A pojemniczek też odzyskałam.

zagranica na przerwie

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1909 (1947)
zarchiwizowany

#72367

przez ~ABCXYZ ·
| było | Do ulubionych
Dawno, dawno temu... Właściwie nie tak dawno. Zdałam maturę, zgłosiłam swoją kandydaturę na studia. Szczęśliwie dostałam się na uniwersytet w mieście, w którym to rodzice kilka lat wcześniej kupili mieszkanie. Mieszkanie poszło na wynajem, jednak za sprawą zbiegu okoliczności lokatorzy wymówili umowę kilka dni po tym, jak dowiedziałam się o przyjęciu na studia i mogłam się wprowadzić właściwie od zaraz. Lokum sporego metrażu, bardzo atrakcyjne pod względem lokalizacji, dlatego też pomyślałam że nie wypada być egoistą i należy podzielić się tym szczęściem z jakąś inną świeżo upieczoną studentką - raz że nie czułabym się samotna, dwa że byłabym w jakimś stopniu odciążona pod względem rachunków, a trzy - szczęściara miałaby możliwość podnajmu za NAPRAWDĘ śmieszne pieniądze. W tym miejscu zaczyna się historia właściwa. Udostępniłam swoim facebookowym znajomym informację odnośnie poszukiwania współlokatorki. Po chwili odezwała się jedna z moich koleżanek (znałyśmy się w rzeczywistości, nie bawię się w kolekcjonowanie ludzi z którymi nie mam nic wspólnego). Była zdecydowana, umówiłyśmy się na oglądanie wspomnianego mieszkania, wszystko super. Obejrzała, podpisała umowę, obie byłyśmy niesamowicie zadowolone. Postanowiłyśmy się wprowadzić we wrześniu żeby się zaklimatyzować, poznać okolicę itepe itede. Schody zaczęły się właściwie już po tygodniu. Gdybym chciała opisywać wszystko, co się działo, mogłabym chyba napisać o tym książkę, dlatego pozwolę sobie wypunktować najbardziej piekielne sytuacje.
I
Już po pierwszych tygodniach poczułam, że los zesłał mi tego szatana za karę. Był wrzesień, czyli miałyśmy jeszcze wakacje. Nie mam wielu przyjaciół - kilku, ale prawdziwych. Postanowiłam się z nimi spotkać. Przyjechali do mnie, chwilę posiedzieliśmy w mieszkaniu, po czym wyszliśmy do klubu. Po kilku godzinach wróciliśmy, moja piekielna współlokatorka już spała. Następnego dnia nasłuchałam się, jak bardzo jest przez nas niewyspana. Podobno do rana nie mogła spać, bo ciągle krzyczeliśmy, trzaskaliśmy drzwiami w kuchni (nie mam drzwi w kuchni) i tak dalej. Do dziś nie rozumiem, jak można czuć się niewyspanym po trzynastu godzinach snu, a już paradoksalne było dla mnie tłumaczenie, że wszystko spoko, ale ona przez to boi się wsiąść do samochodu... Po tym incydencie ustaliłyśmy, że nie będziemy zapraszać swoich znajomych do mieszkania. Wyjątkiem byli nasi partnerzy, oczywiście po wcześniejszym uzgodnieniu tego faktu.
II
Dziewczyna - podobnie jak niektóre psy - chyba boi się odkurzacza.
Miała ogromny problem z utrzymaniem porządku na bieżąco (naczynia mogły leżeć w zlewie tygodniami, może w końcu same by się umyły, podobnie jak sandwicher) jak i "sobotnim" sprzątaniem do tego stopnia, że musiałam na lodówce zawiesić kartkę co i jak trzeba sprzątać, a i przy tej instrukcji miała spore problemy.
III
Stałam się jej nieocenionym autorytetem. Wspaniale, prawda? Nie do końca. Niezbyt cieszył mnie widok takich samych ubrań, identycznych kosmetyków, z czasem doszły zaczerpnięte moją osobą powiedzonka, mogłabym wymieniać i wymieniać...
IV
Dzięki niej wdałam się w konflikt z sąsiadami. W mojej klatce zdecydowaną większość stanowią emeryci, w związku z czym zajmują sobie czas jak tylko mogą. Kilka moich sąsiadek znalazło sobie sens istnienia oraz przyjaciół w bezdomnych kotach, które systematycznie dokarmiają. Chyba nikomu to nie przeszkadzało. Nikomu, poza NIĄ. Pewnego dnia zrobiła awanturę na pół osiedla, bo znalazła plastikowe miseczki pod swoim samochodem. Według niej te miseczki mogły uszkodzić jej opony, a kot mógł zaklinować się pod maską i uszkodzić jej silnik. Sąsiadki do dziś nie potrafią zrozumieć, że to nie byłam ja i patrzą na mnie wilkiem.
V
Obie studiujemy. Ja "za darmo", ona natomiast -dosadnie mówiąc- kupuje sobie swoją edukację, ponieważ wymyśliła, że jej kierunku na żadnej uczelni państwowej nie ma (jest, wystarczyły google). Wybrałam sobie ambitny kierunek, dlatego miałam naprawdę dużo nauki, ona - naprawdę dużo czasu. Ale to ona ciągle musiała mówić o tym jak bardzo jest zmęczona życiem, ja tylko chodziłam na rzęsach z autentycznego zmęczenia. To również doprowadzało mnie do obłędu.
VI
(uwaga - punkt kulminacyjny)
Nadszedł koniec stycznia. Na "uczelni" mojej piekielnej współlokatorki było już po "sesji", za czym idzie przerwa międzysemestralna. W moim przypadku trwa to tydzień, w jej - miesiąc. Pozostawię to bez komentarza. Dziewuszysko pojechało na weekend do domu. Po kilku godzinach cudownej samotności dostaję od niej wiadomość - z racji że nie będzie jej cały miesiąc bo ma wolne, to chciałaby nie płacić, albo płacić samą połowę czynszu( bez wody, prądu itede.) Rozbawiło mnie to prawie do łez, bo z czego ona chce obniżać tę cenę, jak i tak płaci tak śmieszną kwotę, że na jej miejsce znalazłabym dziesięciu chętnych w godzinę. Odpowiedziałam, że możemy tak zrobić, ale muszę przerobić umowę: policzyć czynsz, media, internet no i doliczyć sobie kwotę za podnajem. Szybko przeliczyła że zupełnie się jej to nie opłaca, więc zaakceptowała fakt, że za luty tak czy siak zapłaci, z resztą zgodnie z umową.
W tym miejscu muszę wspomnieć, że całe wyposażenie mieszkania należy do mnie - wszystkie meble, lodówka, pralka, mikrofalówka, sztućce, garnki, po prostu wszystko. Nie miałam tylko swojego telewizora, nie widziałam sensu w takiej inwestycji bo preferuję inne sposoby spędzania wolnego czasu (o ile go mam).
Piekielna dziewucha weszła do mieszkania tak jak stała, musiała zapewnić sobie tylko swoje łóżko, no i przywiozła telewizor.
Właśnie ten telewizor zabrała w ramach zemsty za to, że kazałam jej zapłacić za ten nieszczęsny luty.
Zapłacić zapłaciła, mija pierwszy tydzień lutego, mija drugi. Czas mija mi pracowicie, aczkolwiek bardzo przyjemnie, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby mnie wkur*ić.
Tutaj wspomnę, że zarówno mój, jak i jej chłopak są tegorocznymi maturzystami, a to wiąże się z tym, że mniej więcej w drugiej połowie lutego mieli ferie. W domu mojego lubego panował remont, dlatego zaprosiłam go do siebie bez konsultacji ze współlokatorką, której miało nie być do końca miesiąca. No właśnie. Miało.
Przyjechaliśmy do mieszkania, po pół godziny słyszę dźwięk klucza w zamku. Oto wróciła moja piekielna. Ze swoim chłopakiem. Ona nie zamieniła ze mną przez cały tydzień ani słowa, obrażona o Bóg wie co, wszystkie sprawy załatwiała ze mną za pośrednictwem swojego chłopaka, który również na waleta spędził pod moim dachem cały tydzień. Czekałam aż w końcu zostaniemy same żeby ostatecznie się rozmówić, ponieważ - wierzcie mi lub nie, ale w życiu nie byłam tak zmieszana. Jej chłopak był na prawdę w porządku, aczkolwiek miałyśmy umowę, o której wspomniałam w punkcie I. Pomijając tę umowę, sama kultura osobista świadczy o tym, że powinna uprzedzić o niespodziewanym powrocie, a już tym bardziej z towarzystwem. We własnym mieszkaniu czułam się, jakbym to ja była podnajemcą, a bezczelność tej piekielnej dziewuchy przechodziła ludzkie pojęcie. Niestety nie doczekałam się, nie wytrzymałam tej gęstej jak babciny żurek atmosfery i pojechałam na weekend do domu. Dostałam od NIEJ wiadomość, że chce rozwiązać umowę. Takiej radości nie czułam ani po zdaniu prawka, ani nawet matury.
Właśnie mija drugi miesiąc, odkąd nikt nie psuje mi krwi, a ja nadal nie potrafię się po tym otrząsnąć.
Podsumowując - uważajcie na swoich znajomych, z którymi przyjemnie spędza się czas popijając piwko na neutralnym gruncie i nie wpuszczajcie pod swój dach byle kogo.

