Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tumartini

Zamieszcza historie od: 25 maja 2011 - 16:49
Ostatnio: 14 grudnia 2012 - 12:32
O sobie:

Optymistka, pozytywnie nastawiona do ludzi i świata w ogóle. Nie znosząca chamstwa i buractwa.

  • Historii na głównej: 9 z 15
  • Punktów za historie: 5178
  • Komentarzy: 68
  • Punktów za komentarze: 301
 
zarchiwizowany

#25197

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/24320 przypomniała mi o moich ostatnich przygodach z dostawcą internetu. Tyle, że od drugiej strony.
Na moim osiedlu są małe możliwości podłączenia do sieci. Wybraliśmy dostęp radiowy. W sumie nie najgorszy, czasem zdarzały się jakieś chwilowe przestoje w dostarczaniu sygnału, ale naprawdę byliśmy zadowoleni. Aż do zeszłego tygodnia. We wtorek wieczorem wróciliśmy z mężem do domu, włączamy komputer. Internetu brak. Standardowe zresetowanie routera, sprawdzenie wtyczek, no nic nie pomogło. Trudno. Wieczorem nikt już telefonu w biurze dostawcy nie odbierał.
Rano zadzwoniłam do dostawcy z prośbą o informację. (D)- ktoś od dostawcy, (J)- ja.
(D) - Jaki adres? Piekielna 30? No tak, mamy tam awarię, ale dziś (środa) do 14 będzie naprawione. Pani jest w domu, żeby sprawdzić?
(J) - Niestety nie, pracuję do późna.
(D) - Acha, ale to nic bo awaria na pewno będzie usunięta.
I z tym przeświadczeniem wróciliśmy w środowy wieczór do domu. W głowie już poukładane wszystko, co musimy zrobić (powysyłać oferty naszej firmy, popłacić rachunki, sprawdzić CV osób, które chcą u nas pracować). I co? Ano nic - internetu nadal brak. Za telefon, oczywiście nikt nie odbiera. O, tak się bawić nie będziemy.
Czwartek rano dzwonię do dostawcy z pracy.
(J) - Dzwonię z ul. Piekielnej 30, dzwoniłam już wczoraj, nadal nie mamy internetu.
(D) - Niemożliwe, internet działa.
(J) - Od kiedy?
(D) - No od wczorajszego wczesnego popołudnia.
(J) - No to muszę Pana zmartwić, bo nie działa. Próbowałam się wczoraj do was dodzwonić, ale nikt nie odbierał,
(D) - Bo my pracujemy do 17.00.
(J) - Super, ja też. Proszę przysłać w takim razie kogoś, kto sprawdzi, co jest grane.
(D) - Oczywiście, czy o 14.00 będzie ktoś w domu? Bo to na pewno coś, co można zdalnie zrobić u pani w domu. Pewnie coś jest źle podłączone.
Noż cholera jasna!
(J) - Nie, pracujemy z mężem do późna! A kabelki posprawdzałam, są ok.
(D) - No to nie pomogę, wieczorem nie pracujemy.
I tu już czara się przelała!!
(J) - Czyli co? Jak przedłużaliśmy umowę, to potrafiliście SAMI przyjść do nas przed 20tą, a jak chodzi o naprawę, to nie przyjdziecie?
(D) - No nie...
(J) - Czyli tak długo, jak nie będzie mnie w domu przed 17tą, tak długo nie będę miała internetu?
(D) - No tak...
(J) - Mam nadzieję, że pan żartuje! Jeśli nie chcecie dostać pisma od mojego prawnika, radzę, by ktoś dziś wieczorem przyjechał i sprawdził, co się dzieje!
(D) - Ale wie pani, że jeśli to będzie z pani winy, to zapłaci pani za interwencję?
(J) - OK, zgadzam się na taki układ!
Czwartek, godz. 18.30 przyjechali technicy-magicy. Sprawdzili kabelki, podłączenia w naszym domu. Cóż... Wszystko działa. Zeszli do piwnicy, do skrzyneczki (czy jak to się tam nazywa). Sprawdzili... Okazało się, że jak naprawiali usterkę... rozłączyli nas na switchu. Jeden głupi kabelek, a tyle zamieszania i tyle nerwów. Oczywiście nic nie zapłaciłam, ale przeprosin nie usłyszałam.

Osiedlowy Network

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (184)
zarchiwizowany

#13692

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia świeża, wczorajsza, jeszcze mnie trzyma. Wczoraj rano, w drodze do pracy, gdy zasuwałam autostradową obwodnicą (a więc grubo ponad 100 na godzinę) nagle zaczęło mi się coś tłuc przy kole. Wyłączyłam radio, słucham, słucham. Stwierdziłam, że ani chybi złapałam gumę. Dźwięk głuchy, im szybciej jechałam tym szybciej waliło. No nic, cała w nerwach dojechałam do pracy (miałam niedaleko). Wysiadam z auta, opony w porządku. Zgłupiałam lekko. Po wyjściu z pracy przypomniałam sobie o tłukącym się czymś i zadzwoniłam do znajomego mechanika z pytaniem, czy dojadę do domu. Od razu powiedział, żebym przyjechała do niego na sprawdzenie, co jest przyczyną (jakieś 5km od pracy). Ruszyłam, a hałas jeszcze gorszy niż rano. Wystraszona nie na żarty zajechałam do warsztatu.

