Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

fak_dak

Zamieszcza historie od: 13 marca 2012 - 22:08
Ostatnio: 21 stycznia 2015 - 16:51
  • Historii na głównej: 63 z 65
  • Punktów za historie: 53211
  • Komentarzy: 1068
  • Punktów za komentarze: 15735
 

#38336

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piszę tę historię by uzmysłowić wam, że Polska wcale nie ma monopolu na piekielność. W niektórych dziedzinach piekielności nasz kraj jest jak mały miś.

Rzecz działa się jakieś 15 lat temu, w czasach gdy byłem studentem bez grosza przy duszy ale też nie miałem jeszcze zobowiązań rodzinnych. Z dziewczyną, a przyszłą żoną, włóczyliśmy się po Europie Środkowej i Wschodniej z plecakami i namiotem. Głównie stopem, dla oszczędności, ale też czasami publicznym transportem.

Na Ukrainie na pociągi z wagonami sypialnymi bez przedziałów III klasy, tzw. "plackartę", należało dokonać rezerwacji kilka tygodni wcześniej, bo zakup w kasie bezpośrednio przed odjazdem był niemożliwy. W dodatku na każdą stację była przyznana określona liczba biletów.

Jako że po kilku tygodniach włóczęgi dotarliśmy właśnie z perturbacjami na Krym do Symferopola, a planowaliśmy zawitać do Polski po kolejnych 2 tygodniach ustaliliśmy, że do Lwowa wrócimy pociągiem. Co tam pieniądze, jak szaleć to szaleć! Poszliśmy więc do kasy.

Po wystaniu się 2 godzin dotarliśmy do okienka. Naprawdę miła pani w pierwszym momencie myślała, że żartujemy. Ponieważ nie wybuchnęliśmy serdecznym śmiechem kasjerka zaczęła wyjaśniać nam, że biletów od dawna nie ma i 2 tygodnie przed przejazdem w sierpniu mieć ich nie miała prawa. Była jednak na tyle dobra, że postanowiła obdzwonić kolejne stacje z zapytaniem jak u nich z biletami.

Czekaliśmy grzecznie 30 minut. W końcu pani triumfalnie zawołała. Są! Możecie je państwo kupić nawet dziś. Euforii nie było końca dopóki nie okazało się gdzie. We Lwowie. Odbiór osobisty.

Kolej ukraińska

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 531 (593)

#38656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie opowieść o tym jak etyka lekarska przegrała z chamstwem.

U alkoholików z marskością wątroby często występują żylaki przełyku. Żylaki takie lubią pękać a krwawienie z nich jest poważnym stanem i często zagrożeniem życia. Pacjent wówczas wymiotuje świeżą krwią. Ratunkiem, poza przetoczeniem krwi, jest założenie sondy Sengstakena-Blakemore'a, która uciska żylaki i przez to hamuje krwawienie.

Polskie prawo nie pozwala leczyć pacjenta bez jego zgody jeżeli jest on pełnoletni, nieubezwłasnowolniony, ma on zachowaną świadomość, nie ma psychozy albo znacznego otępienia. Nawet jeżeli jest w stanie zagrożenia życia.

Do Oddziału Chirurgii przyjęto alkoholika. Nie był to jednak wesoły menel a'la Pan Miecio Co Lubi Cały Świat. To był psychopata alkoholowy. Taki facet, któremu żywą radość sprawiało gdy mógł dogryźć innym. Złośliwy typ, co zawsze jest na "nie" i o wszystko ma pretensje.

Powodem przyjęcia było krwawienie z żylaków przełyku. Musiał mieć toczoną krew i to w dużych ilościach. Najgorsze, że pijak nie zgadzał się na założenie sondy Sengstakena. Dlaczego? Bo nie! Tłumaczenia, że bez sondy wszystko co się mu przetoczy wyleje się przez żylaki, szpital nie ma nieograniczonych zapasów krwi i być może zabraknie jej dla innego pacjenta, nie działały. Chłopu wyraźną radość sprawiało zamieszanie jakie robił wokół siebie.

Sytuacja patowa. Pozwolić mu się wykrwawić - źle. Zmarnować niepotrzebnie na niego hektolitry krwi - jeszcze gorzej.