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (180)
Dawno mnie na Piekielnych nie było, a to dlatego, że odczułam właśnie na własnej skórze piekielność jednej z "koleżanek"...

Madzia przyszła do pracy w połowie maja. Z racji tego, że trafiła do mnie na dział, byłam odpowiedzialna za przeszkolenie ją. Mimo tego, że była ode mnie 20 lat starsza, dogadywałyśmy się całkiem nieźle, dopóki... no właśnie.
Kto z nas nie zna tego typu kobiet, które godzą się na łóżkowe randki w zamian za flakonik perfum, sandałki czy nadmorską wycieczkę? Otóż po dwóch tygodniach pracy przy jednym stanowisku, okazało się, że Madzia (Magdalena bądź MADLIN, na "Magdę" nie reagowała) jest jedną z nich. I bynajmniej nie ukrywała tego faktu, była dumna, że jest taka cwana, że mimo, że pracuje za najniższą krajową, w wynajmowanym pokoju znajduje się nowy telewizor czy inny gadżet. Mogłabym mnożyć historyjki o jej kolejnych klientach (bo jak ich inaczej nazwać?), ale ja nie chciałam o tym...

Przeniesiono mnie do biura, zaraz potem wywalili na zbity pysk (zainteresowanych zapraszam do przeczytania poprzedniej historii), a jeszcze chwilę później - po otrzymaniu listu od prawnika - dzwonili skruszeni i prosili, żebym do pracy wróciła. No, dobrze, wróciłam, co mi tam. Stanowisko, jakie dostałam, polegało na wstępnym kontrolowaniu jakości towaru. Miałam kilka zastrzeżeń do pracy Magdy, więc poszłam do niej i dyskretnie, żeby menago nie widział, zwróciłam jej uwagę. DOSŁOWNIE tak:

- Magda, spróbuj wyrywać w drugą stronę, może nie będzie takich zadziorków.
I chyba ją to zabolało czy coś, bo to co usłyszałam zwaliło mnie z nóg:
- Słuchaj, ku*wo głupia, uwagę to ty sobie możesz zwracać swojemu chłoptasiowi, a nie mi, je*ana szczeniaro!
Wszystko w tym guście, a trwało dobre 10 minut, ja nie odezwałam się ani jednym słówkiem.
Wracałam z przerwy, potrąciła mnie ramieniem. Mocno, ciastko wypadło mi z ręki, odwróciłam się i powiedziałam, żeby trochę uważała. Odkrzyknęła, żebym z nią nie zadzierała.

