Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

SzynSzylka

Zamieszcza historie od: 12 kwietnia 2012 - 22:00
Ostatnio: 14 stycznia 2024 - 21:19
O sobie:

dom bez zwierzęcia to tylko puste miejsce

  • Historii na głównej: 15 z 27
  • Punktów za historie: 10335
  • Komentarzy: 216
  • Punktów za komentarze: 1416
 
zarchiwizowany

#61383

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po przeczytaniu o podkradaniu owoców w Zapomnianej Dolince postanowiłam, że napiszę, jak to jest budować dom w podobnym miejscu.

Kilka lat temu trafiła nam się okazja - działeczka 3000 metrów w dobrej cenie w rodzinnej wsi mojej mamy. No to wio - kredyt, kupno, papiery do zabudowy, budowa, wykańczanie... ogólnie dom stoi w połowie wykończony i jesteśmy w trakcie zagospodarowywania. Nowa nieruchomość stała się atrakcją, którą przez ostatnie lata żyła cała wieś:

1. Wyklęci jeszcze przed wprowadzką.
Pierwszy na scenę wchodzi proboszcz, który postanowił wykląć "nowych parafian" podczas mszy za to, że nie wpuścili go na kolędę mimo usilnego napierniczania w drzwi (wg sąsiada z naprzeciwka). Gdyby proboszcz zerknął przez okno tuż obok drzwi zauważyłby, że nie tylko nas nie było, ale i że dom wygląda jak gotowy, ale tylko z zewnątrz (w środku nawet ścian nie było).

2. Wycieczki turystyczno-krajoznawcze.
Muszę przyznać, przez całą budowę nie zginęło nic z materiałów (chyba, że ktoś przytulił coś na tyle niepotrzebnego, że nawet nie zauważyliśmy straty). Jednak, kiedy domek był w końcowym etapie budowy (przed montażem drzwi i okien) rodziców spotkała niespodzianka. Jak co kilka dni wybrali się po pracy na działkę, by obejrzeć postępy w budowie. Okazało się, że w domu ktoś już jest - koleś schodził właśnie z piętra. Na pytanie "co tu do jasnej ciasnej wyprawia" odpowiedział: "a bo wie pani bo tu się tacy jedni budują i to dom podobno cały z drewna i sobie przyszedłem popatrzeć". Pominę pełną wymianę zdań - podsumowując, koleś był oburzony faktem, że właściciele mogą nie życzyć sobie wycieczek po ich domu.

3. Procesja.
Jako że nie uczestniczymy w życiu kościoła, to wszelkie święta, tak jak inne wolne dni, przeznaczaliśmy na pracę w wykańczaniu domu. Tak się zdarzyło, że koło naszego domu przeszła procesja. Widok z okna wydał mi się dość zabawny - na przedzie szedł ksiądz i cedził swoje wywody a wszyscy za nim, zamiast pokornie słuchać, zapuszczali żurawia na nasz dom - niektórzy nawet wychodzili z grupy żeby lepiej się przyjrzeć budowli. Raczej nie było to spowodowane hałasem (akurat malowanie nie jest zbyt głośne) a samochód zdradzający naszą obecność stał za domem. W procesji uczestniczyła ciocia, która później powiedziała nam, że inne domy nie wzbudzały takiego zainteresowania. Co ciekawszego od wywodów proboszcza jest w zwykłym piętrowym domu? Zaczęłam zastawiać nad sprzedażą biletów i oprowadzania wycieczek.

4. Parking.
Dziękuję wszystkim, którzy w większe kościelne święta (zwłaszcza święto zmarłych) robili sobie parking na naszej działce. Czasami przestrzeń przed domem była zastawiana do tego stopnia, że nie mogliśmy dostać się do własnego domu. Ludzie po prostu uznali, że skoro nie ma jeszcze płotu, to fakt, że na działce stoi dom wcale nie świadczy o tym, że to prywatny teren. Rozwieszenie taśmy też nie dało wiele – część samochodów zastawiała wjazd a resztę postawiono tak, że taśma była napięta do granic wytrzymałości. Na prośbę przestawienia samochodu: „noszzzz kur… z jakiej racji?”. A z takiej, że nie prowadzimy strzeżonego parkingu i mamy prawo wjechać na własną działkę. Dziwne, że jak działka była przez lata pusta, to nikt nie pomyślał by tam parkować.

