Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

andrejewna

Zamieszcza historie od: 27 kwietnia 2011 - 16:47
Ostatnio: 21 listopada 2013 - 21:57
  • Historii na głównej: 9 z 25
  • Punktów za historie: 8850
  • Komentarzy: 195
  • Punktów za komentarze: 945
 
zarchiwizowany

#43978

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia kolegi z wczoraj (środa).

Pracuje on w usługach telekomunikacyjnych. Jeździ do klientów (z którymi umawia go biuro) w wyznaczonych terminach ze sprzętem i umową. Nie jest jednak upoważniony (absurdalne przepisy firmowe) do instalacji sprzętu. Więcej: nie wolno mu tego sprzętu instalować. Chyba, że zrobiłby szkolenie i oferował usługę taką prywatnie i "na czarno", bo firma nie bierze pod uwagi zatrudnienia człowieka na stanowisku konsultanta oraz "technicznego" w jednym.
Klientom pozostaje albo umówienie się z osobą instalującą sprzęt dla firmy (kilka dni czekania), albo samodzielna instalacja. W tym konkretnym przypadku klientka postanowiła wybrać opcję drugą.
Kolega zawiózł sprzęt i umowę w piątek. Umowa podpisana, odbiór sprzętu pokwitowany, udzielone informacje dotyczące instalacji i do widzenia, czyli pełny zakres jego obowiązków.
Kilka godzin później dostał telefon od klientki co i jak ma instalować. Pytania były tendencyjne, żeby znaleźć odpowiedź wystarczyło zerknąć na załączoną instrukcję. Ale kolega dzielnie i wyczerpująco udzielał informacji, jako że jest pomocny i się na rzeczy zna. Telefonów w piątek było trzy.
Kolejne pięć w sobotę. Instalacja w toku, kolega cierpliwie tłumaczy, ale zaczyna sugerować zgłoszenie się po pomoc do firmy, bo podejrzewa, że przy całkowitym zlekceważeniu instrukcji i przy tak ewidentnym braku wyobraźni, klientka sobie nie poradzi. Ta jednak uparcie twierdzi, że da radę i telefony w sobotę się kończą.
W niedzielę się zaczęło wydzwanianie już rano. Telefon się urywał, pani dzwoniła co godzinę, dwie, czterdzieści minut tłumaczenia. Kolega już na okrągło powtarza, żeby zamówić "technicznego", bo sam przyjechać nie może (nie wolno mu), a pomimo wielogodzinnych konsultacji, klientka nic nie wskórała. Pani jest jednak nieustępliwa.
W końcu, już po południu, kolega informuje klientkę, że więcej nie będzie jej nic wyjaśniał, bo to ślepa droga, niechże zamówi instalację w firmie i że on w tej chwili wyłącza telefon, bo niedziela jest dla niego dniem wolnym od pracy. Wszystko w grzecznym tonie i bez unoszenia się (ma on nerwy ze stali, nigdy nie słyszałam, żeby podniósł głos). Pani dziękuję za dotychczasową pomoc i zgadza się, że rzeczywiście sama sobie nie poradzi, więc w poniedziałek zadzwoni po pomoc... ale:
Pani przyjechała początkiem tygodnia do oddziału firmowego ze sprzętem i chęcią wymówienia umowy, oraz skargą na "niekompetentnego i chamskiego" konsultanta. Kolega mój miał ją zwyzywać podczas rozmowy telefonicznej od idiotek i to między innymi jest powód rezygnacji.
Debilne dziewczę (nie da się inaczej jej nazwać) z oddziału firmowego przyjęło i rezygnację, i skargę (nie weryfikując powodów i nie próbując naprawić sytuacji). Ale nie przyjęło sprzętu. Klientka zabrała go z powrotem do siebie.

Zgadnijcie, kto pojedzie po odbiór?

typowa bezmyślna piekielność

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (149)
zarchiwizowany

#43650

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Użytkownik luksik85 opisał niedawno piekielną sytuację w szkole, w której nauczyciel-wychowawca miał swoich pupilków.

I ja do takiej szkoły uczęszczałam. Moja wychowawczyni regularnie i otwarcie brała łapówki w różnej postaci. Podczas gdy ona zachwycała się (przy klasie) nowymi perfumami, maskotkami, a nawet lodówką czy kompletem nowych opon zimowych, moja Mama z pełną premedytacją trwała przy swoim postanowieniu, że nauczycielowi można podarować prezent, aczkolwiek dopiero wtedy, gdy dziecko zakończy edukację w danej placówce. I tak oto zraziłam się do matematyki (gdyż ten przedmiot prowadziła wychowawczyni).
Nie będę ukrywać - nie byłam łatwym dzieckiem. Niechętnie się uczyłam tego, co mnie nie interesuje, niemniej jednak na matematyce było inaczej. Paraliżował mnie wręcz strach. Byłam wyśmiewana i wyzywana. Na godzinie wychowawczej bardzo często na mnie zwalano winę za różne przewinienia kolegów. To jednak, co było najbardziej piekielne, to oceny końcowe.
W moim roczniku na koniec ósmej klasy pojawiły się testy kompetencyjne z języka polskiego i matematyki. W jednym i drugim przypadku maksymalna ilość punktów wynosiła 40.
Podczas odczytywania wyników moja wychowawczyni zająknęła się przy moim nazwisku, widać było jej trochę niezręcznie (a przynajmniej taką mam nadzieję).
- andrejewna, język polski - 33 punkty, matematyka - eee... 37 punktów.
A na świadectwie z matematyki: mierny (obecnie dopuszczający).
Jako że sumowano punkty z testów ORAZ za oceny na świadectwie, wymarzone liceum poszło w niepamięć.

szkoła podstawowa wczoraj i dziś

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (200)
zarchiwizowany

#31562

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam przyjaciela bardzo bliskiego. W związku z tym zazwyczaj nasze osobiste sprawy nie wychodzą poza naszą dwójkę. Jednak dręczy mnie to bardzo, bo chciałabym mu pomóc, a dochowując tajemnic przed wszystkimi nie mam się kogo poradzić. Mam więc nadzieję, że wpisując tu historię anonimowo doczekam się jakiejś rady z Waszej strony. Jest długa, mam nadzieję, że jednak przeczytacie.