Błędów popełniłam kilka, może gdyby nie one, nie stałoby się to, co się stało. Otóż - czwarty miesiąc ciąży, brzuszek zaokrąglony, ale pod luźnymi bluzami w ogóle się nie odznacza. W firmie dziewczyny o ciąży wiedziały, ale z racji tego, że Magda trzymała się na uboczu i nie rozmawiała z nikim, tylko ze mną, a ja nie czułam się w obowiązku jej o tym informować - podobno o dzidzi pojęcia nie miała. Teraz mam wyrzuty sumienia, że jej nie powiedziałam - błąd numer jeden...

Błąd numer dwa: Na kolejnej przerwie dzwoniłam do mojego "chłoptasia", opowiedziałam mu całą sytuację, nie upewniwszy się, że ona tego nie słyszy. Nie, nie mówiłam nic obraźliwego, bardziej byłam zszokowana jej postawą, opowiadałam wszystko, ze szczegółami i miałam łzy w oczach. Wrażliwe ze mnie dziewczę, a stan błogosławiony tę wrażliwość potęguje.

Poczułam mocne uderzenie. W twarz, a dokładniej chyba gdzieś w okolice ucha. W głowie mi się zakręciło, zobaczyłam Magdę i jej szaleństwo w oczach. Kopała mnie po twarzy, po brzuchu, wyrywała włosy... Na koniec popchnęła na beton i kopała po plecach. Na kilka minut straciłam przytomność, jak się ocknęłam, słyszałam krzyki Magdy w stylu: "zostawcie tą ku*wę, nie widzicie, że udaje?! Nawet jej nie dotknęłam, ona mnie zaatakowała, broniłam się tylko!"

Przyjechała policja, ambulans na sygnale zabrał mnie do szpitala. Zrobili mi wszelkie badania. Efekt? Wstrząśnienie mózgu, złamana ręka, problemy z kręgiem szyjnym, wybity bark, pęknięte 3 żebra, złamane 2 zęby, nie mówiąc o rozcięciach i siniakach, które miałam dosłownie wszędzie.
Co jest w tym wszystkim najgorsze? Straciłam dziecko. Ukochane, upragnione, wyczekiwane.

Magda ma zakaz zbliżania się do mnie, a ja boję się iść do pracy, mimo tego, że została dyscyplinarnie zwolniona. Zmieniłam miejsce zamieszkania natychmiast po wyjściu ze szpitala, każdy szelest sprawia, że kulę się w sobie, cały czas ktoś musi przy mnie być, nawet jak korzystam z toalety.

A teraz, drodzy użytkownicy... wyobraźcie sobie 44-letnią kobietę, 190 cm. wzrostu, figura typowego babochłopa, która zaatakowała ciężarną 24-latkę, 155 cm. w kapeluszu, w dodatku z zaskoczenia i od tyłu...

Skomentuj (89) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1340 (1502)
zarchiwizowany

#72095

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie drogeryjnie- kąpielowo

Przed sekundą wyszłam z wanny i dalej zastanawiam się nad tym co tam się przed chwilą wydarzyło. Albo raczej w Hebe tuż przed tym jak kupiłam szampon do włosów, którego przed chwilą używałam. Szampon jak szampon, używam tego samego od lat, cena: 10-15 zł, różnie to bywa.

Nalewałam go sobie na rękę, ale coś mi nie grało. Odkręciłam butelkę i poczułam się jak w dniu świra. W środku znajdowało się mniej więcej 2/3 ilości płynu, w stosunku do tego co powinno tam być. Fakt, że sobie nie szczędzę (mam długie i bardzo gęste włosy), ale nie mam też aż tak pojemnej dłoni. Hipotez mniej lub bardziej sensownych mam kilka:
1) Maszyna rozlewająca złapała focha i zemściła się na całej partii (lub tylko na jednej butelce).
2) Powstała nowa moda na sprytne oszczędzanie, teraz co bardziej przedsiębiorcze panie biorą hurtowo nie tylko próbki drogich kremów i podkładów, ale poszerzają asortyment. (Ego mi rośnie, bo jak widać używam marki luksusowej, pożądanej i wartej takich kombinacji).
3) Jedna z pracownic drogerii kiepsko zarabia i postanowiła podratować domowy budżet.
4) Sąsiedzi dorobili sobie klucz i w nocy przychodzą się kąpać. (Chwilowo mieszkam sama, nie miałam też żadnych gości).

Cokolwiek z tego może być prawdą, ale nie musi. Jeśli ktoś zna jakieś inne wyjaśnienie, chętnie poczytam poniżej. Chyba przerzucę się na coś w przezroczystej butelce.

drogeria

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (30)

#52816

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako że ani Nutricia Polska, producent Bobovity, ani Państwowa Inspekcja Sanitarna w Chorzowie, a także Carrefour w Chorzowie, nie poczuwają się do obowiązku poinformowania klientów o możliwości znalezienia się pleśni w obiadkach Bobovita junior-obiadek, warzywa z wołowiną w sosie pomidorowym, jestem zmuszony zrobić to ja.

