Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

andrejewna

Zamieszcza historie od: 27 kwietnia 2011 - 16:47
Ostatnio: 21 listopada 2013 - 21:57
  • Historii na głównej: 9 z 25
  • Punktów za historie: 8850
  • Komentarzy: 195
  • Punktów za komentarze: 945
 

#49883

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było już o tłumaczach i zleceniach, jakie otrzymują, ale dorzucę i ja swoją historię.

Bo większość piekielności to przeważnie brak opłaty za wykonaną usługę, próba wyłudzenia za darmo lub po niższej cenie, szukanie tzw. jelenia. Tymczasem w moim przypadku tłumaczenie z założenia miało być darmowe. Wynikało to z faktu, iż norweskiego uczyłam się dawno temu i zrobiłam tylko kurs podstawowy. Bez regularnego powtarzania dużo zapomniałam i tyle mogłam, że obiecałam się tekstowi przyjrzeć i spróbować coś na nasz ojczysty przetłumaczyć.

Prośbę skierowała do mnie krewna znajomego, bardzo fajna, miła kobieta. Cóż z tego, skoro ewidentnie roztrzepana. I to roztrzepanie właśnie było źródłem piekielności.

We wtorek (16.04) dostałam tekst (cztery strony A4) i gorącą prośbę. Obiecałam, że spróbuję. Miało być zrobione na czwartek.

W środę (17. 04) mówię, że mam dwie strony - i że tam jest napisane, iż odpowiedź na niniejsze pismo należy przesłać do końca wakacji. Ewentualne zmiany w danych osobowych - do 15 maja.
W tym miejscu słyszę: "A to się nie spiesz! Jest dużo czasu! Nie rób tego na razie, wiem, że masz szkołę, egzaminy."
Ja, głupia, też tak pomyślałam. Wstrzymałam się z tłumaczeniem, zrobiłam powtórkę na egzamin i wyjechałam na cały weekend na uczelnię.

W poniedziałek (22.04) telefon, że jednak to jest bardzo pilne i już, natychmiast, na-ten-tychmiast ma być! Takie pilne to jest. Że ona jutro będzie u mnie w pracy i sobie zabierze. Rano przyjdzie, wszak tak pilne.

Zgoda. No bo wolę być słowna.
A obiecałam, że spróbuję i w ogóle.
Szkoda, że dwie pozostałe strony nastręczyły mi więcej trudności i koniec końców skończyłam pracę nad ranem.

We wtorek (23.04) rano tłumaczenie było gotowe, przepisane, wydrukowane i w zaklejonej, opisanej kopertce czekało na odbiór od otwarcia zakładu pracy...

... i cóż, czeka do dziś. I cisza. A mnie tych godzin nikt nie zwróci i nie zmieni faktu, że do pracy poszłam absolutnie niewyspana (miałam na sen dwie godziny raptem). Eh, ludzie.

usługi/przysługi

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 435 (519)

#45824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z działu instrukcje postępowania, podrozdział: recepcja w placówce medycznej.

1. Przyjdź do lekarza godzinę przed czasem.
2. Wyraź zdziwienie graniczące z oburzeniem, że jeszcze go nie ma (lekarza), wyżyj się na pracowniku recepcji.
3. Uprzyj się, że zajmujesz pierwsze miejsce w kolejce, nawet jeśli de facto zajmujesz czwarte, wyżyj się na pracowniku recepcji.
4. Próbuj się wepchać przed pacjentów, jak ci się to nie uda, wyżyj się na pracowniku jw.
5. Celowo zdawaj się nie rozumieć, że twoje wcześniejsze przyjście nie zmieniło twojego miejsca w kolejce, wyżyj się jw.
6. Chociaż poprzez własną decyzję pojawiasz się w przychodni godzinę przed czasem, głośno narzekaj, że musisz długo czekać (!!!) i jw.

