Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Xynthia

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2017 - 21:03
Ostatnio: 16 maja 2024 - 23:11
  • Historii na głównej: 132 z 139
  • Punktów za historie: 17245
  • Komentarzy: 521
  • Punktów za komentarze: 3940
 

#89442

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W trakcie pisania komentarza do historii https://piekielni.pl/89440 zdałam sobie sprawę, że:
- po pierwsze będzie on bardzo długi;
- po drugie ciąg zdarzeń w nich jest na tyle piekielny, że zasługuje na własną historię.
W takim razie:

Gdzieś tak pod koniec maja jechałyśmy z Młodą do Raszyna. O ile podróż "tam" przebiegła bez problemów, o tyle już "z powrotem" to wręcz nieprawdopodobna mieszanka pecha, niekompetencji i ogólnie bur..., no, znaczy agencji towarzyskiej w PKP Intercity. Sama utrudniłam sobie życie na tyle, że operowałam gotówką, a nie płatnościami przez internet czy kartą, ale to akurat nie ma znaczenia dla historii, może w wyjątkiem momentu, o który moglibyście zapytać: "A po co stałaś w tej kolejce?". (Tytułem wyjaśnienia dla dociekliwych - mój telefon wtedy "umierał" w sensie, że wieszały się wszystkie możliwe aplikacje, łącznie z tą bankową, postanowiłam jechać z żywą gotówką tak na wszelki wypadek, na koncie też coś tam miałam, ale to raczej na wydatki typu "żarcie i picie na podróż").

Z drogą powrotną był od samego początku taki problem, że do ostatniej chwili nie wiadomo było, kiedy wracamy. Możliwe opcje to:
- niedziela do południa;
- niedziela po południu lub pod wieczór;
- poniedziałek koło południa/wczesnym popołudniem.
W związku z tym nie miałyśmy biletów na powrót, w grę wchodziły tylko pociągi objęte całkowitą rezerwacją miejsc, więc musiałyśmy nabyć bilet na ten jeden, konkretny pociąg. Dobra, kupimy przed odjazdem.

W niedzielę do południa okazało się, że możemy już wracać. Trasa obadana, dokładnie tak jak tu dojechałyśmy, więc parę minut spacerku na przystanek PKS na autobus relacji Raszyn - Warszawa Zachodnia. Tabliczka na przystanku poinformowała nas, że najbliższy autobus za 7 minut (tak, kursował w niedziele i święta, jakby ktoś pytał). 10, 15, 20 min... nie przyjeżdża. Młoda zmęczona i wkurzona, ja tylko wkurzona, chociaż na razie lekko, rozważam opcje:
- jedziemy jakimkolwiek autobusem podmiejskim, byle do Warszawy, i tam kombinujemy, jak się dostać na dworzec;
- dzwonię po taksówkę, za którą zapewne zapłacę jak za zboże.
Dodając do tego, że NIC nie dałam rady sprawdzić w internecie, bo mój telefon wywalał mnie z każdej możliwej strony, sytuacja nieciekawa. Na szczęście przyjechał PKS, nie ten spóźniony, tylko następny wg rozkładu. Hurra!

No, za dobrze by było... W autobusie mój telefon ulitował się nade mną na tyle, że pozwolił mi sprawdzić rozkład jazdy pociągów i okazało się, że spóźnimy się dosłownie kilka minut na pociąg relacji Warszawa - Katowice. No cóż, trudno, następny za ok 3 godziny, to nim pojedziemy. Po dotarciu na dworzec stanęłam w kilometrowej kolejce do kasy (dobra, nie narzekam, gdyby nie mój telefon, mogłabym kupić przez internet, a tak to - masz zdychający sprzęt, stój w kolejce). Nad głową rozbrzmiewały mi różne komunikaty, w tym ten o opóźnieniu pociągu, na który się "spóźniłyśmy". Super! Ucieszona, jakbym wygrała milion w totka, po dotarciu do kasy proszę o bilety na ten pociąg. Nie, nie, nie, nie da się! On jest opóźniony, czyli zgodnie z rozkładem już odjechał, czyli system go nie widzi, nie da się sprzedać, wydrukować biletów na niego...

Pani w okienku widząc moje spojrzenie będące mieszanką rozpaczy i chęci mordu, zaproponowała, żebym spytała konduktora (gdy pociąg już dotrze), czy mogę wsiąść i kupić bilet w pociągu, coś mnie powstrzymało przed tym krokiem, poprosiłam o bilety na następny pociąg. Niestety nie było dwóch miejsc koło siebie, co więcej, każde miejsce było w innym wagonie, ale 12-latka raczej nie potrzebuje siedzieć przy mamie i trzymać ją za rękę, więc uznałam, że to nie problem.