5. Rolnictwo.
Również z czasów przed postawieniem porządnego płotu. Pewien rolnik z jakiegoś powodu postanowił zawrócić pod naszym domem. Pół biedy, gdyby traktorem , ale pan szanowny zawracał wielkim kombajnem (tzw. bizon). Nie przejmował się nami stojącymi obok i dającymi upust nerwom, ani tym, że o mało co nie zerwał nam dachu. A mógłby zawrócić jadąc zgodnie z pierwszeństwem do okoła doliny – nadrobiłby najwyżej kilometr a zajęło by mu to mniej czasu niż manewry rozjeżdżające nam podjazd.
Zabawnych i piekielnych historii było więcej a jeszcze się nie wprowadziliśmy… Strach pomyśleć co dalej…

Wsi spokojna wsi wspaniała

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (337)
zarchiwizowany

#61261

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jako, że poprzedni pies łapał chyba każdą chorobę, jaką podają podręczniki (albo i nie podają), a i poprzednia kotka na przestrzeni lat zaliczyła kilka wizyt u weterynarza, obecna sunia i dwa kocurki są wychuchane i każdą niepokojącą sprawę natychmiast konsultuję z weterynarzem (czytaj - nie daję się tekstom, że samo przejdzie i nie mam panikować). A weterynarzy znam cały zastęp. Słucham u nich różnych opinii na różne sprawy, ale wszelkie rutynowe operacje (np. szczepienia, sterylizacje) a także poważniejsze sprawy natychmiast powierzam najbardziej zaufanemu, który nie raz pokazał, że ma podejście i serce do zwierzaków.

Ostatnio przyszła pora na pozbawienie męskości młodszego kocurka, a akurat z kasą krucho, więc poszukiwania, czy nie dałoby się taniej (w końcu operacja tak prosta, że sama potrafię ją zrobić, ale niestety nie mam uprawnień).

Szef - zrobiłby za darmo, ale nie chcę pakować się w długi wdzięczności wobec pracodawcy.

Znajomy lekarz - spoko, policzy taniej, ale pod warunkiem, że wcześniej kocurek pokryje jego kotkę. - Jaaasne, ale po 1 - kot ma w papierach i umowie kupna obowiązkową kastrację i zakaz krycia, czego zamierzałam dotrzymać, po 2 - kotka owszem, rasowa, tylko rasa się nie zgadza, po 3 - nigdy nie zgodziłabym się pokryć kotki ważącej niecałe 3 kg (a i to po porządnym posiłku i przed wypróżnieniem) kocurem, może i młodym i jeszcze nie wyrośniętym, ale mającym w genach ponad 10 kg.

Po dłuższych poszukiwaniach pozostała decyzja - robimy zrzutę i płacimy normalnie za operację, za to fachową i bez głupich warunków - u zaufanego doktora.

Kotek ma się dobrze, wszystko ok., dopóki kolejny znajomy lekarz nie dowiedział się przypadkiem, że poszłam do konkurencji. Awantura na sto fajerek, że jestem taka, siaka, że idąc do kogoś innego podważam JEGO kompetencje. Wytłumaczyłam, że jego nie brałam nawet pod uwagę, ponieważ nie podoba mi się jego podejście do leczenia i jego dość specyficzne poczucie humoru. Dlaczego? Otóż doktor pytany kilka razy o opinię, zanim zastanowił się nad konkretną odpowiedzią, z kamienną twarzą stwierdzał "UŚPIĆ". Ok, przywykłam, zwykle drążyłam temat póki nie skończył "żartować". Ale odkąd taka odpowiedź padła w sytuacji, gdy pytanie dotyczyło chorującej na serce kotki, nie drążyłam i przestałam prosić szanownego o konsultacje.

Tłumaczenie - przecież to tylko dowcipy, czego się czepiam. Moja odpowiedź (a w zasadzie pytanie) czy nie pomyślał, że czasem takie dowcipy mogą sprawiać przykrość? Czego się dowiedziałam? Że nie mam poczucia humoru i nie znam się na żartach.

Weterynarze

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (44)
zarchiwizowany

#60981

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A propos odmowy sprzedaży zwierzaka.

Rozumiem - zwierzę musi jeść. Nie tylko roślinożerne, ale i drapieżnik. Drapieżnika rzadko udaje się przekabacić na formę pobierania pokarmu inną niż polowanie. Stąd często zdarza się klient kupujący np. myszkę na żywy pokarm dla węża czy pająka i z tym trzeba się pogodzić.
Ale gość sprzed kilku miesięcy nadawałby się co najmniej na M1 o miękkich ścianach i bez klamek.

- Złapie mi pani myszkę.
- Którą?
- Wszystko jedno byle dużą.
- (z ciekawości) Dla węża?
- Nie, dla kota.
- Pan żartuje.
- Nie.
- Ale jak to dla kota?
- Normalnie - do zabawy.

Ktoś oprócz mnie uważa, że nie jest to jednak do końca "normalne"?

zwierzęta a psychopaci

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (66)
zarchiwizowany

#60143

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałam krótko ale jak zwykle się rozpisałam, więc z góry przepraszam za długą lekturę :-)

Pewni państwo mieszkający w mojej miejscowości, wielcy przedsiębiorcy - mają sklepik (wielobranżowy, choć klientela w większości monopolowa, a i sam właściciel miewa słabość do towarów z wyższej półki). Sklepik mieści się w budynku, w którym mieszkają a budynek otacza dość spora działeczka. Tyle tytułem wstępu.