Po jeździe „próbnej” z mechanikiem padła diagnoza – odkręcające się przednie lewe koło! Myślałam, że dostanę zawału. Koło odpadłoby raczej prędzej niż później (mechanik dawał max 10km). Znajomy podokręcał wszystkie śruby w kołach, a ja z rządzą mordu ruszyłam do domu. Mój (M)ąż jak tylko usłyszał, co było przyczyną hałasu i czym mogło się to skończyć złapał za telefon i zadzwonił do (W)ulkanizatora, który zmieniał koła w moim samochodzie.

(M) – Dzień dobry, Piekielny z tej strony.
(W) – A dzień dobry, co słychać? Jak się fordzik sprawuje? (wszystko tonem miłym i wesolutkim).
(M) – Panie, nie wiem jakżeś koła kręcił w samochodzie mojej żony, ale dziś mało jedno nie odpadło! Zginąć mogła, a w najlepszym razie wypadek mogła spowodować!
I tu nastąpiła zmiana nastroju wulkanizatora, który krzyknął:
(W) – Co jak kręciłem? Ja kręciłem? Nic nie kręciłem? Nie pamiętam!
(M) – A minutę temu jeszcze mnie pan pamiętał, tak?
(W) – Panie, trzeba sobie pilnować takich rzeczy, czy się koła nie odkręcają, a nie teraz pretensje do uczciwego człowieka mieć!

Tu mojego lubego przysłowiowy szlag trafił, nagadał wulkanizatorowi aż miło i trzasnął słuchawką.

Morał z tego taki: jak wyjeżdżacie od wulkanizatora, to musicie sobie sami sprawdzić, czy wam koła podokręcał… Brak słów.

Wulkanizator z d..y

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (181)
zarchiwizowany

#11787

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Greenwolf’a o asystentce dentysty przypomniała mi moje traumatyczne przeżycia z pewną ortodontką. Miałam wtedy 15 lat (8 klasa podstawówki) i silne postanowienie wyprostowania zębów. Rodziców nie było stać na stały aparat, więc zostawał tylko aparat noszony w nocy.

Udałam się z tatą do przychodni, gdzie miałam dostać to, jak się później okazało, narzędzie tortur. Zaczęło się od wykonania odlewu podniebienia i zębów. „Miła” pani doktor kazała usiąść na fotelu, który ustawiła tak, że głową zwisałam w dół. Nie muszę chyba pisać, że obrzydliwa masa do odlewów zaczęła wypływać z formy w moich ustach i kierować się wprost do gardła. Ze łzami w oczach próbowałam dać znać pani (D)oktor, że coś jest nie tak. Usłyszałam tylko:
(D) – Co się wiercisz? Jeszcze krzywo będzie i już całkiem zęby ci się pokrzywią!

Językiem przytrzymywałam masę przed spłynięciem do gardła, ale w końcu się udało zrobić odlew i po jakimś czasie zgłosiłam się po odbiór aparatu.

Kto nosił takie cudo pewnie pamięta, że mniej więcej raz na 3-4 tygodnie chodziło się do ortodonty w celu podkręcenia jakichś tam śrubek. Zgłosiłam się na kolejną wizytę. Zajrzałam do gabinetu, a tam pani doktor z asystentką siedziały sobie same i popijały kawkę. Na moje nieśmiałe „czy można?” usłyszałam warknięcie:
(D) – Nie można! Nie widzi, że zajęte jesteśmy?!
Tego dnia do pani doktor nie dostałam się w ogóle, o czym nie omieszkałam wspomnieć mojemu tacie. Na drugi dzień poszedł razem ze mną do przychodni. Sytuacja taka sama: paniusie siedziały w gabinecie popijając kawusię. Ale mój tato nie miał zamiaru tego tak zostawić. Zaczął krzyczeć, że mają natychmiast mnie przyjąć albo idzie prosto do dyrektora, którego dobrze zna. Panie szybciutko się opamiętały i usiadłam na fotelu z aparatem.

Koniec historii niestety nie był pozytywny. Francowata ortodontka w akcie zemsty za krzyki taty tak mocno podkręciła mi aparat, że po nocy nie byłam w stanie otworzyć ust, nie mogłam jeść ani mówić. Przeszło mi po czterech dniach, a aparat wylądował w koszu na śmieci.