Kill me. Kill me, please.

recepcja na codzień

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 552 (682)

#32237

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam koleżankę, która jest z pochodzenia Ukrainką i na Ukrainie przez pewien czas mieszkała. Opowiedziała mi tę historię, w której zresztą brała udział. Dodam, że koleżanka jest lekarzem.

Pewnego dnia położyła się spać po bardzo długim podwójnym dyżurze. Spała może dwie godziny, gdy wybudził ją (w środku nocy) dzwonek telefonu. Zareagowała trochę ospale, ale to, co usłyszała w słuchawce postawiło ją w mgnieniu oka na nogi. Dzwonił jej serdeczny przyjaciel z wiadomością o swojej żonie.
[P] Lena nie żyje!

Po wygłoszeniu tego dramatycznego zdania zaczął łkać. Koleżanka szybko zaczęła dopytywać (co się stało?!) i koniec końców dowiedziała się, że podczas miłosnych igraszek wspomniana Lena zeszła z tego świata. W tak zwanym międzyczasie koleżanka ubierała się pospiesznie, telefonowała z drugiego telefonu na pogotowie i taksówkę, i ze zgrozą wyobrażała sobie wszelkiego rodzaju ekwilibrystykę, którą młode małżeństwo musiało uprawiać, by do tak poważnego wypadku doszło.
Kiedy w końcu gotowa wyszła przed dom, taksówkarz usłyszał od niej, że mało ją to obchodzi, ale ma ją zawieźć na drugi koniec miasta natychmiast, bo żona przyjaciela miała wypadek. Podobno "skosił" kilka chodników i jechał pod prąd, by ją tam dowieźć.

Niemniej jednak dotarła pod wskazany adres później niż karetka i policja (zawezwana przez dyżurną, bo przecież zgon). W drzwiach została zatrzymana przez dwóch policjantów, ale zrobiwszy nieziemską awanturę i wyjaśniwszy przy okazji, że to ona wszczęła alarm, została wpuszczona do środka.

Oto obraz, jaki ukazał się jej oczom:
Przy stole siedzi dwóch ratowników, jeden przy łóżku, na którym spoczywa jak najbardziej żywa Lena. Wszyscy (łącznie z młodą kobietą) mają twarze dojrzałego buraka, z czego panowie ze śmiechu, zaś Lena ze wstydu. Mąż poszkodowanej siedzi pod ścianą na podłodze - nagusieńki - z butelką wódki w jednej, a papierosem w drugiej ręce. Po chwili sytuacja się wyjaśniła.

Mianowicie Lena, leżąc pod swoim ukochanym małżonkiem, ochoczo z nim współpracowała, gdy w jednej chwili zesztywniała i straciła przytomność. Przerażony "sprawca" nieumiejętnie próbował wybudzić ukochaną, więc gdy mu się nie udało, zatelefonował do przyjaciółki-lekarki. Jednak nie potrafiąc wyjaśnić co się stało, rzucił brzemienne w skutkach słowa o rzekomej śmierci żony.

Tak oto piekielnym okazał się zbyt intensywny orgazm, po którym młode dziewczę straciło z lekka przytomność. Oraz nadgorliwość małżonka, który doprowadził do sytuacji, w której młoda kobieta, ocknąwszy się z radosnej drzemki, ujrzała trzech obcych mężczyzn pochylających się nad jej nagim jestestwem.
Koleżanka moja wróciła do domu taksówką. Tą samą.
Z powrotem jechali przepisowo.

życie adult

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1290 (1368)

#29975

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już wcześniej pisałam, że pracuję jako asystentka stomatologa. Również ta historia ma związek z pracą w gabinecie. Nie jest specjalnie apetyczna, więc czytacie na własne ryzyko.
Mam swoje kilkuletnie doświadczenie dość bogate nie dlatego, że długie, ale dlatego, że z różnymi lekarzami pracować mi przyszło. A że każdy pracuje po swojemu, tak więc tempo mojego przyuczania było dość duże. Przede wszystkim nauczyłam się rozpoznawać dobrego stomatologa po tym, jak pracuje POZA jamą ustną pacjenta.