W kwietniu 2013 roku zakupiłem w hipermarkecie Carrefour w Chorzowie, ul. Parkowa 20 kilkanaście sztuk słoiczków marki Bobovita, w tym obiadek - warzywa z wołowiną w sosie pomidorowym w ilości trzech sztuk, seria 570200/L:05.01.2015. Po otwarciu pierwszego z nich odczuwalny był smak pleśni zarówno przeze mnie, jak i przez żonę. Uznaliśmy, że być może nie zwróciliśmy uwagi i słoiczek był nieszczelny. Otwierając drugi upewniliśmy się, że jest on szczelnie zamknięty, wieczko nie było wypukłe i podczas odkręcania wydało charakterystyczne 'pyk'. W tym słoiczku również wyczuwalny był smak pleśni.

Przypomnieliśmy sobie wtedy z żoną iż w marcu mieliśmy już taki przypadek z jednym ze słoiczków Bobovita, nie pamiętaliśmy jednak którym. Uznaliśmy wtedy, że na pewno był otwarty i został wyrzucony do śmieci.

Mając na uwadze niedawną aferę wywołaną przez Panią Kamilę T. z Lublina, która rzekomo znalazła w kaszce firmy Nestle szczura i od razu powiadomiła o tym opinię publiczną poprzez Facebooka, a który to szczur okazał się być grudką kaszki, zaniechałem podzielenia się tym z wszystkimi pochopnie i pod wpływem emocji, by nie szkodzić wizerunkowi firmy.

Podzieliłem się więc najpierw z tym wyjątkowym odkryciem firmie Nutricia Polska i poinformowałem ich o fakcie wyczuwania pleśni. Po zapewnieniu mnie iż to jest niemożliwe, a jeśli już, to na pewno słoiczek był nieszczelny, odwiedziła mnie Pani przedstawiciel i zabrała ode mnie otwarty słoiczek do badań. Jednocześnie kupiła do badań, jak się później okazało, w Carrefourze słoiczki tej samej serii w ilości sztuk 2.

Kilka dni później otrzymałem od Nutricia Polska takie pismo:

http://images61.fotosik.pl/421/e06af8d1d18f2e81med.jpg

Fragment pisma:

"...Eksperci ds. zapewnienia jakości natychmiast po otrzymaniu informacji przystąpili do badań. Sprawdzili zapisy dotyczące dnia produkcji wyrobu i potwierdzili, że proces ten przebiegał prawidłowo.

Dodatkowo specjaliści przeprowadzili badania tzw. prób trwałościowych (obiadki z tej samej partii produkcyjnej, przechowywane na terenie zakładu produkcyjnego zgodnie z wymogami systemu zapewnienia jakości) - wyniki potwierdziły prawidłową jakość przebadanego produktu. Smak i zapach były właściwe.

Udostępniony przez Pana otwarty słoiczek (zawierający około 90% produktu) oraz zakupione przez naszą przedstawicielkę dwa słoiczki obiadku z tą samą datą przydatności i w tym samym sklepie gdzie Pan dokonał zakupu przekazałam do badań w Dziale Zapewnienia i Kontroli Jakości. Testy wykazały, że zapach i wygląd obiadków były zgodne z charakterystyką w normie jakościowej. Smak produktu z zamkniętych słoików był właściwy. Eksperci nie stwierdzili zapachu i smaku pleśni..."

Pomyślałem - niby wiem jak smakuje pleśń, moja żona wie jak smakuje pleśń, ale może coś z nami jest nie tak, bo Pani zapewniała mnie jeszcze przez telefon, że taki posmak jest charakterystyczny dla tej potrawy (?). Sprawdziłem w Carrefourze na półkach - po otrzymaniu od nich pisma słoiczki tej samej serii stały tam nadal, więc uznałem - jakby coś rzeczywiście znaleźli, nawet gdyby mówili inaczej, to przecież by partię usunęli z półek.

Jednak tego samego dnia, kiedy Pani z Nutricia odwiedziła mnie zabierając słoiczek, udałem się z drugim otwartym do Państwowej Inspekcji Sanitarnej w Chorzowie i zgłosiłem, że obiadki tej serii mogą zawierać pleśń. Otwartego słoiczka ode mnie nie przyjęto, z uwagi na to iż nie wiadomo ile i w jakich warunkach mogłem go przechowywać, co jest dla mnie zrozumiałe. Sanepid przyjął zgłoszenie i obiecał się zająć sprawą.

W dniu 29.07.2013, czyli ponad 3 miesiące po zgłoszeniu, odebrałem z poczty takie oto pismo z Państwowej Inspekcji Sanitarnej w Chorzowie:

http://images65.fotosik.pl/422/f5fabbe602a63490med.jpg

"W dniu 18.04.2013r. przeprowadzono kontrolę interwencyjną w sklepie Carrefour ul. Parkowa 20 w Chorzowie, w trakcie której pobrano do badań Obiadek Bobovita Warzywa z wołowiną w sosie pomidorowym.

Badania sensoryczne wykazały zapach charakterystyczny dla użytych warzyw, pozostałych surowców i użytych przypraw, smak - swoisty z WYCZUWALNYM POSMAKIEM OBCYM. W związku z powyższym w celu dalszej weryfikacji pobrano do badań laboratoryjnych w/w próbki w kierunku oznaczania pleśni.

Badania wykazały w 3 na 5 próbek obecność 1 kolonii pleśni, w związku z czym podjęto działania zgodnie z kompetencjami. Przesłano informacje do Inspekcji Weterynaryjnej nadzorującej producenta, która podjęła stosowne działania."

Czyli jednak smak nas nie mylił.

Tego samego dnia poinformowałem o tym Nutricia Polska, przesyłając im skan pisma od Sanepidu i informując, że wynik ich "badań" zasadniczo różni się od wyniku badań Państwowej Inspekcji Sanitarnej.