Parę lat temu, kiedy się poznaliśmy, przyjaciel mój mieszkał z rodzicami i wspólnie z nimi prowadził interesy. Choć mógł się wyprowadzić już wcześniej, został, gdyż mama jego była słabego zdrowia, ojciec alkoholik nie kwapił się do opieki nad nią, zaś brat za granicą prowadził swój byt z żoną i dziećmi, i nijak nie miał możliwości wspierać reszty rodziny, choćby finansowo, nie mówiąc już o obecności. Przyjaciel mój, poza swoją pracą, zajmował się księgowością i dostawą do sklepu rodziców. Jako że mieszkali razem, mógł z zarobionych pieniędzy co nieco odkładać i tak przez dziesięć lat od uzyskania pełnoletności uzbierała się dwucyfrowa sumka na koncie. I wtedy nastąpiła równia pochyła.
Sklepik zaczął podupadać - jak po deszczu w okolicy pojawiły się markety, różne ropuchy i inne sieciowe obiekty, które reklamując się w telewizji, skutecznie odbiły klientów. Decyzję podejmował jakiś rok czasu, ale gdy ostatnie kilka miesięcy musiał do interesu dokładać, postanowił sklep zamknąć mając zgodę obojga rodziców.
W tym miejscu wkracza piekielna postać tej historii - ojciec alkoholik.
Wpływy finansowe skurczyły się znacznie, więc yntelygentny ten człowiek wpadł na "świetny" pomysł. I tak, kilkanaście miesięcy po upadku interesu, mój przyjaciel ze łzami w oczach mówi, że na wciąż zarejestrowaną firmę ojciec jego wziął kredyt i postanowił go nie spłacić. Jak mu się to udało? Ano pieczątki firmowe z zamkniętego sklepu powędrowały w pudełku do ich wspólnego mieszkania, zaś ojciec nie widział nic sprzecznego z prawem w podrobieniu podpisu syna i żony. Jako, że mieszkanie należało do obojga rodziców, przyjaciel spłacił kredyt ze swoich oszczędności, gdyż bał się, że mama zostanie bez dachu nad głową, bo poza tym lokalem nie posiadali nic wartego w oczach komornika.
W międzyczasie, gdy nasza przyjaźń się umacniała, wyznał, że ojciec zawsze pił, przed założeniem interesu czasem nie było co do garnka włożyć i dlatego poszedł do pracy, rezygnując ze studiów. Przemoc domowa również była obecna - nie fizyczna, ale psychiczna. Ojciec potrafił godzinami sączyć truciznę w ich uszy. Często bywał agresywny i czasem ze strachu wzywano policję, ale ta nie podejmowała żadnych kroków, bo stary miał "znajomości", a że nikogo nie pobił, to jaka to szkoda, że popił? Co więcej był oskarżony o spowodowanie wypadku po pijaku, ale od lat wyrok w tej sprawie nie zapadł, ponieważ jest on "chronicznie cierpiący i chory na wszystko co możliwe", więc do sądu stawić się nie może. Nawet sfałszował list, rzekomo pisany przez swojego syna, w którym była prośba, by "dali mu spokój". Po tych wyznaniach i kolejnych, częściowo za moją namową, przyjaciel postanowił się usamodzielnić. Nic jednak z tego nie wyszło, bo mama jego zachorowała na raka i w takich okolicznościach nie chciał jej zostawiać samej.
Przyjaciel mój stawał na głowie, jeździł z nią po całej Polsce wyszukując specjalistów i w końcu znalazł ośrodek, gdzie przeprowadzono operację. Niestety, mama mojego przyjaciela odeszła.
Po jej śmierci ojciec podjął decyzję o abstynencji i poprosił swoją matkę, by z nimi zamieszkała. Jak się później okazało, zamieszkała z nimi nie z chęci wsparcia czy opieki, ale dlatego, iż stary namówił ją na sprzedaż domu. Bo pieniądze były potrzebne. I - jakżeby inaczej - spłacił nimi swoje długi, bo kolejnych zdążył narobić. I znów przyjaciel mój wracał do domu wiedziony lękiem - tym razem o swoją babcię, bo ojciec nie pił raptem dwa miesiące, by potem znów się znaleźć w ciągu.
Jednak coś jakby się zmieniło, pojawiła się nadzieja. Odwiedził ich brat przyjaciela i razem postawili ojcu ultimatum - albo idzie na leczenie, albo oni się postarają, by doprowadził go na nie sąd. Przerwa tym razem trwała miesięcy kilka, ale widząc, że jeden syn nie ma już sił walczyć, zaś drugi wrócił za granicę, ojciec postanowił wrócić do starych nawyków. Czara się przelała, gdy próbował wziąć kolejny kredyt na firmę. Bystra pani bankier połapała się jednak w oszustwie i poinformowała drugiego właściciela. Mój przyjaciel postanowił definitywnie skończyć z ojcem. Wyrejestrował również firmę.
Sielanka by trwała, ale piekielnemu widać bardzo brakowało pomysłów na legalne zdobycie funduszy, więc wyciął kolejny numer. Konsekwencje były porażające.
Przyjaciel mój pracował w kilku ośrodkach badań opinii społecznej. Dodatkowo zarejestrowany był o ogólnokrajowym rejestrze ankieterów (nie wiem jaką ma oficjalną nazwę). Pracował ciężko, wytrwale i dzięki temu miał "dobre" stawki. Ojciec jego postanowił to wykorzystać. Wyszperał skądś numer do zleceniodawcy i podając się za swojego syna wziął całkiem sporo zleceń, podając jednak swój numer konta. Niechętny był jednak do pracy i sprawa szybko wyszła na jaw.
Niestety, mój przyjaciel nie miał jak udowodnić, że to nie on zlecenia spaprał, firma nie chciała się przyznać do błędu. Nawet prawnicy mięli ręce związane. Przyjaciel stracił pracę i został wykreślony z rejestru. A co za tym idzie - pozostałe ośrodki zerwały z nim współpracę.
Z trudem znalazł pracę (wszak studia porzucił lata temu) i zaczął funkcjonować od nowa. Kiedy zaczął mieć pewne dochody, sprzedał stary samochód i kupił nowy - jego praca wymagała dobrego środka transportu. Kredyt spłacał regularnie, choć z trudem, gdyż przyszły czasy kryzysu, więc rozciągnął go do granic możliwości i spłacał sumy niewielkie. Praca nie pozwoliła mu jednak nic odłożyć.
Wtem jak grom z jasnego nieba spadła na niego wiadomość - ojciec postanowił się ożenić. Sprzedał mieszkanie za okrągłą sumę stu tysięcy, kupił nowe i postanowił wspaniałomyślnie obdarzyć syna oszałamiającą sumą kilku tysięcy, w ramach rekompensaty za wcześniejsze utracenie oszczędności życia. Był to wszakże ułamek tamtej kwoty, ale przyjaciel zgodził się, bo wpłacając pieniądze do banku, mógłby całkowicie pozbyć się kredytu. Radość tym większa, że ojciec trzeźwy. Pewnie w oczach nowej wybranki życia dobrze chciał wypaść. Rozstali się w poczuciu obopólnej zgody.
Ale gdybym wtedy wiedziała co będzie dalej!
W zeszłym tygodniu przyjaciel dostał informację, że bank zabierze samochód. Kredyt nie został spłacony. Na pytanie dlaczego ojciec mu nie powiedział, że jednak się rozmyślił i postanowił nie płacić, ten, z rozbrajającą szczerością odpalił, że mu zabrakło! Powód - nieznany. Pewnie wesele, na którym mojego przyjaciela nie było...
Obecnie mój przyjaciel nie ma domu, sypia to u znajomych, to u rodziny, nie ma oszczędności (czasem dyskretnie doładowuję mu telefon, bo nie stać go nawet na te parę złotych, by telefon był aktywny), a zaraz nie będzie mieć samochodu, żeby móc w ten sposób zarabiać na jedzenie.
A co do piekielnego ojca, który ograbił swojego syna do ostatniego grosza - życzę mu, żeby spłonął w piekle.