Państwo ci mają pieski:
- nowofundlanda
- jego potomka z bliżej nieokreśloną panną, wielkością i wyglądem przypominającego labradora
- dodatkowego ciapka wielkości jamnika

Tak się złożyło, że największy z nich, wodołaz, podkochuje się w mojej suni - owczarku niemieckim. Nie raz zdarzało się, że Romeo uciekał i wystawał wieczorami pod bramą mojego ogródka płacząc, by ktoś go wpuścił do Julii (na szczęście u nas psy są na noc zamykane do klatki w głębi ogródka, żeby nie szczekały ani by nikt im czegoś po ciemku nie podrzucił). Gorzej z powrotem Romea - pies na ogół spokojny, ale jeśli chodzi o amory, to właściciele mają problem by we 3 go z powrotem do domu zaciągnąć.

Kolejny cyrk jest podczas spacerów - o ile ja, niewielka ale stanowcza daję sobie radę z ułożonym 30 kilogramowym psem, to osobnik wychodzący z 2 2-krotnie większymi psami i 1 krzykaczem (z czego na smyczy jest tylko ten ostatni - "najgroźniejszy") ma niemałe problemy, zwłaszcza, że zazwyczaj jego spacery odbywają się po spożyciu w/w produktów z własnego sklepiku. Kiedy idąc lasem trafiałam na tą bandę, z reguły sytuacja wyglądała podobnie: obskakują mnie 2 byki przy akompaniamencie pańcia "spokojnie one sie tylko bawią" w czasie, kiedy mój obronny inaczej pies z podkulonym ogonem nie wie gdzie się schować. Z reguły wywiązuje się wtedy taki lub bardzo zbliżony dialog:

Ja - Może zabrałby pan łaskawie psy
On - Ale one się bawić chcą
Ja - Taaa zwykle ona nie ucieka jak inny pies chce się bawić
On - Ale co, cieczkę ma?
Ja - A jakie to ma znaczenie? Ma pan zabrać psy
On - No jak nie ma no to o co chodzi, przecież nic nie zrobią
Ja - Nie obchodzi mnie to, ma pan zabrać psa bo ja nie mam obowiązku za każdym razem się oganiać od obcych psów

Na nic prośby, na nic groźby, na nic wzywanie policji - na państwa nie ma mocnych bo koniec końców nie ma świadków, że np. ok 60 kg pies włóczy się po wsi - nikt nie widzi, nikt nie słyszy, a jak widzi to też nie widzi - w końcu dobroczyńcy ludzkości na zeszyt winko dają.

Pewnej niedzieli poszliśmy do ogródka popracować. Oto co zastaliśmy:
- wyłamane sztachety w płocie
- czarne, charakterystyczne kudły na resztkach sztachet
- szczeble od psiej klatki starte do połowy grubości, jakby ktoś tarnikiem potraktował
- koło klatki kałuża krwi, zakrwawiona kłódka od bramy i garażu
- ślady butów w błocie przy wyłamanych sztachetach
- sunia boi się wyjść z budy, podobnie jak kot mieszkający w garażu

Nie musieliśmy się długo domyślać - Romeo nawiał w nocy włamał się i próbował dokonać gwałtu, w czym przeszkodziła dodatkowa klatka. Na szczęście do niczego nie doszło, bo już kiedyś właściciele dopuścili go do suki owczarka i owoc tej miłości - wyleniałą czarną hienę - można podziwiać do dziś na jednym z podwórek sąsiadów.

Pierwsze uczucie - złość. Znowu bydle uciekło i nikt nic sobie z tego nie robił. Pytamy sąsiadów z naprzeciwka - nikt nic nie widział, cisza i spokój w nocy, nikt nie chodził bo by wiedzieli. A jak byk widać, że ktoś musiał tu być - właściciel albo uczynny sąsiad - ślady butów przy dziurze w płocie świadczyły, że ktoś go stamtąd zabrał - jeszcze nie widziałam psa który sam odszedł by od suki z cieczką. Drugie uczucie - żal psa, przecież taki poraniony, może wdać się zakażenie albo inne paskudztwo. Tak czy inaczej trzeba z sąsiadami zamienić parę zdań, choćby dowiedzieć się, kto zwróci za płot i inne zniszczenia, nie mówiąc o zastrzykach dla suni (na początku nie wiedzieliśmy czy czasem nie udało mu się w jakiś sposób jej pokryć a ja nie życzyłam sobie, by rasowa suka urodziła maszkary podobne do w/w).

Tata zgłosił mnie na ochotnika, by porozmawiać z właścicielami psa, a w tym czasie sami zbierali wywiad środowiskowy. Od razu wiedziałam, że muszę uderzać do kobiety, bo z jej mężem nie ma co gadać. Wywiązała się taka rozmowa:

Ja - Dzień dobry, wygląda na to że Romeo znowu urządził sobie w nocy wycieczkę do Julii.
Ona - Niemożliwe.
Ja - Możliwe i mamy na to twarde dowody.
Ona - Ale on całą noc w altance spał.
Ja - Tłumaczę pani że był, wyłamał płot i prawdopodobnie poważnie się pokaleczył.
Ona - Mówię, że on nigdzie nie był tylko spał w altance - jak chcesz to zobacz. (prowadzi mnie do altanki i woła Romea). No widzisz, spał tutaj.
Ja - Pani chyba sobie ze mnie żartuje (lustruję psa, który wygląda jakby najpierw tarzał się w błocie a potem w trawie a na koniec pobił z niedźwiedziem) rozumiem, że pani jak większość ludzi na wiosce pamięta mnie jeszcze za czasów siuśmajtka, ale nie jestem już smarkulą której wciśnie pani taki kit! Przecież ten pies jest cały zgnojony - i ja mam uwierzyć, że spał w wypłytkowanej altanie i ani na krok jej nie opuszczał? Poza tym (tu pies się ruszył i podszedł do mnie) jakby pani nie zauważyła to on zostawia za sobą ślady krwi na płytkach.
Ona - Jemu nic nie jest a poza tym to jeszcze niczego nie dowodzi a teraz wybacz bo ja mam gości i śniadanie robię.
Ja - Kpi pani sobie? Żaden pies na wiosce tak nie reaguje na suki jak ten erotoman, poza tym pies zgnojony, widać że nocował poza domem, na podwórku u mnie cała mada śladów, począwszy od krwi i sierści a skończywszy na śladach butów, a pani mnie próbuje zbyć jak smarkulę i wykpić się od odpowiedzialności za zniszczenia? A co jak coś zmajstrował? Ja widziałam wyniki waszych doświadczeń i te kundle spłodzone przez Romea porozdawane po sąsiadach i nie życzę sobie małych a zastrzyki dla suki tanie nie są.
Ona - Ale o co ci chodzi, pies nie wychodził, wymagasz nie wiadomo czego jak pies nie wychodził, a poza tym to przecież studiowałaś i się na tym znasz to wiesz, że to normalne i że to jest psa instynkt że za sukami lata...

Tyle wywnioskowałam, że to, że pies całą noc nie wychodził, nie przeszkadza mu podążyć za instynktem do suki i dziwne, że jej właściciele mają obiekcje, skoro psu się chce pobzykać. A państwo nie poczuwa się do odpowiedzialności nie tylko za zniszczenia, ale i za psa, który regularnie ucieka i błąka się po wsi, przy czym ich za**ranym (jak i wszystkich) obowiązkiem, jest by tego psa pilnować, zwłaszcza, że w tym wypadku właściciele są ostatnimi osobami, których ich psy słuchają.

Podsumowując, wojna nadal się toczy. Z jednej strony jest nasze słowo i posiadane dowody rzeczowe oraz zdjęcia jatki pozostałej z tamtej nocy i kolejne, przedstawiające psa na wolności (tak, za 2 dni znów piesek znów wyszedł sam na spacer), a z drugiej strony słowo państwa i rzeszy ich zwolenników (patrz punkt o pijaczkach spod sklepu), którzy potwierdzą, że Romeo nie wychodził, choć wcale ich tam nie było.

Ze swojej strony mogę jeszcze tylko dodać, że świat jest malutki - za kilka dni byłam z mamą u weterynarza z kotką i w luźnej rozmowie mama opowiedziała mu o całej akcji z sąsiadami, na co lekarz: "A to panie z Piekiełka są, no tak myślałem że coś mi się kojarzy, bo ostatnio byli ludzie z wodołazem do pozszywania pokaleczonych łap". A podobno Romeo zdrowy i nic mu nie było... Brak słów...

Wytrwałych jeszcze raz przepraszam za całą epopeję :-)

sąsiedzi i ich pupile

Skomentuj (116) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (376)
zarchiwizowany

#58199

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sotalajlatan http://piekielni.pl/58165#comments przypomniała mi, jak skończył mój poprzedni owczarek...

Jest w mieście pewien lekarz weterynarii i nie tylko lekarz, ale i doktor nauk weterynaryjnych wszelakich. Dorobiwszy się na małej lecznicy zaczął ją powiększać i kupować sprzęty rzadko spotykane w małych placówkach (np. tomograf). Jego klinika jest obecnie polecana przez innych lekarzy a doktor szczyci się, że odwiedzają go ludzie (i zwierzaki) z całej Polski.

Moja poprzednia psina była chorowita: problemy ze stawami, nawracające bóle po potrąceniu przez samochód i parę mniejszych dolegliwości towarzyszących dużym rasom. Ale wychodząc z założenia, że jak się taką sierotkę adoptowało to teraz trzeba dbać, więc zaczęły się regularne wizyty i spore zastrzyki gotówki dla doktora (najdroższy lekarz o jakim słyszałam, ale sądziliśmy, że za jakość się płaci).

Piesek mimo nawracających bóli wesoły, cieszył się życiem, aż tu nagle pies zaczyna tracić siły - widać, że mimo chęci wyjścia na spacer, nie ma siły dojść do lasu (czyli jakieś 100 metrów od domu). Decyzja - wizyta u doktora! Reakcja doktora - "o co wam chodzi, przecież widać że pies okaz zdrowia". No nic, może pies ma taki okres że jednak się po prostu nie chce... Ale po 2 tygodniach pies nie ma siły wyjść z budy i przejść się po podwórku. Kolejna wizyta - jednak nalegamy na badania. Doktor z łaską pobiera krew z miną pt. "głupki chcą wydać kasę, a niech mają". Wynik badań - doktor z ogłupiałą miną przegląda wyniki i stwierdza - Ten pies już dawno nie powinien żyć - BIAŁACZKA. Pies wykańczał się powoli i w cierpieniu ponieważ jaśnie pan uważał, że jest tam od poważniejszych spraw niż badanie krwi, które - jak się okazało - mogło uratować psa, albo przynajmniej zmniejszyć jego cierpienie.