Pan X był dość sympatycznym, aczkolwiek nieco obleśnym mężczyzną. Wiecznie przepocony (cóż, nie wszyscy pocą się "zdrowo", nie jego wina), nieco otyły i dość niechlujny w wyglądzie (zastanawiam się co to za żonę miał, skoro często występował w pomiętych koszulach). Zanim nie przebrał się w fartuch mógł uchodzić za takiego, co lubi w barze piwko wypić. Ale kontaktowy i zabawny, więc w sumie zdobywał sympatię innych. I tak go sobie lubiłam przez pewien czas.

Jednak wszelkie objawy niechlujności mają swoje granice. Nic to, że bałaganił po gabinecie, nic nie odkładał na miejsce, rozchlapywał wodę na metry wokół siebie - prawda taka, że od tego w gabinecie jestem, by między innymi sprzątać i wycierać plwociny ludzkie.
Problem się pojawił, gdy jednorazowe ZUŻYTE materiały - waciki, kalka (taki papierek, który przygryzamy zaplombowanym zębem, coby sprawdzić czy plomba nie jest za duża), paski celuloidowe i ścierne - zaczęły lądować wśród... tych nie zużytych! Oczom własnym nie mogłam uwierzyć. Nie raz i nie dwa musiałam wyrzucać cały zapas NOWYCH materiałów, bo pan X, zamiast do tzw. spluwaczki, tam właśnie ładował te zużyte. Gdyby nawet przepisy nie były w tej sprawie tak restrykcyjne robiłabym to z własnej woli, bo kto by chciał mieć w ustach coś, co już miał ktoś inny?
Zwróciłam mu na to uwagę oczywiście, ale poprawa nastąpiła na krótko. Wyjaśniłam również wszystko szefostwu, bo musiałam uzasadnić szybkie zużywanie zapasów.

Ale pewnego dnia pan X przesadził. Jego zachowanie kosztowało go posadę. Może pojawią się komentarze, żem donosiciel i kabel, ale nie mogłam tego przemilczeć. Zresztą oceńcie sami.

Było ciepło, pan X jak zwykle spływał potem. Jak zwykle również pracował w rękawiczkach lateksowych, które pod wpływem potu stały się niemal przeźroczyste. Pracować w takich warunkach jest ciężko, więc większość lekarzy zdejmuje przepocone rękawiczki, płucze ręce w zimnej wodzie, zakłada nowe i wraca do pracy. Natomiast pan X zdjął rękawiczki (niemal z nich kapało), WYTARŁ dłonie o fartuch i - mój Boże - kontynuował pracę. Tak, tak, włożył pacjentowi do ust swoje spocone, brudne palce...

Kiedy o tym pomyślę robię się zielona na twarzy. I jakoś mi nie żal, że już razem nie pracujemy.

służba_zdrowia

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 507 (569)

#19440

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnej pracownicy NZOZ-u.
Firma, w której obecnie pracuję, zatrudniała swego czasu pewną Beatkę na stanowisku w recepcji. Owa Beatka miała odbierać telefony i rejestrować pacjentów, również tych, którzy przyszli osobiście. A że miała wykształcenie pielęgniarskie Szefowa pozwoliła jej sobie dorobić - Beatka pobierała krew i robiła zastrzyki, czyli wykonywała czynności nie wymagające uczestnictwa lekarza, więc z opłaty uiszczanej przez pacjenta to ona pobierała "tantiemy".
Tak się złożyło, iż firma obsługiwała również stałych klientów, którzy regularnie potrzebowali leków w postaci zastrzyku, a niespecjalnie mieli możliwość przyjeżdżać za każdym razem, więc Beatka zaproponowała, że to ona będzie jeździć do tychże pacjentów zamiast lekarza. Klienci zadowoleni, bo wizyta pielęgniarki była tańsza niż wizyta lekarska, a usługa ta sama. Jednak Szefowa zaznaczyła, że od każdej takiej wizyty Beatka ma odprowadzać do kasy 10 zł - w końcu to firma świadczyła usługi związane z dojazdem do pacjenta, a nie sama Beatka. Lekarze, których obowiązki Beatka przejęła, zawsze tak postępowali.