Bo co innego można zrobić?...

rodzina

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 270 (310)
zarchiwizowany

#29171

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Często na Piekielnych spotykam się z historiami o nieodpowiedzialnych rodzicach, którzy pozostawiają swoje dzieci bez opieki. Zawsze trudno było mi uwierzyć, jak bardzo są oni pozbawieni rozsądku. Aż do ostatniej niedzieli.

Na Święta wybraliśmy się z całą Rodziną do spa. Oprócz różnych basenowo-saunowo-masażowych atrakcji w lobby hotelowym był stół bilardowy, z którego goście mogli korzystać w niedzielę Wielkanocną bez dodatkowej opłaty. Postanowiliśmy skorzystać.

Przed nami kończyło grę parę nastolatków. Grali oni w towarzystwie kilku dzieci, które przyglądały się z zainteresowaniem. Po zwolnieniu stołu usiedli w lobby, w fotelach oddalonych od stołu jakieś 3 metry. Razem z Siostrami i Ojcem zaczynamy grę. Po kilku uderzeniach do stołu bilardowego coraz śmielej i coraz bliżej podchodziła dwójka ze zgromadzonych w lobby dzieci - dziewczynka i chłopczyk. Po chwili całkiem swobodnie dzieci zaczęły opierać się o stół.
My osobiście nie traktowaliśmy grania "serio", to była dla nas zabawa, wszyscy jesteśmy amatorami, więc żadnemu z nas nie przeszkadzało towarzystwo dzieci. Nawet jak łapały powoli turlające się po stole bile - ot, to gra tylko. Ale kiedy dzieci kładły swoje dłonie na stół podczas gdy któreś z nas biło bilę pojawiało się ryzyko połamanych paluszków, więc zaczęliśmy im zwracać uwagę, by się odsuwały na czas zagrania. Niestety lekceważyły nasze prośby, jak to dzieci, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Zerkaliśmy w stronę nastoletnich kolegów/rodzeństwa, ale tamci zajęci byli pozostałymi nieletnimi - bawili się piłką plażową, więc nie zwracali uwagi na dwójkę przy bilardzie.
Zaczęłam się lekko denerwować, co to będzie, jak któremuś dzieciakowi coś się stanie, więc zagadnęłam do nich: "czy rodzice wiedzą, gdzie jesteście?". Dzieci zamyśliły się na chwilę i chyba przypomniały sobie, że jednak nie. Więc ruszyły w stronę restauracji (zakładam, że tam znajdowali się rodzice).
Jak się okazało wyczucie czasu miałam świetne. W momencie, kiedy dziewczynka odsunęła się od stołu, coby pobiec do mamy i taty, mój Ojciec zrobił niechcący "skoczka" - biała bila poleciała z impetem w miejsce, w którym przed chwilą stała nieletnia! Nie da się opisać mojego uczucia zaskoczenia i jednoczesnej ulgi.