Klinika Wet

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (269)
zarchiwizowany

#56783

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nawiązuję do historii http://piekielni.pl/56747#comments oraz kolejnej załączonej w pierwszym linku opowiadających o debilach którzy z żywych istot nie powinni mieć prawa posiadać tasiemca a co dopiero psa.

Jak już wspomniałam w komentarzu do jednej z w/w historii, złe nie są zwierzęta a właściciele, którzy mają pewne braki w przestrzeni między uszami.
Opiszę historię kuzynki i jej znajomych i proszę, by każdy sam ocenił, kto tu jest piekielny, oraz czy w tym przypadku pies jest zabójcą czy bohaterem.

Kuzynka i jej ówczesny luby mieli znajomych, szczęśliwych posiadaczy pitbulla (dajmy mu Burek). Burek to na co dzień przytulas i przylepa, który dałby się sprzedać za mizianie.
Pewnego wakacyjnego dnia cała czwórka wraz z psiakiem wybrała się na plażę. Na miejscu spotkali tylko jedną grupkę osób – rodziców z dziećmi. Ludzie przyjaźni, rozmowa przyjemna, Burek bawi się z dziećmi.
W pewnej chwili pojawiło się dwóch typów prowadzących na smyczy ogromne wilczysko. Jeden z nich z wrednym uśmieszkiem zapytał czy nie chcą się na pieski spróbować. Odpowiedziała mu wymowna cisza z serii „nie reaguj na idiotów to sobie pójdą” i poszli. Pozostali na plaży dalej rozmawiają i obserwują zabawę dzieci z Burkiem.
Nagle burek bez ostrzeżenia rzuca się na dzieci – nie zrobił im krzywdy – poprzewracał tylko i pobiegł dalej. Jego zachowanie zaraz się wyjaśniło. Otóż właściciele wilczura nie odeszli daleko, co więcej spuścili go ze smyczy i napuścili na Burka? Dzieci? Psy szarżowały na siebie w akompaniamencie śmiechów debili/idiotów/kretynów (właściwe podkreślić). Kiedy się spotkały nie doszło do walki – po prostu przy pomocy masy i szczęk Burek sprowadził przeciwnika do parteru.
Właścicielom wilka zrzedły miny gdy musieli pozbierać to co z niego zostało (miał skręcony kark). Kiedy zaczęli wygrażać się policją, luby kuzynki nie wytrzymał i zapytał, czy może teraz chcą spróbować swoich sił z Burkiem.

przyjaciel człowieka

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (313)
zarchiwizowany

#56384

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia klarencji http://piekielni.pl/56370#comments o wyśmiewaniu imion przypomina mi podobne zagadnienie - nazwiska

Imiona imionami - polskie imiona są ładne, a jak ktoś otrzyma jakieś stare, popularne 20 - 30 lat temu to dodatkowo oryginalne. Osobiście mam uczulenie na zapożyczanie imion z zagranicy, ponieważ u mnie na wiosce chyba każdy kilkuletni chłopiec nazywa się Igor albo Oscar a dziewczynka Amanda albo Dżejsika.

Osobiście mam pospolite imiona, choć nazwisko dość znane, choć rzadkie, z którym mam niemal taką samą "uciechę" jak szanowni wypowiadający się w komentarzach pod przytoczoną historią. Pomijając fakt, że niemal przy każdym podpisywaniu poleconych, odbioru paczek, czy innych papierów, kurier/listonosz prosi o powtórzenie nazwiska (ponieważ nie dowierza lub ma skojarzenia), oto kilka innych przykładów:

1. Nowaków czy Kowalskich jest w pieruny i jeszcze trochę i nikt nie robi z tego problemu, ale znam tylko jeden przypadek mojego nazwiska niezwiązany z moją rodziną. Jednak kiedy byłam w podstawówce, katechetka dowiedziała się o nim i (choć jestem jedynaczką) przez miesiąc wmawiała mi, że mam siostrę. Nie ważne, że ani ja, ani moi rodzice nie mieli o niej pojęcia

2. Do teraz zdarzają się sytuacje, kiedy wchodzę do sklepu, staję grzecznie w kolejce, a panie robiące przede mną zakupy po zauważeniu mnie rzucają:
- Aaaaa i jeszcze włoszczyznę miałam kupić!