Z bezsilności wezwano mojego kolegę psychiatrę by podjął się mediacji. Kolega po zbadaniu stwierdził, że chłop żadnej choroby psychicznej, poza psychopatią i alkoholizmem, nie ma.

Wyjaśnił pacjentowi kolejny raz, że jest on w stanie zagrożenia życia. Gość na to, że skądże znowu, ma się świetnie. Kolega zauważył, że jak ktoś tak intensywnie krwawi, że aż wymiotuje krwią, to świadczy, że bliżej mu to pogrzebu niż wesela. Menel na to, ze złośliwym uśmiechem:
- Panie doktorze, to nie krew w wymiotach, to wino co je wczoraj piłem.

Kolega tylko na to czekał. Po powołaniu pielęgniarki na świadka rozmowy wpisał, że pacjent nie jest świadomy swojego stanu zdrowia, więc nie może podejmować decyzji o swoim leczeniu. Powiadomiono telefonicznie sąd rodzinny, wierzgającego menela związano pasami i założono mu sondę.

Można powiedzieć, że kolega skłamał, że złamał prawa człowieka, naruszył zasady etyki lekarskiej, ale powiem wam, że w życiu są sytuacje, których Hipokrates nie przewidział.

Szpital w dużym mieście

Skomentuj (68) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1239 (1283)

#38660

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zły to ptak co własne gniazdo kala. Jednak wbrew temu przysłowiu, postanowiłem wrzucić kamyk do ogródka mojego szpitala.

Zostałem wezwany na "cito!" na konsultację psychiatryczną do Oddziału Nefrologii. Pytanie do mnie brzmiało: "Czy pacjentka może przebywać w pomieszczeniu bez krat?". Samo w sobie było to kuriozalne, więc tym chętniej poszedłem na górę.

Istotną informacją jest to, że tym czasie część Nefrologii była w remoncie, więc "wynajmowali" trzy sale od Chirurgii.

Na miejscu okazało się, że mają pacjentkę ze świeżo zdiagnozowaną niewydolnością nerek, która od kilku dni się buntowała. Nie zgadzała się na dializy, na przeniesienie do innej sali, ani na branie leków. W dodatku krzyczała na pielęgniarki i nawet ostatnio groziła, że się zabije. Ordynator miał jej dość, zastanawiali się czy wypisać ją do domu czy też przenieść na Psychiatrię.

Usiadłem z pacjentką w spokojnym miejscu. Początkowo była nieufna ale z czasem klimat rozmowy się ocieplił. W miarę czasu zaczął wyłaniać się o tyle śmieszny co straszny obraz zdarzeń.

Pacjentka, mówiąc oględnie, nie była geniuszem. Ot, prosta kobieta w wieku średnim. Olimpiady z matematyki by nie wygrała ale na poziomie konkretu rozumiała całkiem dobrze.

Okazało się, że nikt nie zadał sobie trudu by jej cokolwiek wyjaśnić. Nie wiedziała ona, że ma niewydolność nerek i na czym to polega. Nie wiedziała co to są dializy i po co miałaby mieć je robione. W dodatku usłyszała, że mają ją przenieść na Chirurgię i bała się, że będą chcieli jej coś wyciąć. Ponieważ niczego nie rozumiała, więc reagowała agresją jak zapędzone w kąt przestraszone zwierzątko.

Spokojnie wyjaśniłem pacjentce niuanse medyczne i rozwiałem wątpliwości. O dziwo, okazało się, że pacjentka nie tylko zgadza się na dializy ale nawet pójdzie salę na Chirurgii pod warunkiem, że nie będzie żadnej operacji.

Na zaleceniach konsultanta ze złośliwą satysfakcją napisałem:
"Proszę rozmawiać z pacjentką".

Szpital w dużym mieście

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1268 (1304)

#37580

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To będzie opowieść o ludzkiej trosce i bezinteresowności.

Sytuacja sprzed kilkunastu minut.

Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem. Za drzwiami stał z poważną miną pan ubrany w czarny strój roboczy z identyfikatorem na piersi. Powiedział, że jest z jakiegoś związku kominiarzy i ma uzupełnienie do kontroli przewodów wentylacyjnych jaka odbyła się u nas w bloku w ostatnim czasie. Wyciągnął profesjonalnie wyglądający schemat wentylacji z instrukcją i zaczął opowiadać o zasadach bezpieczeństwa.