Pierwszy raz spotkałam się z taką sytuacją. Nie chcę już wspominać, że w lobby hotelowym podłoga była śliska, że obcy mogli znaleźć się blisko dzieci (i nie mam na myśli gości hotelowych - dzieci bawiły się wszak koło wejścia do budynku), że była tam fontanna (płytka po prawdzie, ale na mokrym łatwiej się poślizgnąć). Najbardziej uderzyła mnie wizja połamanych palców i wybitych oczu, bo nieodpowiedzialni rodzice postanowili pozostawić dzieci bez opieki w miejscu, w którym (w tym wieku) bawić się jeszcze nie powinny. W dodatku były one na tyle "niezależne", że całkowicie ignorowały prośby i upomnienia dorosłych, którzy faktycznie obawiali się o ich bezpieczeństwo...

rodzice

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (30)
zarchiwizowany

#26427

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Oto dlaczego nie pozwalam zapraszać znajomym swoich kolegów/koleżanek, których sama nie znam:

Impreza w mieszkaniu, typowa domówka. Około siedmiu zaproszonych osób i dwie zamieszkujące (w tym ja). Jedna osoba mówi, że dwóch kolegów jest w pobliżu, czy mogą wpaść? Ja odpowiadam, że jasne, nie ma sprawy, a fajni jacyś? - Owszem. - To niech przychodzą.
Przyszli, ale trzej. No nic, trudno, zaraz pójdą, bo już prawie północ, a u mnie domówki nie trwają długo. Poza tym spokojni, siedzą i gadają, swoje trunki przynieśli, nie przeszkadzają.
Koło pierwszej część moich znajomych wychodzi, za to do imprezy "podpinają" się jeszcze dwie osoby. Jak? Ano jeden z tych, którzy się wprosili podał sms-em adres. Nic nie komentuje, nie bardzo wiem jak się zachować.
Koło drugiej moja współlokatorka "odpada" z imprezy i idzie spać. Nic nowego, ale akurat tego dnia zostawia mnie samą w niezręcznej sytuacji. Dlaczego?
Koło trzeciej bowiem piątce niezaproszonych skądinąd gości chce się jeść. Smażę frytki i dociera do mnie, że cała akcja jest bardzo niefajna. Karmię gości i po cichu mam nadzieję, że wkrótce się zmyją.
Koło czwartej wychodzą zaproszeni przeze mnie goście i jeden z tych, którzy się "podpiął". Zostaje czterech całkiem obcych mi facetów, śpiąca w moim łóżku współlokatorka i ja. Nie bardzo wiem, jak im mam dać do zrozumienia, żeby spadali.
Zaczynam myć przy nich naczynia po imprezie (która, jak to z imprezami bywa, zdążyła się przenieść do kuchni), a oni siedzą sobie dalej.
Koło piątej dociera do nich, że czas iść do domu.

Niby nic piekielnego, powiecie. Bo mieszkanie całe, wszyscy zdrowi, żadnych szkód i straty maleńkie.
Dla mnie jednak było to bardzo piekielne, jako że zwykle imprezy u mnie zaczynają się wcześnie i wcześnie kończą, bo niestety w weekendy też zdarza mi się iść do pracy. Poza tym, jako osoba niepijąca, podczas wszelkich takich spotkań czuję "normalne" zmęczenie materiału, w przeciwieństwie do pobudzonego alkoholem towarzystwa.

Dziś już wszyscy moi znajomi są uczuleni, żeby nie zapraszać nikogo, kogo wcześniej nie poznałam, a już na pewno nie robić tego w trakcie domówki.

Radzę uczulić swoich.

domówka

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (131)
zarchiwizowany

#22639

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Coraz częściej pojawiają się na tym portalu historie, w których opisywana jest głupota matek i jej przykre konsekwencje dla potomstwa owych, dodam więc i mnie znaną.