3. Jakiś czas temu w pewnej miejscowości powstał niezbyt potrzebny dworzec kolejowy... Przez jakiś czas było głośno o Włoszczowej, przy czym kto skojarzył, ten był święcie przekonany, że na pewno stamtąd pochodzę. Ewentualnie zadzwoniła do mnie przyjaciółka z informacją, że u niej w spożywczaku ser włoszczowski sprzedają i czy nie chcę, żeby dla mnie też kupiła

4. Obecnie najwięcej skojarzeń dotyczy naszej rodowitej medalistki, przez co mnóstwo osób (w tym profesor na ustnym egzaminie) ochrzciło mnie Mają i wypytywało o moją kondycję lub ulubioną dyscyplinę sportową

nazwiska

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (37)
zarchiwizowany

#56290

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia @zetana przypomina mi niedawne jazdy w ramach kursu na prawo jazdy.
Oto kilka przykładów kiedy nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać:

1. Pomijając fakt, że o mało co nie narobiłam w majty kiedy zaraz po wyjaśnieniu, gdzie jest kierownica a gdzie skrzynia biegów, instruktor kazał mi wyjechać z placu prosto w najruchliwszą część centrum miasta, wciąż zwracał mi uwagę że np. nie puszczam sprzęgła (a wyglądało to tak, że ja puszczam ostrożnie a sprzęgło wciśnięte jego nogą)

2. Wykładowca swoje a instruktor swoje... każdy miał swój świat i swoje pojęcie na temat m.in. ruszania na światłach, dostosowywania biegów czy wyprzedzania. Starałam się jednak brać pod uwagę wiadomości z podręcznika i gdy zwróciłam uwagę instruktorowi, że uczono mnie inaczej to podsumował: "Widzę, że już wszystko wiesz więc nie jestem tu potrzebny"

3. N jednej z pierwszych jazd grzecznie czekam na światłach. Gdy włącza się żółte, słyszę: "No dalej! Jedziesz! Ciśniesz! Żółte jest więc jedziesz bo z tyłu trąbić będą!" Ja przygotowana do jazdy grzecznie czekam na zielone jak podręcznik przykazał a tu nagle z poprzecznej na czerwonym pojechał sobie tir. Do końca jazdy miałam przed oczami mokrą plamę jaka by została z tego suzuki, gdybym posłuchała wtedy instruktora

4. Najciekawsze jednak było wydarzenie pod kilku dniach. Kilka razy przejeżdżałam przez skrzyżowanie na którym coś robiono, potem pojawiły się znaki o zmianie organizacji ruchu, powód - skrzyżowanie przeistaczało się w rondo. Zadowolona z siebie, że przy braku wprawy moim roztrzepaniu w porę zauważyłam zmiany i zastosowałam się do nich wjeżdżam na puste rondo i niespodzianka - z mojej prawej bez ustąpienia pierwszeństwa, wymusza mi jakiś czarny merc. Pół biedy gdyby myśląc że się zmieści wjechał i pojechał ale on mi się pakuje pod prąd że ledwo wyhamowałam bez uszczerbku dla lakieru na obu pojazdach. I co w związku? Trzeba wysiąść i z ryjem na smarkule bo jak mu eLka śmiała wyjechać kiedy miała pierwszeństwo? Na szczęście szybko się zamknął i zmył, gdy zobaczył robotników z ronda (pozdrowienia dla panów) którzy wyglądali jakby oburzeni całą sytuacją wzięli co mieli ciężkiego pod ręką i zamierzali kolesiowi czynem wytłumaczyć zasady ruchu drogowego

suzuki z eLką na dachu

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (175)
zarchiwizowany

#51478

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przyzwyczaiłam się już, że często szeregowy pracownik sklepu zoologicznego bywa uważany za znawcę w tylu dziedzinach, że trudno zliczyć. Np. ja wiem sporo o zwierzątkach futerkowych, kolega więcej wie o akwarystyce, ale często słyszymy pytania z zakresu weterynarii, fizjoterapii, behawioryzmu, a nawet niektórzy sądzą, że na bieżąco monitorujemy sprawy rynku rolnego, znamy wszystkich hodowców i wiemy, gdzie bierze najwięcej ryb… Normalka. Ale gościu, który marudził mi dzisiaj przez prawie godzinę bije wszystkich na głowę.