Opóźniony pociąg przyjechał dużo po czasie, w sumie my już byłyśmy na peronie czekając na "nasz", więc widziałam jak ludzie pytali konduktora, czy mogą wsiąść i kupić bilet u niego. "Absolutnie nie, pociąg jest objęty całkowitą rezerwacją miejsc, bez biletu nie wpuszczam!". Aha...

Gratulując sobie przezorności (a raczej łutu szczęścia, bo tak coś po prostu mnie tknęło, żeby nie próbować z tym opóźnionym), czekam spokojnie na "nasz". 10 minut przed planowanym odjazdem informacja wyskrzeczana przez głośnik, że... tak, oczywiście, że pociąg jest opóźniony. Tak od razu z grubej rury, bo jakieś 90 minut (finalnie zwiększyło się to chyba do 110-115 minut). Co można robić 2 godziny na peronie? Dobra, to było retoryczne pytanie...

Przyjechał. W związku z opóźnieniem wiadomo było, że stanie dosłownie na chwilę, wypuścić i wpuścić ludzi, więc wsiadłyśmy w pierwsze-lepsze drzwi, właściwego wagonu zamierzając szukać od środka. Zdziwili mnie ludzie siedzący z bagażami na korytarzach, bo ten pociąg też był objęty całkowitą rezerwacją miejsc, ale naiwnie uznałam, że jakiś bardziej "ludzki" konduktor pozwolił im wsiąść i przeliczył się z ilością dostępnych miejsc. Miejscówki miałyśmy w kolejnych wagonach, więc po dotarciu do wagonu (powiedzmy) 123 zapytałam Młodą, czy siada tutaj, czy idzie do kolejnego, gdzie miałyśmy drugą miejscówkę. Zadecydowała, że idzie do kolejnego wagonu. Ufff, wreszcie jedziemy!

Nie ma tak dobrze. Po kilku minutach przychodzi Młoda i komunikuje mi, że musi siedzieć na podłodze na korytarzu, bo jej miejsce jest zajęte. Dobra, idziemy to wyjaśniać. Grzecznie pytam pani siedzącej na miejscu Młodej, czy na pewno ma bilet na to miejsce, pani twierdzi, że tak, sięga po bilet, po czym przytomnie pyta, jaki nr wagonu. No 124, poprzedni wagon to 123, czyli tu jest 124, tak? A nie, proszę pani, to jest wagon 127, oni gdzieś po drodze odłączyli kilka wagonów. Nosz kur...tyna wodna, czyli został nam sprzedany bilet na miejsce w odłączonym wagonie??? Zrozumiałam, o co chodziło z tymi ludźmi siedzącymi z bagażami na korytarzu... Na szczęście ludzie wokół, słyszący mimo woli naszą rozmowę, wykazali się dużą empatią i wskazali nam wolne miejsce (zwolniło się właśnie w Warszawie, nikt potem już go nie zajął) i Młoda mogła usiąść.

Wysiadamy w Katowicach i cud!!! Na tym samym peronie, na torze obok, stoi pociąg jadący przez nasze miasto! Podbiegamy zmęczonym truchcikiem, wsiadamy, dobra, bilety kupię u konduktora. Już prawie w domu! Niestety, to był kolejny złośliwy chichot losu, który tego dnia wyraźnie się na nas uparł. Zgadniecie? Tak, pociąg miał opóźnienie też w granicach 100 minut. Do domu dojechałyśmy koło 2 w nocy.

I jak tu nie kochać podróżowania koleją, jaki inny środek transportu potrafi dostarczyć tylu wrażeń?

koleje

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (164)

#89466

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I znowu czyjaś historia przypomniała mi moją. Zanim wzięłam Kruszynę ze schroniska, miałyśmy z Młodą jeden "falstart".

Nie wiem jak teraz (bo już nie przeglądam takich ogłoszeń), ale te parę lat temu schronisko w naszym mieście wrzucało ogłoszenia o psach do adopcji. Nie było tego dużo, na kilka stron ogłoszeń dosłownie kilka było "schroniskowych" i te właśnie przeglądałam. Wypatrzyłam Atosa - mały, łaciaty kundelek, taki trochę w typie foksteriera. Poczytałam opis - młody pies (ok. 2 lat), spokojny, nadaje się do mieszkania w bloku, polecany dla osób z dziećmi. Super, jedziemy do schroniska poznać Atosa. Na ten zapoznawczy spacer oprócz Młodej pojechała też córka mojej przyjaciółki, czyli miałam ze sobą dwójkę dzieci w wieku 8 i 10 lat.