Pewnego dnia moi rodzice wybrali się do znajomych na obiad. Było to młode dość małżeństwo z trzyletnim dzieckiem. Ojciec tego dziecka nie miał żadnych ambicji, zaś matka je posiadała, ale jakieś chyba wypaczone, albowiem wiecznie była na "diecie" bulimicznej, miała korektę nosa i oczu, zawsze musiała wyglądać najlepiej i najmodniej, zaś za fryzjera płaciła majątek (wszystko raczej z marnym skutkiem, może poza nieestetyczną chudością, która jej urody nie dodawała). Prawdę powiedziawszy nie dziwię się, że drogi życiowe ich i moich rodziców rozeszły się bezpowrotnie.
Podczas konsumpcji obiadu moja Mama zauważyła, iż dziecko gospodarzy jest bardzo mizerne. Gołym okiem (ze względu na swój zawód lekarza i wieloletnie doświadczenie) stwierdziła, że ma niedowagę. Przeliczywszy wszystko w głowie doszła do wniosku, iż wynosi ona 10% (słownie dziesięć procent) masy ciała. Dla małego dziecka to jest bardzo dużo!
Zwróciła uwagę matce owego nieszczęścia, że przydałaby się konsultacja z pediatrą, gdyż dziecko może źle się rozwijać. Zaś ta, niezrażona, odpaliła, że jej córeczka jest na bardzo dobrej diecie, ułożonej przez nią samą i na pewno ma wszystko, czego potrzebuje. Moja Mama naciskała dopytując cóż to za dieta i co zawiera. Dowiedziała się, że dziecko dostaje dużo warzyw i owoców, też mięska, ale jako iż układająca dietę ukończyła fizjoterapię (jakim cudem?), to wie, że nie powinna dziecku dawać rzeczy tłustych, bo to niezdrowe, podwyższa cholesterol, zatyka żyły itd. no i dziecko zrobi się grube (!), a z obecnej diety otrzymuje tylko niezbędne białka i dużo witamin dzięki surowiźnie.
Moją Mamę zatkało skutecznie. Już, już zbierała się do opier... ekhm, zwrócenia uwagi bezmyślnej babie, gdy odezwał się mój Tato.
Powiedział on, iż zasadniczo najważniejsze witaminy wchłaniają się do organizmu jedynie za pośrednictwem tłuszczów, i że dieta całkowicie ich pozbawiona wcale nie jest zdrowa.
Chciałabym dodać, że mój Tato nie ma żadnego wykształcenia w dziedzinie żywienia, a jednak więcej rozsądku, niż absolwentka fizjoterapii, która doprowadziła do dalece niebezpiecznego stanu u swojej malutkiej córki (która nota bene zamiast odpowiedniego pokarmu otrzymywała sukienki, biżuterię, miała przekłute uszy i była całkowicie odosobniona i wylękniona w tamtym czasie).

Reasumując: często mówi się o dzieciach niedożywionych z powodu ubóstwa. A jednak można taką tragedię spotkać u ludzi, którzy teoretycznie mają wszystko.
Brakuje im jedynie mózgu.

matka polka

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 223 (285)
zarchiwizowany

#22061

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tragiczna historia piosenkarki o wybitnym głosie - Violetty Villas przypomniała mi o pewnych wydarzeniach sprzed lat.

Pewna Kobieta miała dwójkę dzieci. Istotnym dla tej historii jest fakt, że jej Córka została lekarzem, miała męża i dzieci; Syn natomiast lekarkę poślubił i również dziecko spłodził.
Różnie się w tej rodzinie działo, jako że owa Kobieta rozwiodła się z ojcem swoich dzieci i trudno było utrzymywać kontakt z obojgiem, bez opowiadania się po którejś ze stron. Konflikt pojawił się również wśród drugiego pokolenia - Synowa owej pani delikatnie mówiąc gardziła rodziną męża, a zwłaszcza jego siostrą, mimo iż obie wybrały mniej więcej tę samą drogę zawodową.
Kobieta pewnego dnia wyjechała za granicę. Pisywała listy do Córki i Syna, również do wnuków, przysyłała prezenty. Jej emeryturę w tym czasie pobierała Synowa (nie insynuuję - decyzja była świadoma, zaakceptowana przez wszystkich, nikt inny nie rościł sobie praw do tego). Pieniądze miały spoczywać na koncie Synowej, aż Kobieta powróci na ojczyzny łono. Tak też było, jako że za "fatygę" Synowa otrzymywała procent. W międzyczasie Syn wyjeżdżał za ową granicę i tam ze swoją matką próbował się "dorobić". W czasie ich nieobecności Synowa nie utrzymywała z Córką i jej rodziną żadnych kontaktów.

Jednak po powrocie pojawiły się problemy z Kobietą. Popadła bowiem w alkoholizm. Córka jej próbowała pomóc we wszystkie możliwe sposoby, ale nie dała rady. Synowa nie dostrzegała problemu. Podczas jednego spotkania, po latach różnych nieudanych interwencji w sprawie zerwania z nałogiem, Kobieta poczęstowała dzieci swojej Córki winem, bo "smakuje jak soczek". Córka chcąc chronić swoje potomstwo (nie żadne nastolatki - małe, kilkuletnie dzieci) postanowiła zerwać kontakty z matką. Być może zostanie o to potępiona, ale w tamtym czasie przepełniła się czara - Kobieta zagrażała rodzinie Córki, więc ta uznała to posunięcie za słuszne.

Mijały lata, Syn wciąż przebywał za granicą, Synowa miała opiekować się Kobietą. Za oszczędności zostało zakupione mieszkanie, wyremontowano je i wszystko byłoby ok, gdyby Kobieta nie zapadła na zdrowiu. Było to nieuniknione, zważywszy na jej styl życia. Syn natychmiast wrócił zza granicy i umieścił swoja matkę w szpitalu. Córka dowiedziała się o tym od znajomych po fachu i cichaczem uruchomiła swoje znajomości, coby chociaż w ten sposób pomóc.

Niestety Syn musiał pokrótce wracać na obczyznę, Synowa miała się zająć opieką ponownie. Po tygodniu od wyjazdu Syna, Kobieta na powrót znalazła się w swoim mieszkaniu. Z relacji sąsiadki wynikało, że Synowa odwiedzała ją co dwa, trzy dni. Wszystko wydawało się być w porządku, jako że Kobieta zgromadziła spore oszczędności, zaś Synowa miała do nich pełen dostęp, starsza pani powinna mieć wspaniałą opiekę medyczną - wszak pieczę nad nią sprawowała lekarka. Córka miała zaufanie do swojej bratowej, dlaczego nie?