G: Chciałbym kupić psa
J: Niestety, ale nie mam obecnie żadnych ogłoszeń o psach
G: Ale pani mi doradzi – ja chce psa obronnego
J: W takim razie zostaje panu schronisko albo sprawdzenie okolicznych hodowli, bo ja nie orientuję się czy ktoś ma takie psy
G: Ale czy pani rozumie o co mi chodzi? Ja potrzebuje psa którego jak wezmę do lasu to mnie obroni. Ile taki pies kosztuje?
J: Oczywiście że rozumiem, ale nie sądzi pan chyba ze tak po prostu kupi pan psa który będzie już wszystko umiał.
G: Ale jak to?
J: Normalnie, wybiera się rasę, kupuje szczeniaka i uczy go obrony. Nawet jeśli istnieje hodowla zajmująca się odchowaniem i szkoleniem psów zanim zostaną sprzedane to na pewno nie były by one tanie
G: Ale jak to mam uczyć? Pies powinien umieć mnie ochronić
J: A jak pan to sobie wyobraża? Że nieszkolony pies od razu będzie wiedział czego pan od niego oczekuje?
G: No podobno psy są inteligentne, rodzą się inteligentne tak jak ludzie więc jeśli wezmę go do lasu to ma mnie obronić przed wilkami
J: Obawiam się, że myli pan inteligencję z wiedzą i doświadczeniem. Jeżeli nie nauczy się psa odpowiednich zachowań to nigdy nie wiadomo jak zareaguje w różnych sytuacjach
G: To co ja mam zrobić? A jak mnie coś zaatakuje w lesie?
J: Skoro pan z góry zakłada, że pana zaatakuje jakieś zwierzę to po prostu sugeruję nie iść do lasu
G: Ale ja mam coś do załatwienia. Co ja mam zabrać? Nóż? Siekierę? No i potrzebuję psa żeby mnie bronił bo jak mnie jakiś wilk zaatakuje albo lis? Jak pani sobie wyobraża?
J: Po pierwsze, to codziennie od 20 lat chodzę z psem na spacery do lasu i nigdy mnie nic nie zaatakowało, nigdy też nie słyszałam o takich przypadkach w tej okolicy
G: A jak jakieś zwierzę rzuci się na mnie z głodu?
J: Proszę pana, w naszych lasach jest aż nadto zwierzyny, żeby drapieżniki nie musiały polować na ludzi. Poza tym, jeżeli zwierzęta nie są prowokowane do ataku to nie trzeba się ich obawiać.
G: Ale jednak jak się coś na mnie rzuci? Jak się bronić?
J: Sam pan powiedział, że zwierzęta rodzą się inteligentne – może mi pan wierzyć, że dzikie zwierzęta instynktownie unikają ludzi i nawet jakby niedaleko pana znalazłaby się cała wataha wilków to nie miałby pan o tym pojęcia.
G: I nie zaatakuje? Bo ja mam sprawę do załatwienia i musze iść do lasu a ja oglądam Discovery i widziałem nie raz że zwierzęta są niebezpieczne
(Moja cierpliwość powoli się kończyła. Zwykle jestem miła ale w tym przypadku sarkazm sam się cisnął na usta)
J: Ma pan na myśli lwy, anakondy, krokodyle? Czy widział pan program w którym rdzenni mieszkańcy Borów Tucholskich polują na spacerowiczów?
G: No nie
J: Jedyne co mi przychodzi do głowy to wścieklizna, ale w tym wypadku pies panu się nie przyda – nawet jeśli obroni pana przed wściekłym lisem to sam się zarazi a wtedy i pan jest w niebezpieczeństwie
G: Ale dużo się od pani dowiedziałem ale coś nie mogę uwierzyć… Tak sobie myślę… Wierzy pani w Boga?
J: Nie sądzę żeby mogło to pana obchodzić
G: Ale wierzy pani czy nie bo to ważne
(To już przegięcie – facet który nie wyglądał na do końca trzeźwego będzie mnie wypytywał o wiarę)
J: Powtarzam, że to nie pana sprawa. Nie interesuje mnie czy kupi pan psa, czy pójdzie do lasu. Rozmowę uważam za skończoną
G: Bo ja tak sobie myślę że taki zwierzak to katolika by nie ruszył. No bo przecież Bóg go obroni
J: W takim razie proponuję dać sobie spokój z psem – po prostu niech pan idzie a jak zobaczy pan zaskrońca albo dzięcioła to zacznie się pan modlić
(bez obrazy dla wierzących, ale gość już mnie irytował)
G: No wie pani, jak to by wyglądało tak iść i się modlić?
J: Nie wiem, to pan zaczął ten temat
G: Ale skąd pani wie czy ja jestem wierzący – może jestem synem Szatana?
J: Absolutnie mnie to nie interesuje, ale wydaje mi się, że syna Szatana zwierzęta tym bardziej by unikały
G: Skąd pani wie? Bo wie pani ja tak mowie bo na świecie jest tak że rodzą się dwa rodzaje ludzi – dzieci Szatana i dzieci Boga – jedni są dobrzy a inni źli…
J: Tylko że mnie to w ogóle nie obchodzi i proszę pana o opuszczenie sklepu bo mam dużo pracy
G: Ale pani musi wysłuchać bo to pani obowiązek
J: Moim obowiązkiem jest obsługa klienta, ewentualnie służenie poradą w miarę możliwości ale w pana przypadku uważam rozmowę za skończoną
G: Kiedy ja pani qrwa powtarzam, że są dwa rodzaje ludzi bo jakby wszyscy byli dziećmi Boga to nie było by wojen
(Byłam sama na sklepie a gość był dwa razy większy, więc w tym momencie miałam już w pogotowiu gaz pieprzowy)
J: Proszę nie rzucać mi tu qrwami i nie podnosić głosu – uważam temat za skończony i proszę opuścić sklep
G: Ja bym jeszcze porozmawiał bo ja lubię chodzić do ludzi bo zawsze się czegoś dowiem ale muszę iść do domu bo czeka na mnie grochówka
J: Więc proszę iść na grochówkę – smacznego i żegnam

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 281 (391)
zarchiwizowany

#29385

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Odnośnie wczorajszej historii (o sąsiedzie dekoratorze wnętrz z siekierą). Ponieważ zostało mi zarzucone, że sytuacje takie mają miejsce tylko dlatego, że nikt z tym nic nie robi, nie buntuje się, nie zgłasza, postanowiłam opisać warunki panujące w mojej rodzinnej miejscowości. Obawiam się, że będzie długo…

Moje osiedle dzieli się na dwa obozy. Jeden, to ludzie w większości spokojni i bezkonfliktowi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Drugi, to tacy, których stać na to, żeby przez bite 24/7 wystawać pod sklepem z monopolowym i jeszcze utrzymać rodzinę na całkiem niezłym poziomie (np. mnie, w przeciwieństwie do dzieci w/w osób, nie było dane codziennie objadać się słodyczami i wypijać hektolitrów markowej coca-coli).