Po dotarciu do schroniska poinformowałam panią z biura, że chciałabym wziąć Atosa na spacer*, na co druga pani, przy biurku obok, z wyraźnym zaskoczeniem i niedowierzaniem zapytała:

- Ale jak to Atosa? Z dziećmi???

Pani, do której zwróciłam się z pytaniem, zgromiła ją wzrokiem, po czym z miłym uśmiechem poinformowała mnie, gdzie mam znaleźć wolontariusza, który przygotuje mi psa do spaceru i wytłumaczy, gdzie na ten spacer można się udać. Wolontariuszka znalazła Atosowi obrożę, przypięła smycz, pokazała teren "spacerowy" schroniska i mogliśmy iść i zacząć się zaprzyjaźniać.

Iść może tak, ale zaprzyjaźniać stanowczo nie. Atos bał się dzieci. Nie, źle mówię, nie bał się (nie okazywał strachu ani agresji), po prostu wyraźnie nie lubił dzieci. Przez cały spacer stanowczo i konsekwentnie trzymał się jak najdalej od dziewczyn, uchylał się przed głaskaniem przez nie, ogólnie całym swoim zachowaniem dawał odczuć, że mają go zostawić w spokoju. Do mnie też podchodził z pewną rezerwą, ale nie każdy pies jest "przytulaśny", przynajmniej nie na pierwszym spacerze, ogólnie wydawało mi się, że w miarę się dogadujemy i coś by mogło z tego być, no ale nie. Jego niechęć do dzieci była zbyt wyraźna, zbyt głęboka.

Przypominam, że w ogłoszeniu Atos był "polecany" dla ludzi z dziećmi... Nie wiem, kto te ogłoszenia im pisze, bo jeszcze mogłabym pomyśleć, że może zareagował tak konkretnie na Młodą lub córkę mojej przyjaciółki (zdarza się taka antypatia od pierwszego wejrzenia), gdyby nie reakcja tej drugiej pani z biura. Po jaką cholerę wmawiać ludziom, że pies może zamieszkać wspólnie z dziećmi, skoro nie może?

Za Atosa grzecznie podziękowałam, no cóż, zyskał przynajmniej bardzo długi spacer, za jakiś czas zawitałam do schroniska ponownie, tym razem bez "upatrzonego" wcześniej psa. Też nie wybrałam wtedy psa, to pies wybrał mnie, ale to już zupełnie inna historia. I na szczęście nie piekielna.

*z powodu malej ilości pracowników i nieco większej, ale nadal niewystarczającej ilości wolontariuszy w naszym schronisku w określone dni i godziny można przyjść i wziąć dowolnego psa na spacer - często jest to przez ludzi traktowane jako spacer zapoznawczy przed adopcją, ale też wiele osób raz na jakiś czas przychodzi po prostu po to, aby wyjść z jakimś psem na spacer

schronisko

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 60 (62)

#89240

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno trafiła na główną moja historia o grupach sprzedażowych na fb i chyba to jakaś klątwa, bo znowu mam bardzo podobną sytuację...

Wystawiłam na sprzedaż ocieplacz baletowy za 1/3 ceny. Sama kupiłam go jako używany (za 1/2 ceny), stan oceniłam za warty tej ceny, niestety Młodej jakoś nie podpasował, skończyło się na tym, że przeleżał parę miesięcy w szafie, przy kolejnych porządkach zapytałam Młodej - "będziesz używać czy sprzedać?". Mimo że przez Młodą nie użyty nawet raz, uznałam, że jeszcze obniżę cenę w stosunku do tej, za którą kupiłam, to w końcu już rzecz "z trzeciej ręki".

Na wszystkich trzech grupach, na których wystawiłam ocieplacz, jest opcja zaznaczenia, jaki jest stan danej rzeczy - bodajże jest tam do wyboru:
- nowy;
- używany, jak nowy;
- używany, w dobrym stanie;
- używany, w przeciętnym stanie.

Zaznaczyłam "używany, w dobrym stanie" (bez dziur, przetarć, zmechaceń, "puszczonych" szwów, po prostu po materiale trochę widać, że nie jest to "nówka sztuka, nie śmigana"), oprócz tego w opisie też umieściłam wzmiankę, że ocieplacz jest używany.