Jednak nie było w porządku. Kobieta została znaleziona na podłodze swojego mieszkania, po tym jak drzwi sforsowała przejęta sąsiadka, że nikt jej nie odwiedza przez tydzień. Z opinii lekarzy wynikało, iż na podłodze spędziła trzy dni, ze złamaną ręką, odwodniona, we własnych odchodach, głodna, spragniona i samotna - niema, niemogąca zawołać o pomoc.
Zdruzgotanej Córce znajoma pielęgniarka wyznała, że nigdy nie widziała podczas swojej wieloletniej praktyki człowieka tak zaniedbanego.

Córka spotkała się ze swoją matką, znając diagnozę i wiedząc, że to ostatnia szansa na pojednanie. Kobieta nie mogła mówić, więc tylko łzy w oczach wyrażały wszystko. Dzieci Córki - już całkiem duże, również pojawiły się w szpitalu.

Kobieta wkrótce umarła.
Jej mieszkanie, pieniądze, pamiątki przejęła Synowa w ramach "wynagrodzenia za opiekę".

rodzina

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (236)
zarchiwizowany

#21179

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nowokainy (http://piekielni.pl/20727) o bezczelnej mitomance przypomniała mi pewne wydarzenia z nieodległej przeszłości. Mój wpis będzie ślubno-weselny, aczkolwiek nie identyczny do zamieszczanych tu historii wcześniej.

Być może okaże się dla niektórych zbyt długi, ale uwierzcie, jest to konieczne by dostrzec drugie dno piekielności głównej "bohaterki".

Ania*, Jola* i ja poznałyśmy Asię* na studiach. Przez pierwszy miesiąc zdążyła otrzymać status "zauważanej" przez wszystkich. Bynajmniej nie z powodu sympatyczności - po prostu przyklejała się do różnych ludzi i zaczynała z nimi rozmawiać, czasem nawet mówiła do kogoś, kto jej nie słuchał i usilnie starał się jej to uświadomić. Po pewnym czasie niektóre osoby ostentacyjnie uciekały na drugą stronę korytarza na jej widok, niektóre wręcz zawracały w miejscu i szły w przeciwnym kierunku, byle by się na nią nie natknąć. Potem prawie każdy się przyzwyczaił i Asia była oficjalnie "tolerowana", ale nie zauważyliśmy, by ktoś ją szczególnie lubił. Kiedy "przyssiewała" się do swojej ofiary opowiadając kolejne bzdurne i naprawdę mało ciekawe dyrdymały, ofiara zwyczajnie ją olewała, pomrukując czasem pod nosem, coby nie wyjść na zupełnego chama. I tak to trwało podczas naszych studiów.

Zaraz podniesie się lament o niesprawiedliwym traktowaniu innych, ale na końcu dodam kilka iście "fascynujących" historii Asi, jeśli ktoś by chciał zweryfikować prawdomówność naszej znajomej. Kiedy człowiek intuicyjnie wyczuwa, iż ktoś kłamie jak z nut, to naprawdę nie ma potrzeby z taką osobą rozmawiać.

Wracając do naszej trójki: Ania po ukończeniu III roku postanowiła wyjść za mąż. Zarówno jej rodzina, jak i rodzina pana młodego nie należała do najbardziej zamożnych, zatem narzeczeni postanowili nie zapraszać na wesele swoich znajomych, a i koszty zabawy na weselu dla jednej osoby były wysokie, gdyż w okolicy ich miejsca zamieszkania nie było praktycznie żadnego wyboru, jeśli idzie o salę i catering. Jakież więc było zdziwienie Joli i moje, gdy jednak otrzymałyśmy zaproszenia! To było duże wyróżnienie, w dodatku podwójne (mogłyśmy zabrać partnerów). Jola zaprosiła kolegę ze studiów (z innego kierunku, aczkolwiek znał u nas w grupie wszystkich), ja przyjaciela, który też państwa młodych znał i lubił. W dodatku radość powiększyła się, gdy mogliśmy wykupić miejsca do spania w domu weselnym - dzięki temu do domu mięliśmy wyjechać dopiero następnego dnia (problem z kierowcą rozwiązany, do 11 rano następnego dnia, będzie jak nowo narodzony).

Przejdźmy do dnia ślubu: stoimy przed kościołem w oczekiwaniu na państwa młodych, kiedy nagle dostrzegamy Asię. W eleganckiej, acz rażąco starej sukience, z prezentem w ręce. Przestraszeni, choć trochę ciekawi, zbliżamy się do Asi i udając beztroską gadkę dopytujemy skąd i dlaczego. Asia niezrażona odmalowaną paniką na naszych twarzach odpowiada, że dopytała o miejsce ślubu naszą Anię, bo chciała przyjechać złożyć życzenia. Zerkamy na siebie pytająco - wszak Asia mieszka 100 kilometrów stąd! Asia jakby wyczuwa naszą dezorientację i mówi, że tatuś ją przywiózł specjalnie na ten ślub właśnie. Wzruszamy ramionami, bo na widoku już państwo młodzi, a może Asia nigdy na ślubie nie była i chciała popatrzeć... mniejsza z tym, przestajemy zachodzić w głowę i idziemy na ceremonię zaślubin.

Po hektolitrach łez wylanych przez obie mamy, ciocie, babcie, kuzynki i (wstyd się przyznać) mnie samą, wychodzimy z kościoła. Cukierki i pieniążki fruwają w powietrzu, młodzi zbierają z zaangażowaniem. Wtem z nieba zaczyna siąpić deszcz. Przytomny starosta obwieszcza wszem i wobec, że życzenia lepiej będzie składać pod dachem, już w domu weselnym. No to do samochodów i jedziemy.