O to kilka uwag, jak można dorobić się w życiu:

- po co pracować? Są zasiłki dla bezrobotnych. Można też zgłosić chorobę alkoholową (dodatkowa renta).

- datki z unii dla potrzebujących? Odbierałam taką paczkę dla znajomej, stąd byłam świadkiem jak to już w kolejce po odbiór niektórzy wymieniali się wiadomościami, komu co odsprzedadzą i za ile i na ile flaszek wystarcza jedna paczka.

- po co kupować opał? Przecież w Borach Tucholskich jest tyle bezpańskich drzew, których nikt nie pilnuje i aż się proszą o „zaopiekowanie się” nimi i zabranie do domu. Można też nabyć tą drogą więcej dobra i również odsprzedać mniej aktywnym znajomym.

- w przypadku szczęśliwych posiadaczy prywatnych środków transportu, można odciążyć sąsiadów z niepotrzebnych (lub potrzebnych) ruchomości zawierających metal różnego rodzaju i zamienić go na walutę. Ewentualnie jeżeli dani sąsiedzi są przywiązani do swoich własności (czytaj: swego dobra pilnują), metal można znaleźć również na torach kolejowych.

Teraz krótka część o organach sprawujących władzę i pilnujących porządku. Sytuacja ogólnie wygląda tak, że prawo dotyczy tu wyłącznie obozu 1.

1.Gmina
Regularnie podnoszone są wszelkie opłaty (czynsze, opłaty za ogródki, garaże, nie mówiąc już o mediach). Powód? Po co użerać się z niepłacącymi przedstawicielami obozu nr 2, skoro można podnieść opłaty i zdzierać z tych, którzy i tak płacą? Dodatkowo regularnie przeprowadzane są pomiary pomieszczeń mieszkalnych i użytkowych, bo może ktoś jednak płaci za mało.

2.Policja
Niegdyś wzywana do każdej awantury, bójki czy do czego wzywa się policję… Oczywiście przyjeżdżali i robili rozeznanie w terenie, po czym odszukiwali osobę wzywającą - bo przecież trzeba znaleźć winnych bezpodstawnego wezwania i ktoś za to musi zapłacić. I jak tu się nie dziwić, że niektórzy przestali wzywać niebieskich. Po prostu ludzi nie stać, by płacić za to, że panowie awanturnicy nie raczyli poczekać jeszcze 2 godzinek zanim szanowne orły przybyły z prędkością światła.

3.Wójt
Jeden z sąsiadów parkuje swojego tira pod oknami budynku. Niby nic, gdyby nie fakt, że sprzęt potrzebuje regularnego rozruchu silnika (godzinnego) o 5 nad ranem. To tylko przykład samowolki, ale właśnie na tym przykładzie chcę pokazać, że są równi i równiejsi. Otóż jaki sens ma walka mieszkańców o spokój na osiedlu, skoro taki oto sąsiad, mimo wywalczonych przez mieszkańców znaków zakazu wjazdu na teren zabudowany chwali się wszem i wobec, że akurat jemu wójt pozwolił tu parkować? Zgłaszanie na policję? Policja od lat nie widziała żadnego znaku. Gdy dany znak zobaczyli, nie widzieli związku ze sprawą.


Wracając jeszcze do sąsiada z siekierą. Dlaczego nikt nie zgłaszał jego wybryków? Dlatego, że wybrali własne zdrowie i życie.

Był taki jeden, miejscowy pijaczek, który miał z nim na pieńku. Pewnego wieczoru zajeżdżamy pod dom a tam klasyczna niebiesko-czerwona dyskoteka. Panowie mundurowi nie pozwolili wejść do własnego mieszkania bo świadkowie, bo przesłuchania. Co się okazało, wspomniany pijaczyna zakończył żywot w mieszkaniu sąsiada. Co więcej dowody wyraźnie wskazywały, że sąsiad myślą i czynem pomógł mu w przedwczesnym zejściu.

Za ciekawostkę mogę dodać, że od tego czasu to mieszkanie mieszczące się na moim piętrze zyskało miano przeklętego, dlatego, że od tam tego zdarzenia, było ono miejscem większej ilości zgonów (naturalnych, wymuszonych, samobójczych) niż spory szpital.

Dlaczego ludzie narzekają na warunki mieszkania na tym osiedlu zamiast po prostu się z niego wyprowadzić? Niestety – uczciwie pracujących ludzi po prostu na to nie stać.

piekielne osiedle

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (199)