Firma skontaktowała się ze mną informując, że kontrola na zakładzie produkcyjnym nie wykazała żadnych nieprawidłowości i wszystkie produkty są najwyższej jakości. Poinformowano mnie również, że jestem jedyną osobą, która taki fakt zgłosiła i że przykro im, że mam takiego pecha. Wg nich najprawdopodobniej wina leży po stronie Carrefoura, który nieodpowiednio przechowuje/transportuje słoiczki i nawet jeśli było charakterystyczne pyk przy otwieraniu, to istnieje możliwość iż były mikronieszczelności, dzięki którym rozwinęła się pleśń. Na moje pytanie dlaczego wobec tego nie rozwinęła się w innych słoiczkach Bobovita (skoro są seryjnie niewłaściwie przechowywane/transportowane), tylko akurat w wołowinach w sosie pomidorowym kupionych przeze mnie jak i przez Sanepid, nie uzyskałem logicznej odpowiedzi.

29.07.2013, po otrzymaniu pisma z Sanepidu, odwiedziłem Carrefour, kupiłem 2 sztuki tego słoiczka, jednak z inną datą ważności - 570200/L:21.02.2015 i po otwarciu jednego z nich znowu to samo - smak pleśni.

W rozmowie telefonicznej z Panią z Nutricia Poland poinformowałem o tym fakcie i spytałem czy poinformują i ostrzegą klientów chociaż o tym, że słoiczki tej serii z tego konkretnego sklepu mogą zawierać pleśń (skoro przerzucają winę na stronę sklepu), lecz Pani powiedziała, że nie ma ku temu podstaw, bo ich kontrole niczego nie wykazały i wszystko jest w należytym porządku.

Zadzwoniłem więc do Sanepidu w Chorzowie i poinformowałem Panią, żeby skontrolowali również słoiczki tej serii, bo wg mnie z tymi również jest coś nie tak. Powiedziano mi, żebym przyszedł i złożył pismo. Odpowiedziałem, że jestem sam z dzieckiem, gdyż żona pracuje do godz. 22 i nie dam rady ich odwiedzić, ale zgłaszam to telefonicznie. Przecież i tak muszą jechać kupić te produkty do badań jak poprzednim razem. Pani mówi, że ona nie może opuszczać budynku, a inne osoby są w "terenie". Czyli krótko mówiąc pleśń w obiadkach dla małych dzieci - nie jest to sprawa niecierpiąca zwłoki. Po kilku minutach Sanepid zgodził się bym wysłał mu zgłoszenie mailem, co uczyniłem.

Pani z Sanepidu poinformowała mnie również, że:
- Był dzisiaj już u nich jakiś Pan z Nutricia Polska.
- Oni zakładu nie mogą kontrolować i robi to Inspekcja Weterynaryjna, któremu oni to przekazują. A kontrola Inspekcji Weterynaryjnej nic nie wykazała.
- Że tak naprawdę ilość pleśni była tak niewielka, że gdyby to było danie dla dorosłych, to nawet by o tym nie poinformowali, ale że to jest jedzenie dla małych dzieci, no to... wypadałoby.
- Na moje doniesienie o tym, że przedwczoraj kupiłem również słoiczek z pleśnią, Pani z Sanepidu zasugerowała mi, że być może mi się wydaje i może to być nie pleśń, a... tymianek, użyty w tej potrawie.

Moim celem nie jest psucie wizerunku marki Bobovita, gdyż kupowałem produkty tej firmy przez dwa lata będąc zadowolony i nie spotkała mnie przez ten czas, żadna niemiła niespodzianka. Ale skoro żadna ze stron nie kwapi się do ostrzeżenia klientów, to w takim razie poczuwam się do obowiązku poinformowania rodziców, by sprawdzali dokładnie i próbowali słoiczki tych serii, kupionych szczególnie w tej lokalizacji, gdyż mogą natrafić na pleśń, która to w składzie potrawy dla dzieci nie ma prawa się znajdować w żadnej ilości.

Uważajcie na "tymianek".

bobovita

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1278 (1384)

#71079

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam kuzynkę, która ma męża, dzieci i mieszkanie na kredyt, a więc standard. Nie ona jedna w rodzinie, ale tylko ona uważa się za poszkodowaną, a co za tym idzie ciągle wymagającą wsparcia i pomocy. Mąż kuzynki pracuje jako kierowca tira, więc często go nie ma i to może być główna przyczyna takiej wzmożonej pomocy mojej rodziny, ale nie jedyna. Ku mojemu zdziwieniu rodzina często ulega kuzynce, a ona korzysta.

Kuzynka nie ma prawa jazdy. Kilka lat temu wspominała, że sobie zrobi, ale ostatnio zapewniała moją ciotkę, że w zasadzie to nie ma po co. Mąż może ją wszędzie zawieźć, a jak nie może, to prawie zawsze znajdzie się ktoś inny z autem. Kuzynka autobusem też jeździ, nie powiem, ale jednak za często słyszę, że ktoś zawiózł ją to tu, to tam... Moją siostrę też kilka razy poprosiła o podwózkę, a przy okazji miała w planach odwiedzenie kilku sklepów. Raz siostra uległa, ale potem stwierdziła, że nie będzie poświęcać kilku godzin na wożenie kuzynki po mieście. Szczytem wszystkiego było jak kuzynka pojechała z wujkiem i ciotką do sklepu meblowego, a potem tylko na chwilę wyszła do koleżanki. Wróciła od fryzjera po ponad godzinie.

Inna kwestia to opieka nad dzieciakami. Moje dwie ciotki i kuzyn uparli się, że kuzynce należy się odpoczynek od dzieci (są w wieku wczesnoszkolnym), więc kuzynka dosyć często gdzieś sobie wychodzi, a dzieciaki lekcje odrabiają a to z wujkiem, a to z babcią, a modlitw na religię uczy ich dziadek. Kilka razy ja również zostałam poproszona o pomoc, ale odmówiłam. Dlaczego?