Nie jestem paranoikiem ale też nie mam ma drugie imię Naiwność, więc zapytałem czy przyszedł z polecenia spółdzielni. Pan na to, że spółdzielnia tylko czasami ich wynajmuje ale troska o bezpieczeństwo ludzi to ich misja. Zapytałem więc czy spółdzielnia wie o jego wizycie. Znowu zapewnił mnie, że to element ich pracy i racja bytu by dbać prawidłową wentylację. Dał mi do ręki tę instrukcję, polecając bym się szczegółowo z nią zapoznał, bo wszak o życie najbliższych tu chodzi.

Jego pouczenia można streścić: "Bo, panie, czad, wilgoć, zagrzybienie, alergie, astmy i inne przypadłości. Prawidłowa wentylacja zapewni szczęście rodzinne, satysfakcjonujące pożycie małżeńskie, awans w pracy i przepustkę do bram raju".

Odpowiedziałem, że w takim razie cieszę się niezmiernie z jego postawy, bo rocznie przychodzi do naszej klatki z 30 osób podających się za kominiarzy i pod byle pretekstem usiłujących wyłudzić pieniądze za kalendarz lub "na szczęście". A ja jestem uczulony na naciągactwo i inne formy żebractwa i z zasady nie daję ani grosza.

Panu na te słowa mina zrzedła. Po upewnieniu się, że na pewno nie dam "grosika na szczęście" wyrwał mi instrukcję z ręki i odwrócił się na pięcie. Na moje pytanie co z misją i bezpieczeństwem powiedział, że jak będę chciał, to przeczytam sobie o tym gdzieś indziej.

blok w dużym mieście

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 715 (755)

#37792

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To będzie opowieść o mądrości.

Historia sprzed kilku lat, z Izby Przyjęć zaprzyjaźnionego Instytutu Pediatrii.

Koleżanka była na dyżurze. W środku nocy spanikowani rodzice przywieźli jej pacjentkę - 3-miesięczną dziewczynkę. Dziecko było czerwone, wyprężone do tyłu, nie reagowało na bodźce. Wyglądało na ciężki stan neurologiczny. Wywiad od matki, wskazywał jedynie na lekką infekcję górnych dróg oddechowych w ostatnim czasie. Poza tym żadnych chorób, żadnych leków, żadnego obciążenia rodzinnego.

Zlecone na cito badania laboratoryjne niczego nie wykazały. Badania obrazowe również. Neurolog rozłożył ręce. Nad dzieckiem debatowało chyba z pół zespołu dyżurnego Instytutu - bez efektu. Sytuacja robiła się podbramkowa - mieli dziecko w ciężkim stanie ale nie mieli pojęcia z jakiego powodu.

Koleżanka w akcie rozpaczy poszła kolejny raz maglować rodziców w zakresie wywiadu chorobowego. Matka ponownie dopytywana o tę infekcję przypomniała sobie, że babcia dziewczynki miała takie kropelki homeopatyczne więc podawali je dziecku by wzmocnić odporność. Kobieta opieprzona solidnie dlaczego wcześniej tego nie wyjawiła obruszyła się, że to nie ma nic do rzeczy, bo wszak homeopatia nie szkodzi.

Ojciec dziecka dostał polecenie pilnie jechać do domu i przywieźć te "kropelki". Koleżanka po obejrzeniu butelki zbladła i natychmiast pobiegła zlecić pobranie dziecku krwi do badania. Laboratorium podało wynik - etanol w krwi 1,5 promila.

"Lek" homeopatyczny był na spirytusie.

IP w Instytucie Pediatrii

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1317 (1349)

#36121

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejny raz zasłyszana historia z SOR mojego szpitala.

Bezdomny menel jaki jest każdy widzi i czuje.

Ale menel też człowiek i jak Pogotowie go przywiezie, to trzeba się nim zająć. Jeżeli jest czas i możliwość, to by dało się do takiego zbliżyć, a nie zwymiotować, często się go kąpie. Jeżeli jest w stanie, to domywa się sam, jak nie, to myje go personel.