I dostałam już ósmą (!!!) wiadomość w sprawie tego ogłoszenia, czy ocieplacz jest nowy, czy używany...

Ludzie! Czytajcie!!!

grupy_sprzedażowe

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (154)

#84535

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Często spotykam się ze stwierdzeniem, że obecnie ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Otóż chciałam ze wszystkich sił przeciwko temu zaprotestować - nie wiem, czy potrafią, czy nie, ale na pewno NIE CZYTAJĄ. W ogóle nie czytają, tylko oglądają obrazki.

Należę na fb do kilku grup sprzedażowych o konkretnym profilu - stroje startowe i treningowe dla gimnastyczek, akrobatek, tancerek, baletnic. Startowe mało mnie obchodzą (Młodej zapewnia to klub, w którym trenuje), ale treningowe jak najbardziej. Są po prostu drogie, ale że są to rzeczy naprawdę dobrej jakości (moje dwie ulubione firmy na literę M już dawno wyrobiły sobie bardzo dobrą opinię), to dziecko wyrasta z nich wcześniej, niż zdąży zniszczyć, po prostu opłaca się kupić używane za 1/2 czy nawet 1/3 ceny.

Młoda wyrosła z kilku ciuszków (treningowych), więc robię fotki, opisuję i wrzucam post. No i zaczyna się cyrk...

- Czy ogłoszenie aktualne?

Dobra, tu się nie czepiam. To znaczy czepiam się, ale innych użytkowników, którzy nie usuwają nieaktualnych ogłoszeń - ciuszki dawno sprzedane, a ogłoszenie dalej "wisi". Ludzie, tak trudno wykonać trzy kliknięcia? Edytuj post - usuń post - czy na pewno chcesz usunąć post? No chyba trudno...

- Czy legginsy ze pierwszego zdjęcia aktualne?

Tak, aktualne, to co się sprzedało, usuwam z postu na bieżąco.

- A jaki to rozmiar?

Kur...tyna wodna (czy inna), w poście są wszystkie informacje:
-rozmiar;
-cena;
-stan.

- A jaka cena?

Kur... i tak dalej, patrz wyżej.

- A z wysyłką ile?

Tak, w poście jest info, że odbiór osobisty albo + XX zł za wysyłkę...

To pytania od pojedynczych osób, ale pewna pani zaliczyła combo - wszystkie powyższe oraz niezrozumienie tego, co pisałam odnośnie rozmiaru. Otóż rozmiar z metki był (powiedzmy) 134 cm, podałam to w opisie, zaznaczając też, że wg mnie jest to raczej 128 cm, że kto zna stroje z firmy M***, ten powinien wiedzieć, że rozmiarówka jest zaniżona. Pani oczywiście opisu nie czytała, zapytała standardowo, jaki rozmiar, cena i ile za wysyłkę (wrrrr...), w wiadomości prywatnej powtórzyłam info o zaniżonej rozmiarówce. Pani chce, pani kupuje, pani już robi przelew. Pieniądze dostałam, ciuszek wysłałam, pani dostała i zonk:

- Ale to jest za małe!!! To jest rozmiar mniejsze, niż na metce!

Nie no, serio?

Byłoby miło, gdyby ludzie zaczęli czytać, a nie tylko oglądać obrazki (zdjęcia).

fb_grupy_sprzedażowe

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (207)

#89168

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kocham moją przyjaciółkę, uwielbiam ją, no w końcu jest moją przyjaciółką. Poglądy na wiele spraw mamy identyczne, na inne zbieżne, o różnice potrafimy się spierać zażarcie, choć kulturalnie i każda z nas szanuje prawo tej drugiej do posiadania własnego zdania w dowolnym temacie. Ale czasem nie rozumiem jej totalnie...

Krótkie wprowadzenie, bo temat dla mnie niemiły, ale ważne dla historii - mam problemy finansowe. Spore, ale do ogarnięcia, jestem na początkowym etapie "ogarniania" ich (tak, widzę światełko w tunelu), w związku z czym żyjemy z Młodą naprawdę oszczędnie. I oczywiście, jak to zwykle bywa, coś się przytrafiło w najmniej spodziewanym momencie. To "coś" jest nawet miłe, bo to duże wyróżnienie dla Młodej, a mianowicie możliwość wyjazdu na duży, ważny, międzynarodowy festiwal (w Polsce, żeby nie było, ale o randze międzynarodowej). Nie biorą "jak leci", trzeba sobie zasłużyć, Młoda widocznie dobrze rokuje, bo może jechać.