Jechałam z kuzynką autem na rodzinną imprezę i wysłuchiwałam jej pełnego złości monologu, jak to teściowa opiekująca się dzieciakami powiedziała kuzynce, o której ma wrócić do domu, bo całego dnia z wnukami siedzieć nie będzie. Kuzynka zgodziła się przykładowo wrócić na 16.00, choć już w aucie zapowiadała, że wcześniej jak o 19-tej nie ma zamiaru być w domu. Nikt nie będzie jej mówił, o której ona ma wracać do domu, że ona nie tylko domem żyje i może sobie wracać o której chce. Współpasażerowie delikatnie przekonywali ją, że nie bardzo ma rację (w tym ja), ale potem w zasadzie sami dali się przekonać do tego, że teściowa to zła kobieta, a w całej sytuacji poszkodowana jest oczywiście! kuzynka, która musi znosić taką babę... Nie muszę chyba mówić, że przez resztę imienin jak bumerang powracał ten temat i złośliwe chichoty kuzynki, że jest 17.00, ona nawet nie ma zamiaru wracać, a teściowa na nią czeka... No i reszta rodzinki wspierała kuzynkę w tej jakże tragicznej sytuacji z teściową, która własnymi wnukami nie chce się opiekować.

Z rodzinnych opowieści wiem, że zdarzały się sytuacje, gdy ktoś miał posiedzieć z dzieciakami przez 1-2 godziny, a siedział 4 godziny, bo kuzyneczka gdzieś sobie jeszcze pojechała, ale o tym nie poinformowała. Złość była, ale krótkotrwała. Widziałam też jak kuzynka opiekuje się dzieciakami sama będąc w gościach. Generalnie siedzi i non stop gada, a jej pociech pilnują najczęściej inni, podobnie jest zresztą ze sprzątaniem. Nawet w ostatnie święta, jak przyjechała wcześniej do naszej babci na Wigilię, to nie pomogła w przygotowaniach, a tuż przed przyjściem gości zamknęła się na balkonie i przez ponad pół godziny rozmawiała przez telefon...

Niedawno kuzynka poprosiła moją siostrę o pomoc w sprzedaży ciuchów i innych rzeczy na portalu internetowym. Jak się szybko okazało, przez pomoc rozumiała zrobienie wszystkiego za nią, bo ona niestety nie umie wystawiać rzeczy na sprzedaż, a trochę pieniędzy by się jej przydało (a jakoś siedzieć na pewnym portalu i wrzucać tam codziennie zdjęcia to potrafi, podobnie jak coś kupić przez internet, ale sprzedać to już nie). Siostra nie zgodziła się, a sprawą ostatecznie zajął się nasz wspólny kuzyn.

Nie wiem z czego dokładnie wzięło się w mojej rodzinie przekonanie, że kuzynce należy się specjalne traktowanie. Sama widzę jak czasami, niby od niechcenia, poskarży się na coś i robi to tak długo, aż ktoś w końcu zareaguje. Odkąd urodziła dzieci w zasadzie nikt o nic ją nie prosi, no bo ona taka biedna, że musi się zajmować dziećmi. Kuzynka świetnie wykorzystuje okazję, bo nie można już tylko powiedzieć, że po prostu korzysta z pomocy.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 213 (261)

#71071

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym jak "zostałem" milionerem, młode matki razem z becikowym powinny mieć oblig badania na psychuszce i dlaczego znienawidzi mnie pewnie połowa czytelniczek.

Jak pisałem w swojej pierwszej historii (http://piekielni.pl/70726) mieszkamy razem z lepszą połową (pomny komentarzy pod ostatnią opowieścią wyjaśniam: moja żona jest zjawiskiem pięknym, mądrym, o złotym sercu, a do tego cierpliwym i z dystansem do siebie; dlatego jeszcze mogę pisać na klawiaturze, poruszać się na własnych nogach i nie mam stomii - chociaż pojawiły się takie prawdopodobności po lekturze, polecam użyć wyobraźni) i synem na obrzeżach większego miasta.

Tak się ciężką pracą złożyło, że mamy pieniądze. Wcześniej mieszkałem sam w wynajętym mieszkaniu niedaleko naszej obecnej siedziby, później stwierdziłem, że mi za dobrze i się ożeniłem. Zamieszkaliśmy razem w moim "wynajmie", na świat zawitał dziedzic. Jako, że dwa z czterech punktów wymaganych do bycia mężczyzną odhaczyłem (słyszałem od wtajemniczonych, że poza spłodzeniem syna, zasadzeniu drzewa i zbudowaniem domu trzeba jeszcze komuś rogi dorobić - od razu odpowiadam, mam syna a drzew się nasadziłem mimochodem mając ojca leśnika), zapadła decyzja - budujemy dom.

Kto budował, ten wie że wraz z elewacją rośnie postęp zapleśnienia i przerzedzenia w górnych partiach krzewostanu męskiej głowy, ale o tym innym razem. Budowa zbiegła się z wieścią gminną, że ktoś trafił w totka w naszej okolicy. Implikacje tego zbiegu okoliczności, to materiał na kilka wpisów, ale tutaj przytaczam tą najbardziej płodną w skutkach.

W tamtym czasie pracowałem jako główny człowiek od IT w dosyć małym ale piniondzonośnym przedsiębiorstwie z okolicy, nastawionym na produkcję mocno polegającej na skomputeryzowaniu i kontaktami z firmami informatycznej branży. Dużo służbowych wyjazdów, itd. Z właścicielem [WCD] zakolegowaliśmy się lata wcześniej na masowym zlocie „absolwentów" (pozdrawiam pewien polmos) z podstawówki różnych roczników. Beczka gorzały, start jego firmy, cysterna gorzały, rozwój i sukces jego firmy, tankowiec gorzały (wszystko w normie mojego treningowego reżymu), "szukam człowieka z twoim fachem", witamy w drużynie. Pracować dla kumpla i w zaoferowanych warunkach - bajka.