W ów piękny dzień Pogotowie przywiozło pijanego pana menela. Higienicznie obraz nędzy i rozpaczy. Po wykluczeniu stanu zagrożenia życia, lekarz zawyrokował - domyć, ogolić i odwszyć. Ponieważ, z powodu osobiście zastosowanej narkozy alkoholowej, pacjent sam nie był w stanie, zadanie to spadło na sanitariuszy. Wsadzili faceta do wanny. By chronić siebie, ubrali się w zielone chałaty, założyli maseczki i rękawiczki.

W czasie mycia nasz menel dobudził się, zobaczył pochylone nad sobą zielone postaci. Zapytał "gdzie ja jestem?", na co jeden z dowcipnych kolegów sanitariuszy: - My jesteśmy UFO, będziemy robić na tobie eksperymenty.

Wrzaski w stylu "Ludzie ratujcie, kosmici mnie porwali!!!" było słychać nawet na korytarzu przed SORem.

szpital w dużym mieście

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1250 (1282)

#35920

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed lat. Skrzyżowanie równorzędne. Po lewej jedzie samochód, z prawej pusto, więc wjechałem spokojnie na skrzyżowanie. Nagle ryps!!! Tamten samochód z wjechał mi w lewy bok.

Ciśnienie mi nieco skoczyło, bo po pierwsze miałem całkiem nowe auto, a poza tym, biorąc pod uwagę ilość miejsc w których pracowałem, pojazd jest nieomal moim narzędziem pracy. Posiedziałem chwilę, czekając aż się uspokoję.

Podszedłem do drugiego auta. W środku kobieta w wieku średnim. Zapytałem grzecznie i spokojnie co się stało, że spowodowała wypadek, a ona na mnie, że to moja wina, bo gdybym się zatrzymał TAK JAK ONA MYŚLAŁA, to by nie było kolizji.

Minęło kilka sekund zanim mój skołowany mózg pojął meandry logiczne tego uzasadnienia.

Starałem się więc spokojnie wytłumaczyć, że skrzyżowanie jest równorzędne, że obowiązuje zasada prawej ręki, a tak się składa, że ja byłem po jej prawej. Wniosek prosty, że ja miałem pierwszeństwo, a ona je chciała wymusić. Popatrzyłem kobiecie głęboko w oczy szukając zrozumienia i gdy już wydawało mi się, że znaleźliśmy nić porozumienia pani wypaliła:

-Pan to na pewno nie jest gentlemanem.

niepozorne skrzyżowanie

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 933 (969)

#35735

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To będzie opowieść o odpowiedzialności, nawróconych synach marnotrawnych i odzyskanej miłości do matki.

Do Oddziału Psychiatrii, w którym kilka lat temu pracowałem, MOPS skierował staruszkę z podejrzeniem choroby Alzheimera. Prawda była taka, że nie bardzo było co leczyć psychiatrycznie, bo starsza pani miała kontakt z rzeczywistością na takim poziomie, że otwierała buzię na widok jedzenia i picia. Poza tym świata bożego nie poznawała. Była za to wychudzona, odwodniona i brudna. W pierwszych dniach jadła tak zachłannie, że mało nie odgryzła łyżki czy widelca. Typowy pobyt socjalny.

Z informacji od MOPS wiadomo było, że to wdowa i mieszka z dwoma synami. Latorośle miały po pięćdziesiąt kilka lat, obydwaj to rozwiedzeni koneserzy win typu "Chateau de Yabol". Staruszka do niedawna była w miarę samodzielna, ale w ostatnich miesiącach jej stan znacznie się pogorszył. Podstępny Niemiec zrobił swoje. Synowie jakoś nie poczuwali się do tego by matkę nakarmić, ubrać czy umyć, więc mało jadła, piła i błąkała się bez celu. Jakaś dobra dusza dała cynk MOPSowi, a ten wysłał ją do "psychiatruszki" z uwagi na zagrożenie jej życia.

Synowie na to jak na lato. Przez okres trzech miesięcy żaden z nich ani razu nie pojawił się w Oddziale, a próbowaliśmy się z nimi skontaktować. Z racji beznadziejnej sytuacji bytowej i świadomości, że wysłanie jej do domu oznacza skazanie jej na śmierć głodową, zaczęliśmy załatwiać jej DPS, a wcześniej ZOL. Synowie poinformowani telefonicznie przyjęli to obojętnie.