Na sali dostrzegamy Asię. Ona niestety nas również. Podbiega niezwykle rozradowana i mówi, że ustawi się z nami w kolejce do życzeń. Rozumiemy, w końcu przywiozła prezent, chce wręczyć, no to miły gest. Tyle wytrzymamy, w końcu zaraz sobie wróci z tatusiem do domu (żadne z nas nawet nie podejrzewało, że Asia mogłaby być na ten ślub zaproszona).
Stoimy i stoimy, a kolejka jakoś się nie posuwa znacznie. Kątem oka dostrzegam, iż goście złożywszy gratulacje młodym, udają się na salę stołową i zajmują dogodne dla siebie miejsca. Instruuję zatem "naszych" panów, że my kolejkę "przytrzymamy", zaś oni niech idą zająć nam miejsca - swoje oznaczyli marynarką powieszoną na oparciu, nasze - torebeczkami pozostawionymi na siedzisku (ważne dla nas w końcu było, by dostać miejsca siedzące koło siebie). Panowie wracają, Asia nagle znika. Po chwili podchodzi uradowana ze słowami "zajęłam sobie miejsce koło was!". Zdjęci grozą spoglądamy po sobie - czyżby Asia miała zostać do końca? I siedzieć koło nas?? Cóż, domyślacie się zapewne, że tak właśnie było.

Przyjęcie weselne trwa, są tańce (ten pierwszy i następne), jest tort, obiad, deser, w końcu wódka i sami wiecie najlepiej co dalej - zabawa jak się patrzy. A jednak nie dla nas.
Asia je, pije, tańczy, zadowolona z siebie jak nigdy. Póki się nie odzywa, nawet na nią nie patrzymy. Ale co i rusz jednak dzieli się z nami spostrzeżeniami, komentuje wszystko naokoło i, oczywiście, raczy nas różnymi "sensacjami", które można by wstawić w dział science-fiction.
Aby nie opisywać tak szeroko podsumowuję:
- Asia NIE została de facto zaproszona na uroczystość. Przejęta Ania poinformowała nas, że gdyby wuj jej świeżo upieczonego męża jednak przybył z Francji (ale niestety nie dostał urlopu w tym czasie), to przez obecność Asi, nie miałby gdzie siedzieć.
- Asia, naturalnie, pozowała z wszystkimi do zdjęć pamiątkowych. Pozowała również do zdjęć z rodziną pana młodego, której nie znała. Po prostu stawała tu i tam przez obiektywem, gdy tylko nadarzyła się okazja.
- "zabawiała" nas do tego stopnia, że gdy ona do stołu podchodziła, wszyscy jak na komendę "właśnie szli na papierosa". Asia nie dostrzegła, iż większość z tych osób była niepaląca.
- próbowała wymusić na nas, dziewczynach, byśmy pozwoliły jej spać w naszym pokoju. Tłumaczenie, że nie ma miejsca, a poza tym my zapłaciłyśmy za pokój już dawno temu i to z rezerwacją, zrozumiała dopiero koło północy.
- kiedy starosta i prawdziwa dusza towarzystwa w jednym opowiadał dowcipy, przy których popłakiwaliśmy ze śmiechu, wtrącała się i raczyła nas żartami rodem ze szkoły podstawowej, które wszyscy znali i nikt nie mógł choćby z grzeczności się zaśmiać.
- snuła się wokół tańczących osób na parkiecie i niekiedy nawet "odbijała" partnera do tańca. Partner Joli po kilku takich numerach stracił cierpliwość. Gdy widział zbliżającą się do niego Asię, gromkim głosem obwieszczał "nie ma odbijanego!".
- wypytywała wszystkich skąd są i czy wracają dzisiaj do siebie. Natrafiła wreszcie na fotografa państwa młodych, który pochodził z jej miasteczka. Uprosiła go, by odwiózł ją do domu (wszak jej tatuś dawno już odjechał). Potem udręczony chłopak opowiadał, że kilkakrotnie miał ochotę zatrzymać się w szczerym polu i ją wysadzić, ale nie jest bez serca. Asia nie zająknęła się słowem o ewentualnej zapłacie (choćby symbolicznej) za podwiezienie.

I tak oto dochodzimy do końca historii. Jak bezczelnym trzeba być, by zachować się w ten sposób? Ile trzeba mieć w sobie tupetu, by wkręcić się na czyjeś wesele, na które nie było się zaproszonym? Odpowiedź pozostawiam Wam.

* rozumie się samo przez się, iż imiona zostały zmienione.