Oczywiście domyślacie się, że nasza bohaterka uznała, iż przechytrzy system i nie odprowadzała wszystkich pieniędzy do kasy. Szefowa się o wszystkim dowiedziała po dwóch miesiącach, kiedy to owi klienci musieli przyjść na wizytę kontrolną. Ewidentnie ilość podanych zastrzyków mijała się z ilością wpłat dokonanych w ostatnim czasie. Beatka została dyscyplinarnie zwolniona z pracy.

Na tym historia mogłaby się zakończyć, ale...
Pewnego dnia otrzymuję przesyłkę z księgarni, płatną za pobraniem. Jako że Szefowa i inni lekarze zamawiają różne medyczne publikacje nie miałam podstaw, żeby się wahać i zapłaciłam. Szefowa otwiera paczkę, a w niej trzy książki o Janie Pawle II (w sumie kosztowały ponad 130 zł).
Szefowa złapała za telefon i poprosiła o przefaksowanie zamówienia na te książki. Faks doszedł. Zamówienie wypisane było charakterystycznym pismem Beatki...

Do dziś nie wiem, co Beatka chciała osiągnąć zamawiając książki na koszt Szefowej, która ją zwolniła. Może to miała być mała zemsta? Tak czy owak sprawa została zgłoszona na policję i Beatka została ponownie "napiętnowana" na własne życzenie.

służba_zdrowia

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 434 (470)

#17730

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno SpiderPig podzielił się kilkoma uwagami na temat piekielnej rodzinki (http://piekielni.pl/17604), więc postanowiłam opisać pewne wydarzenia, które miały miejsce parę lat wstecz.

Pewnego dnia dowiedziałam się, że mój kolega z dawnych lat (nieco starszy ode mnie) jest bardzo chory. O jego stanie dowiedziałam się od wspólnych znajomych. Powiedzieli mi między innymi, że jest bardzo słaby i ledwo mówi, że stan jest poważny i Pani Doktor, która go leczy, już nie wie co ma robić. Poleciła mu wszystkich możliwych lekarzy, nawet tych, którzy "nie jeżdżą" ubłagała o wizytę domową, bo chory nie mógł wstać z łóżka. Nie pytajcie mnie co mu było, bo tego nie wiem. Fakt faktem chłopak stał nad trumną. Pani Doktor mogła dwoić się i troić, ale na miejscu nie było dość specjalistów, żeby mu pomóc - nasze miasto nie jest małe, mamy zarówno publiczne, jak i prywatne placówki służby zdrowia, ale niestety nie ma u nas wszystkich możliwych oddziałów i przedstawicieli wszelkich specjalności, więc o pomoc trzeba by było prosić lekarzy z najbliżej położonego "większego" miasta oddalonego jakieś 70 km. Tam Pani Doktor widziała ratunek dla chłopaka, podzwoniła, popytała, pozbierała opinie i znalazła nadzieję.

Trzeba dodać, że tato owego chłopaka zawsze był "dziany". Mieli duży dom, kilka samochodów. Dlatego pełna optymizmu Pani Doktor przekazała wiadomość, że w "dużym" mieście szansa na wyleczenie chłopaka jest, tylko trzeba będzie załatwić transport, ale to chyba nie problem.
Teraz dochodzimy do najbardziej piekielnej części historii.

Otóż z zasłyszanych przeze mnie zeznań wynikało, że rodzice chłopca nie brali w ogóle pod uwagę leczenia syna. Pogodzili się z tym, że odchodzi. Niby nic piekielnego, gdyby faktycznie już żadnego ratunku nie było... Ale nadzieja wciąż istniała, a piekielni państwo uznali za stosowne odmawiać modły przy łóżku swojego syna! Matka cały czas płakała, zaś ojciec milczał, jakoby w obliczu śmierci. Taki obrazek można było zastać odwiedzając młodego.