Nie no, nie może. Wyjazd czterodniowy w drugi koniec Polski, więc przejazd + noclegi + posiłki + akredytacja = suma poza zasięgiem moich obecnych możliwości. Licząc się z tym, że trzeba by jej dać jakieś dodatkowe kieszonkowe na ten wyjazd, kwota byłaby czterocyfrowa. Jednak cuda się zdarzają i mój ojciec zgłosił chęć opłacenia wyjazdu Młodej. Nad moimi relacjami z ojcem nie będę się rozwodzić, bo i dziesięciu historii byłoby mało, ale jego wnuczka, jego pieniądze, więc jeśli chce, niech zapłaci, Młoda przeszczęśliwa.

Zadzwoniłam dzisiaj z tą informacją do przyjaciółki, m.in. też dlatego, że będę potrzebowała dla Młodej walizkę na wyjazd, ja mam tylko taką dużą, "wakacyjną", na kilkudniowy wyjazd potrzebna raczej mała, zgrabna walizeczka, kojarzyłam że Agnieszka taką ma. Jej reakcja na wyjazd Młodej niemile mnie zaskoczyła:

- A nie szkoda Ci tych pieniędzy?

W pierwszym momencie pomyślałam, że coś jej niedokładnie wytłumaczyłam, byłam podekscytowana, może nie zrozumiała:

- Agnieszka, to nie są moje pieniądze. Mnie nie stać na ten wyjazd, mój ojciec go opłacił.

- No właśnie... Pomyśl, tyle pieniędzy na czterodniowy wyjazd, to śmieszne. Masz teraz kiepską sytuację, te pieniądze mogłabyś wydać na potrzebniejsze rzeczy.

Ku*wa. Wielu rzeczy odmawiam sobie, wielu rzeczy odmawiam Młodej, ale rachunki płacę, na żarcie mnie stać i obdarte też nie chodzimy. Próbowałam jej to wyjaśnić:

- Mój ojciec przesłał mi pieniądze na wyjazd Młodej na festiwal. Takie jest ich przeznaczenie i tak je wydam.

- To niepotrzebny wydatek! Pomyśl, potrzebujesz...

- Nie, Agnieszka. Dużo rzeczy potrzebuję, ale te pieniądze są przeznaczone na konkretny cel.

Nie dogadałyśmy się. Ona uważa, że wyjazd to wybryk i fanaberia, ja uważam, że skoro dostałam pieniądze na ten wyjazd, to je na niego wydam i inna opcja nie wchodzi w grę.

I w sumie nie wiem, kto ma rację...

relacje_międzyludzkie

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (205)

#89025

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako opiekunka w Domu Pomocy Społecznej. Lubię moja pracę, lubię moich podopiecznych, ale czasami ręce opadają...

Idę "na dzwonek" do dwuosobowego pokoju. Od progu wita mnie dziki wrzask pana X, że jego głowa boli, a pan Y ogląda telewizor z dźwiękiem na full, mam coś z tym zrobić! Nawet się nie wysilałam na przypominanie, że dzwonek jest od sytuacji alarmowych, a nie od żądań "zgaś/zapal światło", "zrób mi kawy", "podrap mnie za uchem", tylko zapytałam pana Y, czy przyciszy telewizor. Machnął ręka z rezygnacją i wyłączył go całkiem.

10 minut później - przebieram panią w pokoju sąsiadującym z pokojem panów X i Y i słyszę, że wchodzi tam inna opiekunka (też poszła "na dzwonek"). Coś mnie tknęło, poszłam wrednie podsłuchiwać pod drzwiami, o co chodzi. A no chodziło o to, że pan X poskarżył się, że pan Y wyłączył telewizor...

Duuużo cierpliwości należy mieć w tej pracy...

dom_pomocy_społecznej

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (163)

#88890

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie zawsze udaje się patent na "ja nie panimaju".

Żeby nikt się nie czepiał - to nie jest historia bazująca na stereotypach, znam kilka osób narodowości ukraińskiej i tylko z tą jedną miałam chwilowy problem. Nie uogólniam, nie generalizuję, po prostu spotkałam piekielną Ukrainkę, więc ją opisuję.