Budowa domu była w połowie, sensacja odnośnie naszego "bogactwa" jakoś dziwnie nie milknęła. Jako, że miałem dość rozbijania się nastoletnim kombiakiem, warunki pozwoliły, a zarówno mnie jak i małżonkę już krew zalewała od wcześniej wspomnianych implikacji, to wbrew zdrowemu rozsądkowi, w naszej wrodzonej i wzmocnionej wspólnym pożyciem przekorze, postanowiliśmy dołożyć do ognia i kupiliśmy nowego SUVa. No i gunwo wpadło w wentylator.

Wspomniany już WCD (który w tamtym okresie zdawało się rozumiał, że ten nasz majątek nie totolotkiem, a krwawicą stoi), zaczął snuć przede mną wizje potencjalnej współpracy, tj. chciałby rozszerzyć profil i zasięg działalności, wziąć mnie na wspólnika etc., ale to wiązałoby się z wyłożeniem kasy przeze mnie na doinwestowanie. Kwota, którą przedstawił wywaliła moje gały tak, że Marty Feldman pomyliłby mnie ze swoim odbiciem w lustrze. Odmowa, sprawa teoretycznie zamieniona w żart, pozorny koniec tematu.

Budowa skończona, przyszedł czas na parapetówę. Na etapie projektu chałupy, jako, że motyle w brzuchu zdechły, a ich miejsce zajęły nietoperze poczułem, że potrzebuję swojej jaskini batmana. Padło na średniej wielkości pomieszczenie nad garażem. Wygłuszone ściany, duże okno, biurko, zamykana szafka na papiery, telewizornia, nagłośnienie, konsola, kanapa narożnikowa, stolik i to co najważniejsze w takich przybytku - lodówka na trunki i kibel za ścianą. Całość utrzymana w stylu "no-syf", czyli żadnych obrazków, kwiatków, figurek, świeczków, kwiatków, oczojebków, chodników, kwiatków i innego ch......a, którym stoi reszta domu, jako że niepodzielne rządy sprawuje tam baba. Taki przybytek stworzony do męskiego upodlenia w razie potrzeby + biuro w jednym. Nie było to czymś niezwykłym w moim przekonaniu, być może jednak poziom wykonania, umiejscowienie itd. tak podziałały na WCD na rzeczonej wyżej imprezie, że od następnego dnia roboczego skończyły się moje dobre czasy w firmie.

Wszystkie wyjazdy służbowe były rozliczane w moim przypadku post factum, tj. do tamtej pory płaciłem z własnej kieszeni, potem następował zwrot na podstawie faktur. Nigdy nie nadużywałem "gościnności" mojego pracodawcy, dlatego spałem w razie potrzeby w hotelach albo motelach o określonym standardzie - szanuję siebie, ale bez wygłupów i luksusów. Jedzenie głównie woziłem własne albo płaciłem za nie sam, w związku z nadmienionym w poprzedniej historii hobby tj. siłownia. Paliwo - tutaj również nie było żadnych nieporozumień, nie bawiłem się w marynarza i moje wyjazdy, chociaż długie, były stricte związane z moimi obowiązkami; trasa zawsze wcześniej rozplanowana co do godziny. Fakt, zmieniłem samochód na o wiele bardziej ropożerny ale WCD sam mnie do tego namawiał, bo "walanie się tą sp.....liną po kontrahentach to trochę nie wypada". Do tego dochodzi wygląd - pełne umundurowanie, pod krawatem. Poziom moich zarobków nie pozwalał na sugestię, żeby mi w garderobie partycypować. Co się zmieniło?

Nastąpiła weryfikacja, której nie powstydziłby się niejeden ubek czy inny milicjant. Wydzwanianie do większości moich noclegowni o to kiedy się zameldowałem, kiedy wymeldowałem, dlaczego ten pokój a nie inny i czy nie oferowali mi tańszego, czy nie byłem pod wpływem/przynosiłem/zamawiałem alkohol, czy nie wyjeżdżałem pijany, czy nie sprowadzałem sobie panienek, czy paliłem na terenie obiektu, czy aby moja wyżerka nie była wliczona w cenę pokoju i nie próbowałem mataczyć w tym względzie, etc.; wydzwanianie do klientów z podobnymi insynuacjami o moim pijaństwie, czy aby nie pozwalałem sobie robić na boku, tj. składać różnych dziwnych propozycji na szkodę przedsiębiorstwa...

Dowiedziałem się o tych cyrkach głównie z telefonów spod znaku: "o co k.... chodzi?" od życzliwych mi ludzi, czyli zdecydowanej większości przytoczonych wyżej. Ku niezadowoleniu osób odpowiedzialnych kwalifikowałem się do służby w odnowionej formacji, jednakże sam z siebie powiedziałem: dosyć i pomachałem na pożegnanie angażującym tylko jeden palec z całej pięści międzynarodowym znakiem pokoju. Zabrałem jednocześnie ze sobą kilka nieklepniętych projektów mojego autorstwa, z racji konstrukcji umowy o pracę objętych wysokim (C), a które udrożniłyby znacząco przypływ gotówki w fabryce.