Dlatego właśnie przyjaciele i koledzy chłopaka postanowili wyjazd zorganizować na własną rękę. Uzbierało się trochę grosza, chłopak miał jechać zaraz następnego dnia specjalistyczną karetką.
I nagle - szok. Ojciec chłopaka jeszcze tego samego dnia wyjeżdża do "dużego" miasta. Swoim prywatnym samochodem, w pośpiechu. Wszyscy myślą, że się ojciec obudził i jedzie powiadomić wszystkich, coby mu dziecko odratowali... Ale nie.

Pan piekielny pojechał do designerskiego salonu mody po garnitur.
Na pogrzeb syna.
Koszt garnituru przewyższał koszty leczenia.

Chłopak przeżył, ma w tej chwili żonę i dwójkę (?) dzieci. Nie rozmawia z rodzicami, a zwłaszcza ojcem, który chciał go pochować żywcem.

"mama" i "tato"

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1121 (1175)

#17739

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o piekielnej pani notariusz (piszę z małej litery, bo nie mam do niej za grosz szacunku). Historia zasłyszana od różnych, nieznających siebie nawzajem osób, więc najwyraźniej prawdziwa, acz szokująca.

Pani notariusz prowadziła kancelarię w niewielkim, ale prężnie rozrastającym się mieście, bardziej na uboczu. Dlatego kiedy przyszła do niej klientka, o której będzie mowa - skwapliwie skorzystała z "okazji".
Otóż klientką była starsza Pani, która miała kawałek ziemi w centrum, a na tym kawałku drewnianą chałupkę. Dosłownie. Wokół stały już domy murowane, kościół, wszystko bardzo współczesne, ale sami wiecie, że czasem takie chałupinki można spotkać nawet przy ruchliwszych ulicach. Pani była samotna, nie miała dzieci, daleko posunięta w latach, więc wybrała się do wspomnianej notariusz w celu zarządzenia, co po jej odejściu ma się stać z dobytkiem.
Nie wiem od której z nich wyszedł ten pomysł, możliwe nawet że od właścicielki, tak czy owak aktem notarialnym zostało potwierdzone, iż pani notariusz otrzymuje od właścicieli dom i działkę w zamian za opiekę w ostatnich latach nad staruszką i oczywiście za zadbanie o jej "włości".

Minęło parę tygodni i notariusz przekonała starszą Panią, by ta przeniosła się do Domu Opieki. Wszystko pięknie, Dom był opłacany przez notariusz. Ale staruszka czuła się jednak samotnie i zapraszała w odwiedziny swoje znajome.
Przy jednych odwiedzinach starsza Pani poprosiła zmotoryzowaną koleżankę, by ta podwiozła ją na chwilę do domu, bo jednak sporo drobiazgów tam zostawiła (do Domu Opieki wzięła ubrania i inne najpotrzebniejsze rzeczy). Chciała sobie spakować jakieś pamiątki, zdjęcia, bibeloty, coby się bardziej czuć jak u siebie.

Kiedy przyjechały na miejsce zastały ruinę. A w zasadzie nic nie zastały, bo dom zrównany był z powierzchnią ziemi. Nie ostał się kamień na kamieniu.

Starsza Pani umarła przy furtce na zawał serca.

Na miejscu jej domku stoi już działająca kancelaria pani notariusz. Niby wszystko zgodnie z prawem, ale...

notariusz w D. T.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 827 (927)

#17520

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny sąsiad.
Działo to się wiele lat temu, gdy wprowadziliśmy się do domku jednorodzinnego w spokojnej okolicy. Domów około 20, z dużymi ogrodami, ulica mało ruchliwa (nieprzelotowa), śmiech dzieci i sporadyczne poszczekiwanie piesków. Prawie jak na wsi.
I on, piekielny.