Chciałam jeszcze zaznaczyć, że zdaję sobie sprawę z tego, że rosyjski i ukraiński to dwa różne języki, owszem podobieństwa są, jak we wszystkich słowiańskich językach, ale ilu z nas porozumie się po rosyjsku? Jednak w tej historii ważne jest to, że Swietłana przyjmując się do nas do pracy, twierdziła (zgodnie z prawdą), że tak samo dobrze mówi po ukraińsku, jak i po rosyjsku. Niestety, żadnego innego języka już nie znała...

Dom Opieki, Swietłana zatrudniła się u nas do sprzątania. Problemy zaczęły się prawie od zaraz, bo każde bardziej skomplikowane polecenie było kwitowanie bezradnym "ja nie panimaju" i oddaleniem się Swietłany w siną dal. Ponieważ jednak coś tak robiła, coś tam sprzątała, a chętni na ten etat jakoś nie walili drzwiami i oknami, to tak sobie "pracowała". Jednak pewnego dnia podniosła ciśnienie osobiście mnie, i to mocno:

(Osoby wrażliwe proszone są o zaprzestanie konsumpcji, osoby bardzo wrażliwe o "odpuszczenie' sobie tego fragmentu).

Jeden z naszych podopiecznych postanowił sam skorzystać z toalety. W szczegóły nie będę wchodzić, ale owszem, pampersa zdjął i "dwójeczkę" uskutecznił, ale efekt jego "samodzielności" był taki, że pan był do kąpieli, ciuchy do prania, a łazienka do generalnego sprzątania - nie pytajcie mnie, jakim cudem g*wnem było wysmarowane wszystko w zasięgu jego rąk, bo naprawdę wole w to nie wnikać.

No cóż, kąpiemy pana, a w tzw. międzyczasie Monika zawiadamia Swietłanę, że jest łazienka do posprzątania. Po pewnym czasie coś mnie tknęło i idę sprawdzić stan łazienki. Nawet nie musiałam zapalać światła, smród, który na mnie buchnął po otworzeniu drzwi, mówił wszystko.

Wkurzyłam się. Porządnie. I wyruszyłam na poszukiwania Swietłany. Znalazłam ją w kuchni, wesoło gawędzącą z kucharkami, jakoś tutaj nie istniała bariera językowa. Weszłam i przerwałam wesołą pogawędkę:

- Swietłana, czemu nie posprzątałaś łazienki na pierwszym piętrze? Monika cię o to prosiła.

Baranie spojrzenie i znane mi już:

- Ja nie panimaju.

Kucharki ze złośliwą uciechą "życzliwie" mi podpowiadają:

- Po rosyjsku do niej mów, przecież ona po polsku nie rozumie.

Po rosyjsku, mówicie. No z tego co słyszałam, zanim wpadłam do kuchni, to faktycznie rozmawiały jakąś dziwną mieszanką polsko-rosyjskich słów i zwrotów, no to OK. Doznałam przypływu nadludzkich sił umysłowych i zaczęłam mówić po rosyjsku. Nie, nie olśniło mnie, ja jeszcze ten rocznik, że "załapałam się" na obowiązkowy rosyjski w szkole, a potem już sama z siebie zachwyciłam się Wysockim i słuchałam go w oryginale.

Zastanawiałam się, jak przedstawić ten dialog, chciałam fonetycznie, ale bez sensu, potem musiałabym tłumaczyć, więc po prostu wszystko poniżej było powiedziane po rosyjsku - starałam się tylko zachować mój sposób porozumiewania się, czyli prostą (prostacką) gramatykę i krótkie zdania - na tyle mnie było stać:

- Swietłana, czemu ty nie pracujesz?

Zatkało ją. Potem zarzuciła mnie potokiem słów, z których zrozumiałam tylko tyle, że ona pracuje, bardzo ciężko pracuje, dzisiaj już tyle zrobiła, teraz odpoczywa. Przerwałam jej stanowczym gestem:

- Swietłana! Ja mówię po rosyjsku, ale nie bardzo dobrze. Ty do mnie mów powoli i krótko. Dlaczego ty nie zrobiłaś wszystkiego?

- Ja wszystko zrobiłam! Wszystko! Teraz odpoczywam, bo...

- Nie! Nie zrobiłaś tego, co ci powiedziała Monika!

- Ja jej nie zrozumiałam!

- Dobrze, chodź, pokażę ci, co jeszcze masz zrobić.

- Ja teraz odpoczywam!

Spojrzałam na pustą szklankę po kawie stojącą przed Swietłaną, spojrzałam po kucharkach, które nagle okazały się bardzo zajęte jakąś swoją robotą i stwierdziłam, że koniec odpoczynku:

- Chodź, pokażę ci, co jest do zrobienia.