Mitomania Asi opisana została poniżej jedynie dla tych najbardziej ciekawych.
1. po dwóch miesiącach znajomości z Asią (jeszcze bez uprzedzeń), jedna z koleżanek z grupy szła z nią na dworzec kolejowy. W jednej chwili Asia pożegnała się po drodze ze słowami, że idzie do chłopaka. Koleżanka na to przystała. Jednak po 15 minutach (!) dostrzegła biegnącą w jej stronę Asię. Ta wyznała, że poszła do chłopaka i zastała go w łóżku z nagą kobietą. Po czym wyszła i pobiegła do koleżanki, którą zna dwa miesiące, by jej to zrelacjonować. Jak dla mnie trochę mało czasu na całą akcję, no i kto o takich rzeczach rozpowiada do prawie obcej osoby?
2. inny jej chłopak popełnił samobójstwo, bo Asia go odrzuciła.
3. jeszcze inny jej chłopak okazał się być gejem.
4. obecny jej chłopak jest żołnierzem i przebywa na misji w Afganistanie.
5. niedawno odwiedziła swojego chłopaka w tymże Afganistanie (ciekawi mnie, jak cywil-nie-dziennikarz może otrzymać przepustkę do kraju, w którym toczy się wojna? Pewnie ma znajomości w MON-ie).
6. Asia była kiedyś w ciąży (trudno powiedzieć z którym z chłopaków), ale poroniła.
7. w związku ze swoim poronieniem postanowiła adoptować dziecko (22-letnia, niezamężna kobieta, bez pracy, mieszkająca u rodziców).
8. adopcja udała się (!) ale na odległość - jest "opiekunką" trzyletniego dziecka Amerykanów, którzy zginęli śmiercią tragiczną. Dziecko wciąż mieszka za granicą (ciekawe u kogo?).
9. całkiem niedawno okazało się, iż adoptowane dziecko ma białaczkę.
10. to samo dziecko wypadło kiedyś z drugiego piętra i Asia musiała się zwolnić z ostatnich zajęć, by jechać do domu w związku z tym (tak się tłumaczyła profesorce, ale jej już nie wspomniała, że dziecko jest w USA).

Możecie uwierzyć, że słysząc takie rzeczy z jej ust, nie chce się tego słuchać... A my musieliśmy - przez całe lata studiów. Plus skoncentrowana dawka absurdu na deser w dniu ślubu serdecznych przyjaciół.

to się może zdarzyć wszędzie

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 315 (347)
zarchiwizowany

#19023

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jesień, czas podawania szczepionek przeciwko grypie.

Przychodzi [K]lientka.
[K] W jakiej cenie jest szczepienie?
[Ja] Przeciwko grypie?
[K] Tak.
[Ja] 50 złotych.
[K] Jak to? W Cośtam-Medzie jest za 15 złotych!
[Ja] Jeśli wykupi pani szczepionkę w aptece, to faktycznie koszt iniekcji wynosi 15 złotych.
[K] Ale tam od razu ze szczepionką tyle kosztuje!
[Ja] Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się to niemożliwe. Chyba, że lekarz czy pielęgniarka podający szczepionkę rezygnuje ze swojego honorarium - zgaduję, bo w tym momencie nie wiem, jaki jest koszt szczepionki.
[K] Tak właśnie! A wy zdzieracie z ludzi. Żeby tak... - reszty nie słyszałam, bo [K] wyszła.

Idę do Pani Manager i pytam ile kosztuje sama szczepionka, bez iniekcji. Pani Manager odpowiada:
[PM] To zależy jakiej firmy farmaceutycznej, ale cena wynosi od 25 do 35 złotych. U nas można się zaszczepić tą najdroższą, bo jest sprawdzona i najlepsza.

Wychodzi na to, że prywatny Cośtam-Med (nie posiadający kontraktu z NFZ-tem) robi ludzi w bambuko, a co gorsza podaje pacjentom coś, co najwyraźniej nie jest szczepionką, lub jest szczepionką przeterminowaną.
Nie będę podawać nazwy prywatnej placówki, bo to może się zdarzyć wszędzie.

Ku przestrodze - "promocje" w służbie zdrowia nie zawsze są korzystne...

służba_zdrowia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (133)
zarchiwizowany

#19019

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia niespecjalnie piekielna, acz we mnie wywołuje mieszane uczucia...
Półtora roku temu wprowadziłam się do mieszkania, które było wcześniej wynajmowane. W związku z tym wszystkie dobrodziejstwa w postaci mediów już dawno są w nim zapewnione.
Jednakże jakieś trzy tygodnie temu odcięto mi kablówkę. Prawie nie oglądam tv, ale skoro uiszczam opłaty, to powinnam mieć taką możliwość. Skojarzyłam to z faktem, iż firma, która do tej pory udostępniała mi pakiet internet+telewizja, została przejęta przez większego dostawcę. W związku z tym, że internet wciąż śmigał uznałam, że w żadnym razie nie ma mowy o niezapłaconych rachunkach, sam telewizor się nie rozkodował, antena nie uszkodzona, bo nieobecna, sygnał biegnie kablem - czyli brak tego ostatniego.
Udałam się pewnego słonecznego jeszcze dnia do BOK-u nowego dostawcy i pytam co i jak, wyjaśniając:
Że przecież umowa była na internet+telewizję, a teraz nagle sam internet.
Że skoro nie dostałam pisma ws. zmiany umowy, to znaczy, iż tamta powinna wciąż obowiązywać.
Że płacę regularnie.
Odpowiedź [P]ani z BOK-u:
[P] Umowa z poprzednim dostawcą nie była na internet+telewizję, tylko sam internet.
[Ja] To dlaczego przez prawie dwa lata odbierałam telewizję, skoro nie miałam umowy?
[P] Widać przez błąd techników, którzy źle media podłączyli.
Byłabym nie wpisywała tej historii na piekielnych, gdyby owa [P]ani nie dodała:
[P] Bardzo panią przepraszam za tamto.
[Ja] Zaraz... przeprasza mnie pani, za to, że kiedyś miałam telewizję, ale nie za to, że teraz jej nie mam? o.O
[P] Tak. [!!!]

Zastanawiam się poważnie nad zmianą dostawcy, choć trzeba przyznać, że obecny pracowników BOK-u ma bardzo uprzejmych...

Multimedia

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 78 (136)