Miał w zwyczaju opalać się przed domem w slipkach. Niby nic, a jednak widok pana 60+ prawie bez ubrania nie należy do najmilszych. A pal licho widok, można było nie patrzeć, ale raz na jakiś czas gromkim głosem krzyczał na bawiące się dzieci na ulicy, że mają się zamknąć, bo on odpoczywa. Rozumiałabym, gdyby dzieci bawiły się głośno albo awanturowały, ale nie, rzucały trochę piłką i śmiały się do siebie. Nic to jeszcze...

Piekielny wpadł na szatański pomysł pozbycia się dzieci z ulicy. Pewnego dnia wychodzę ze śmieciami i cóż widzą moje oczy? Za naszą bramą stoi 7-8 dzieciaków. Rzędem jak żołnierze, nieruchome jak kukiełki, zdjęte strachem. Co zrobił piekielny sąsiad? Wypuścił na ulicę swoje dwa piekielne psiska. Nie pamiętam jak się ta rasa nazywa, ale należała do tych agresywnych, tego jestem pewna.

Krew się we mnie zagotowała, bo widać psy musiały dać się we znaki dzieciom, że te hurtem za bramą się schowały. Na szczęście racjonalnymi argumentami (że podzwonię do rodziców tych dzieci, a jak bardzo chce to i na policję) przekonałam piekielnego, żeby pieski zabrał.

Zdarzało się mu to później, ale zawsze na widok mojej czerwonej ze złości twarzy, zwoływał je z powrotem.
Jak to z sąsiadami piekielnymi bywa sytuacji było więcej. Kto takiego ma, ten wie.
Ale, ale, ale... sprawiedliwość jednak na świecie istnieje! Piekielnemu udało się utrzeć nosa i to na jego własne życzenie...

Domy, choć stawiane przy asfaltowej drodze, podjazdy miały ze żwiru albo usypanej ziemi. Więc sąsiedzi skrzyknęli się na wspólne betonowanie podjazdów, coby po błocie nie jeździć. Piekielny również dał pieniądze i wszyscy w wyznaczonym dniu czekali na betoniarkę. Przyjechała. Oczywiście proces trwa, więc po kolei każdy cierpliwie czekał, aż dostanie swoją "porcję" przed dom. Aczkolwiek piekielny do cierpliwych nie należał, powiedział że ma czekanie "gdzieś" (no, użył mocniejszych słów) i zaczął się szykować do wyjazdu z żonką. Sąsiedzi mówią, tłumaczą, że beton i u niego wkrótce wyleją i trzeba go raz dwa rozprowadzić i wyrównać, bo gorąco, bo szybko schnie. On nic... pojechali.

Końca historii na pewno się domyślacie.
Otóż piekielny przez kolejne trzy dni skuwał bryłę twardego betonu ze swojego podjazdu. Nie wiem co było głośniejsze - samo kucie, czy zgrzytanie jego piekielnych zębów... ;)

Sąsiad

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 531 (613)

#16728

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój przyjaciel pracuje w księgarni. Mieści się ona w galerii handlowej, więc jej powierzchnia jest maksymalnie wykorzystana: regały ścienne sięgają sufitu, w samym sklepie jest kilka "wysp" obładowanych tomami. Teoretycznie wszyscy wiedzą, co można tam nabyć, aczkolwiek...

Mój przyjaciel informował już, że:
- nie sprzedają świeczek urodzinowych
- nie mają w asortymencie balonów
- nie można u nich nabyć portfela

Jednak najbardziej zapadła mi w pamięć jedna anegdota.

Wchodzi Klient, rozgląda się i pyta mojego Przyjaciela:
(K) Macie może książki?
Przyjaciel lekko w szoku.
(P) Książki?
(K) Taa, książki.
(P) /wciąż w wielkim szoku, ale z pełną powagą/ Nie.
(K) Nie macie?
(P) Nie mamy. Wszystkie sprzedaliśmy (!)
(K) Aha.

I poszedł.

Księgarnia m.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (649)

1