Tak, zawlokłam ją do tej łazienki. Tak, musiała to posprzątać. I nie wiem czemu, po paru dniach złożyła wypowiedzenie.

komunikacja_międzynarodowa

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 208 (214)

#88877

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu ostatnio kilku historii o kurierach przypomniała mi się moja własna, sprzed paru miesięcy. Jeśli coś niedokładnie pamiętam, to wybaczcie.

Generalnie zawsze staram się zamawiać przesyłki do paczkomatu, z uwagi na charakter mojej pracy (dodatkowej) ciężko mi przewidzieć, kiedy będę w domu, a kiedy nie. Jeśli nie ma opcji paczkomatu, wybieram Pocztex, bo akurat z Pocztą Polską nigdy nie miałam problemów, kurier Pocztexu obsługujący mój rejon jest miły i uczynny, zawsze dzwoni w dniu dostawy, a jeśli nie da się ustalić godziny odbioru satysfakcjonującej i mnie, i jego, to po prostu zostawia na poczcie, którą mam 5 min drogi od domu.

Zamówiłam z Allegro COŚ. Przedmiot zazwyczaj w Polsce rzadko dostępny, a jeśli już, to za horrendalną cenę, powiedzmy że udało mi się znaleźć za 1/3 normalnej ceny. W sumie żadna łaska, na AliExpress kupiłabym za 1/4 ceny, ale zależało mi na czasie i dostawie z Polski, więc stwierdziłam, że i tak się opłaca. Opcje dostawy - ups, paczkomatu niet... Ale, ale, jest opcja dostawy przez Pocztex, no to dawaj. Kupiłam, zapłaciłam, czekam.

Uczciwie stwierdzam, że na szybkość wysyłki nie mogłam narzekać, zamówiłam po południu, na drugi dzień dostałam maila, że przedmiot został wysłany, jeszcze następnego dnia rano, że dzisiaj nastąpi próba doręczenia. Doręczenia przez DHL... Nosz kur...tyna wodna, Pocztex chciałam! Aż weszłam na moje konto na Allegro sprawdzić, czy to ja czegoś nie pokopsałam, no ale jak byk - wysyłka Pocztexem!!! Po chwili ochłonęłam i stwierdziłam, że może być, akurat cały dzień jestem w domu, niech to przywozi, kto chce.

Godzina jakoś tak po 10-tej, Kruszyna komunikuje, że potrzebuje wyjść. Spacerując z nią wokół bloku widzę podjeżdżający samochód z DHL-u. O, może moja przesyłka! A nie, kurier idzie do bloku obok... ale coś mnie tknęło, przedmiot, który zamówiłam miał być długi i wąski i z taką właśnie przesyłką kurier uparcie dzwonił domofonem pod jakiś numer w bloku obok. Podeszłam do niego:

- Dzień dobry, ma pan może przesyłkę na ul. Anielską 12 m 55?

Spojrzał na mnie, spojrzał na przesyłkę, którą trzymał w ręku, potem znowu na mnie.

- Pani godność?

- Xynthia Iksińska.

- No zgadza się, to właśnie to. Dobrze, że pani podeszła, bo z punktu by pani musiała odbierać.

- Wie pan co, ja się nie czepiam, bo faktycznie jak widać, nie ma mnie w domu. Ale przesyłka jest do bloku nr 12, a pan się uparcie dobija do 14...

Pan kurier zmieszał się, ale bardzo szybko odzyskał rezon, oj tam oj tam, przecież nic się nie stało, przesyłka doręczona do rąk własnych, on nie widzi problemu. No ja widzę przynajmniej dwa:

Po pierwsze - dlaczego przesyłka została wysłana inną firmą, niż zamawiałam? Mnie akurat to robi różnicę.

Po drugie - dlaczego kurier bagatelizuje SWOJĄ pomyłkę w odczytaniu adresu, co skutkowałoby tym, że po paczkę musiałabym jechać do punktu odbioru DHL, który w moim mieście jest umiejscowiony na totalnym za*upiu?

Ostatecznie historia z happy end'em, ale tylko dzięki niesamowicie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.

I dlatego kocham paczkomaty.

usługi_kurierskie

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 175 (187)

#88828

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótki poradnik, jak zyskać duże szanse na wygranie konkursu pt. Najgorszy Ojciec Roku:

1. Nie interesuj się dzieckiem od lat, spotykaj się z nim sporadycznie.

2. Dziecko nie ma ochoty się z tobą spotkać, kiedy ty akurat łaskawie znalazłeś czas? Obraź się śmiertelnie i daj to odczuć.