Minęło kilka miesięcy, w międzyczasie znalazłem nowe ale podobne z charakteru zajęcie pod dachem, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od macierzy, w nieco innej branży. Nagle przyszła towarzyska odwilż, WCD się odezwał, "a głupio wyszło, wisz rozumisz..." Dobrze, powtórna socjalizacja, ale tym razem ostrożnie. Jakiś szybki wypad do baru, później jakiś wspólny grill... Normalna sprawa, biznes to biznes, prywata to prywata, niby nie ma co się boczyć. Zdarzyło się, że trasa mojej nowej delegacji biegła w powrotnej części przez miasto, gdzie u teściów stacjonowała małżonka WCD, nazwę ją KOCHANIE, wraz z nowym nabytkiem w familii marki niemowlak. Prosta sprawa: "- Zgarniesz? - Spoko - Karty nie wzięła, tam w razie czego zapłacisz, uregulejmy się? - (...hmm) Spoko." Zgarnąłem. Po drodze robimy objazd przez kolejne miasto, szybka akcja z zostawieniem papierów u klienta i chęć powrotu na trasę. Do miasta docelowego jakieś 200 km. Odzywa się balast: "KOCHANIE jeść!" No to jedziemy coś zjeść.

Knajpa aspirująca do miana restauracji, w której stołuję się często; warunki 4-, jedzenie 4+, obsługa 5+ i większość znajomych twarzy w tejże, obłożenie dosyć sporego lokalu na jakieś 60%, czas oczekiwania na żarcie jakieś 20-30 minut. No to gadamy. Jedyny bezpośredni świadek na widok młodych i wyeksponowanych aż do przesady cycków mamusi wyduka tylko: papu, dlatego rozmowa swobodnie została wysterowana w temat mojego "KOCHANIE... ZOSTAWIENIA!!" firmy i jak to dobrze byłoby, gdybym chociaż rozważył "KOCHANIE..." współpracę odnośnie moich pomysłów, których "POZBAWIŁEM" tą przewspaniałą oazę pracowniczego dobrobytu. Ton i ekspresja wypowiedzi sugerowała dodatkowo, że w paszczu a w piczu za tyle i tyle.

Dosadnie i stanowczo podziękowałem za ofertę. Niby zgoda i cisza. Talerze wylądowały na stole, jesteśmy w połowie jedzenia i zaczął się cyrk. Wyzwolona mamuśka z mordem w oczach stwierdziła, że jej bachor wymaga natychmiastowego przewinięcia. I zaczęła go na chama rozbrajać na fotelu koło siebie. Nie zdążyłem nawet zareagować, bo pojawił się "kierownik sali", lubiany przeze mnie archetyp "wiecznego sierżanta", który w żołnierskim pozdrowieniu kazał niewiaście opuścić lokal wraz z całym majdanem, bo "k...a nikt nie będzie na jego zmianie gó..a wąchał.". Chociaż wiem, że do mnie nie mówił, moja zakazana łysa morda porośnięta szczeciną do grdyki, mimo złagodzenia (albo wzmocnienia) ogólnego wrażenia koszulą i krawatem, nie pozwoliła mi zareagować inaczej jak wziąć i niemalże wywlec za kudły, chociaż bez słowa, moje zaczynające pyskować KOCHANIE niczym dres swoją spizganą dziunię z remizy.

Ku mojemu zdziwieniu, odezwały się z sali głosy protestu podobnych wiekiem (chyba) mamusiek do wytargiwanej wózkowej. Olałem to, zrobiłem swoje. Perspektywa jazdy X kilometrów w obes**nej pielusze nie wydała mi się zbyt komfortowa dla dzieciaka, dlatego KOCHANIE zaproponowałem, niech go przewinie w samochodzie. Uśmiechnęła się zastanawiająco szeroko i zgodziła na propozycję. Przezornie przed magicznym *klik* na pilocie zawróciłem ją od tylnych drzwi pasażera do bagażnika.

- KOCHANIE co??? Ja mam tutaj dziecko przewijać?!
- Tak. Jest ciepło [ponad 25C, słonecznie i bezwietrznie], poza tym nie przewożę tam niczego innego niż torby z ubraniami, także jest czysto.
- Nie będę dziecka przewijać w bagażniku!
- Na mojej skórze w środku też nie. Wybieraj.
- TY SKU*******, CH*** jeden, tobie ten totolotek całkiem we łbie pop********!!! MASZ NATYCHMIAST MI DRZWI OTWORZYĆ!
- Aha. Idę dokończyć obiad, jak wrócę dziecko ma być przewinięte, nie obchodzi mnie gdzie, ale już na pewno nie w moim aucie.

Zamknąłem pojazd, wszedłem do knajpy, dokończyłem. Zapłaciłem za siebie, niemało. Ale odmówiłem zapłaty za KOCHANIE i zaznaczyłem obsłudze, że bez względu na to, co się będzie za chwilę wyprawiać, dla mnie to jest obca osoba. Podałem jej dane adresowe i numer do WCD. Wychodzę i co widzę? Ponownie uśmiechniętą kobitę z zadowolonym bobasem w nosidełku. I umazane g****m auto. Karoserię, szyby, z przodu z tyłu, na ile tego małego PKB starczyło.

- Dziecko przewinięte! :D
- Za to twój rachunek nieopłacony. I nie ruszysz się stąd, dopóki go nie uregulujesz. Żegnam Ciebie czule.
- CO?? TY....

Konkluzja - zostawiłem tą podróbkę człowieka i jej pomiot w opiekuńczych ramionach obsługi. Wydałem sporo gotówki na myjni. Więcej wydał WCD za rachunek i na sprowadzenie swojej ukochanej z ponad 200 km do domu. Obecnie firma WCD już nie istnieje, posypała się jakieś dwa i pół roku później od opisanych tutaj wydarzeń i została przejęta za grosze przez korpo. Właściciele wyemigrowali w bliżej nieznanym kierunku.

Dlaczego WCD? A bo Wonsz Ci w De, dawny kolego. Tobie Też KOCHANIE... :)

gastronomia dzieci pracodawcy matki milionerzy

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (460)

1