Przychodnia w latach 90tych

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (163)
zarchiwizowany

#10255

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Oto historia o prawdziwie piekielnej klientce butiku z ciuchami.
Nie była niemiła, nie była chamska, ale potrafiła nam wszystkim podnieść ciśnienie w 3 sekundy.

Pewna paniusia przychodziła do naszego sklepu ZAWSZE 5 minut przed zamknięciem lub nawet już po opuszczeniu kraty do połowy (tak właśnie, przechodziła pod nią i jak gdyby nigdy nic zabierała się do zakupów). Przy czym zakupy zawsze zajmowały jej minimum pół godziny.
Do nas wszystkich mówiła po imieniu, spoufalała się na maxa, kazała sobie odkładać ubrania z nowych kolekcji aż się przecenią, zabierała do przymierzalni po 20 ubrań i w nosie miała wszystko. Nie pomagało ostentacyjne mycie podłogi wokół jej nóg, opuszczenie kraty do samego dołu, ani nawet utyskiwanie koleżanki, że jej ostatni autobus ucieknie.

Pewnego dnia zapytałam kierowniczki, czy to jakaś jej znajoma (bo wyglądało jakby się dobrze znały). Na co moja kierowniczka odpowiedziała:
- A coś ty! Przylazła raz do sklepu, zaczęła się szarogęsić i w ciągu 5 minut mówiła już do nas na "ty"! To chyba jej sposób na zapewnienie sobie prawatnej obsługi, bo w sklepie obok robi to samo.

Szkoda słów...

Tatuażowy sklep

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (236)
zarchiwizowany

#10252

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rzecz działa się pewnie z 15 lat temu. Wchodzę do sklepu we wsi u mojej babci, za ladą paniusia jak żywcem wyjęta z filmów Barei.
Ja - Czy są tic-taki pomarańczowe?
Paniusia - Nie ma, są tylko ORANGE (czytane z polska: o r a n g e) :)

sklep na wsi

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (167)
zarchiwizowany

#10251

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Swego czasu pracowałam w pewnym sieciowym butiku. Nasz sklep był nieźle zabezpieczony przed kradzieżami (kamery, bramki, no i nasze wprawne oczy). Historia zaczyna się własnie od bramek, które czułość miały ustawioną chyba na maxa, bo reagowały na wszystko: na książki z biblioteki, klipsy z innych sklepów, a także na paski magnetyczne stosowane do zapezpieczania m.in. perfum.
Pewnego dnia do sklepu weszła para, tak pewnie po 40stce. Wchodząc uruchomili owe nieszczęsne bramki. Kierowniczka zajęła się odwoływaniem ochrony i wyłączaniem alarmu, a ja w dobrej wierze, z uśmiechem na ustach podeszłam do speszonej pary. Od razu zauważyłam torebkę z perfumerii obok. (J)a, (P)ani, (M)ężulek
(P) - Ojej, ale my nic nie ukradliśmy, nie wiem, dlaczego ta bramka wyje...
(J) - Wie pani, nasze bramki reagują na paski magnetyczne z perfum. Czy kupowała pani jakiś kosmetyk w drogerii?
(P) - Tak, ojej tak!
(J) - Pewnie nie zdjęli pani zabezpieczenia, proszę wyjąć pudełko i tam znajdzie pani taki mały paseczek, trzeba go odkleić, żeby już nie uruchamiało nigdzie indziej alarmów.
(P) - Ojej, ale ja nie mam okularów, czy mogłaby pani to zrobić za mnie?
I podała mi owe nieszczęsne perfumy. I tu wtrącił się Mężulek, który do tej pory stał obok i tylko wymownie sapał.
(M) - Co pani robi, gdzie z tymi łapami? Pani nie ma prawa grzebać nam w zakupach! Ja panią do sądu podam, na policję! Gdzie jest ochrona?
(P) - Kochanie, ale pani nam tylko zdejmie pasek, żeby bramki się nie włączały!
(M) - Jaki pasek, jaki pasek, ja się pytam? Co za beszczelność, żeby ludziom w zakupach grzebać! Ja tego tak nie zostawię, pani mi odkupi te perfumy!
Szczerze mówiąc w pierwszej chwili mnie zatkało. Całe szczęście całej sytuacji przysłuchiwała się moja kierowniczka. Najspokojniej jak tylko mogłam, ale dobitnie powiedziałam:
(J) - Przepraszam pana bardzo, chciałam tylko pomóc, aby nie mieli państwo nigdzie dalej problemów z bramkami, jeśli jednak chce pan złożyć skargę na mnie, to proszę - tam jest moja kierowniczka.
Tu pan nieco spuścił z tonu, odwrócił się na pięcie, warknął na pożegnanie "co za beszczelność" i wyszedł, a za nim osłupiała żona z perfumami, które w międzyczasie jej oddałam, w ręku.
Gdy wchodzili do sklepu obok, perfumy uruchomiły kolejne bramki. Tym razem tłumaczyli się ochronie :)

Tatuażowy sklep

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (216)

1