3. Nie kontaktuj się przez dłuższy czas, no przecież jesteś obrażony, nie?

4. No dobra, przeszło ci, teraz sobie zadzwonisz do dziecka. Jak to nie odbiera od ciebie telefonu, jak to ignoruje wiadomości???

5. Wydzwaniasz wszędzie gdzie się da, w tym do matki dziecka (ale ona to wiadomo, że wredna i nie pomoże, chociaż MUSI, bo ty CHCESZ!) i do pedagoga szkolnego (coś tam dziecko później wspomina, że mu "siarę" robisz w szkole).

6. Udało się! Po poruszeniu nieba i ziemi dziecko umówiło się z tobą na spotkanie. Idziesz i przez cały czas narzekasz, jak to ci źle, jak bardzo jesteś chory, jak ciężko pracujesz i jak mało masz pieniędzy.

7. Dziecko stanowczo nie chce się z tobą więcej spotkać. To na pewno ta wredna matka je nastawia przeciwko tobie!

8. Dzwonisz do matki dziecka z potężną awanturą i zapowiedzią złożenia w sądzie wniosku o widzenia z dzieckiem. Nie rozumiesz jej głupiego pytania, JAK zamierzasz zmusić dziecko do respektowania ewentualnego wyroku sądu.

Dziecko ma 12 lat. I ojciec jest dla niego kompletnie obcym facetem, który je nudzi i wkurza...

relacje_rodzinne

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (160)
zarchiwizowany

#88783

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W piątek po pracy odebrałam Młodą z treningu, podczas oczekiwania na autobus i podróży nim obie zgodnie doszłyśmy do wniosku, że jesteśmy koszmarnie zmęczone i potwornie głodne, w związku z czym nie przeżyjemy siedmiominutowego spaceru z przystanku do domu (w którym zresztą też żadnego "gotowca jedzeniowego" nie ma, trzeba coś zrobić...). W związku z tym weszłyśmy do Ropuszki*, Młoda wzięła jakieś drobiazgi i miała zamawiać po hot-dogu dla nas, ja stałam przed półką z "gotowcami" (hot-dogiem się nie najemy) i zastanawiałam się, w którym z tych "cudów" jest najmniej chemii...

Sklepik mały, więc siłą rzeczy widzę i słyszę, co się dzieje przy ladzie. Młoda podaje swoje drobiazgi i mówi:

- Jeszcze dwa małe hot-dogi poproszę.

Owszem, słowa "dwa małe" zabrzmiały w miarę głośno, natomiast "hot-dogi" już dużo ciszej. Pani nie zrozumiała dokładnie, więc dopytała:

- Proszę powtórzyć, jakie Pall Malle?

Zrobiłam dwa kroki w kierunku kasy i odezwałam się:

- Ona powiedziała "dwa małe hot-dogi". A ja jestem bardzo ciekawa, czy pani rzeczywiście zamierzała sprzedać papierosy dwunastoletniej dziewczynce.

Pani się bardzo zmieszała i zaczęła przepraszać mnie za to, że... nie zrozumiała dokładnie, no przecież każdy się może pomylić, ona już daje te hot-dogi, no źle usłyszała, zdarza się. Do tego, czy faktycznie sprzedałaby papierosy dwunastolatce, już się nie odniosła. Byłam głodna i zmęczona, więc nie ciągnęłam tematu, nie robiłam afery, po prostu zapłaciłam za te hot-dogi i drobiazgi Młodej i wyszłyśmy. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że nie kupiłam w końcu żadnego "gotowca", coś tam jednak na szybko przygotowałam w domu do zjedzenia.

Tytułem wyjaśnienia - nie wiem, na ile lat wygląda Młoda, jestem jej matką i wiem, ile ma, poza tym sama mam problemy z określaniem wieku obcych mi dzieci, no ale na pewno nie wygląda na osobę pełnoletnią.

A po drugie - owszem, byłyśmy razem w tym sklepie, ale podstawą do sprzedaży komuś, kogo wiek budzi wątpliwości, papierosów lub alkoholu, nie są słowa "tam jest moja mama", tylko dokument poświadczający wiek. No sorry, taki mamy klimat, oj przepraszam, przepisy.

*wiadomo, o jaki sklep chodzi, ale żeby nie było, że to jakaś reklama/antyreklama (wybierz co chcesz)

sklepy

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (25)