I tak miło upływał nam czas w oczekiwaniu na miejsce ZOLu. Staruszka poza tym, że wymagała całościowej opieki była sympatyczna i bezproblemowa. Inni pacjenci też zaangażowali się w opiekę nad nią, spacerowali z nią po korytarzu, czasami coś jej kupowali.

Pewnego dnia do oddziału wpadło dwóch niedomytych, pijanych mężczyzn w wieku średnim, którzy zaczęli się awanturować, że oni nie zgadzają się na zabranie matki do DPS, bo przecież tyle się mówi w mediach, że tam zanęcają się nad staruszkami. Poza tym oni kochają matkę i nikt lepiej od nich się nią nie zajmie. Tłumaczenia, że mamy inne zdanie na ten temat, dowody na skandaliczne zaniedbania z ich strony oraz to, że sąd opiekuńczy już zdecydował o DPSie, nie działały. W końcu delikwentów z oddziału wyprowadziła policja.

Miałem jeszcze informacje, że później zabarykadowali się w mieszkaniu i grozili, że gaz odkręcą i wysadzą blok, jeżeli matka nie wróci do domu. Ponownie miejscowy komisariat zrobił swoje i był spokój.

Zapytacie skąd ten nagły przypływ miłości dzieci do matki? Skąd ten potok troski, chęć opieki? Co otworzyło krynicę cnót synowskich? Co poruszyło serca synów marnotrawnych? Jakiż dobry duch zawrócił ich ze złej drogi?
Otóż ktoś uświadomił niebożęta, że DPS biorąc staruszkę pod opiekę zabiera w ramach kosztów utrzymania pieniądze z emerytury. A jak się okazało panowie od lat nie zhańbili się pracą, żyjąc i pijąc za całkiem sporą emeryturę matki. W dodatku mieszkanie było z przydziału na matkę.

Oczywiście nie ulegliśmy szantażom. Starsza pani jest w DPS. Nie wiem co się dalej działo z synami, ale chyba życie urządziło im przymusowy odwyk.

Duże miasto

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 762 (792)

#35785

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść zasłyszana na jednym ze szkoleń z zaawansowanych technik reanimacyjnych od kolegi anestezjologa.

Jak wiecie w Polsce było i jest krucho z organami do przeszczepów. Dawca musi być w miarę młody, zdrowy i nie zastrzec sobie za życia w rejestrze, że nie zgadza się być dawcą. Do tego dochodzi częste respektowanie sprzeciwu pogrążonej w żałobie rodziny. W efekcie na nerki czy serce czeka się długo i często nie dożywa przeszczepu.

Było to w czasach gdy kolega jeszcze jeździł w Pogotowiu na eRce. Wezwanie do wypadku - motocyklista wpadł na ogrodzenie. Nie miał większych obrażeń poza tym, że nadział się na metalowy płot tak, że pręt wchodził przez jeden oczodół a wychodził potylicą. Śmieć na miejscu. Jak przyjechał zespół karetki, to okazało się, że strażacy zdążyli żelastwo odciąć powyżej głowy i reanimowali chłopaka. Kolega już miał im powiedzieć, że próbują przywrócić do życia zwłoki gdy pomyślał, że chłopak młody i raczej zdrowy był. Jego organy mogą się jeszcze komuś przydać. Udało się przywrócić krążenie i zwłoki chłopaka wentylowane na worku ambu, przewieziono do Szpitala pod hasłem "na przeszczepy".

Koledze się wydawało, że sprawa załatwiona. Bardzo się zdziwił gdy jakiś czas potem okazało się, że chłopak samodzielnie oddycha i chodzi do niego rehabilitant, by zapobiec zanikowi mięśni [sic!].

Zapytacie co w tym piekielnego? Otóż ten chłopak miał całkowicie zniszczony mózg powyżej pnia. Nie miał nigdy szans na odzyskanie przytomności. Jako osoba był martwy. Żyło wyłącznie jego ciało. Pech chciał, że pośród zniszczeń jakie pręt dokonał w jego mózgu, nie został uszkodzony ośrodek odpowiedzialny za oddychanie, a polskie prawo zabrania pobierania organów od kogoś kto samodzielnie oddycha.

Chłopak umarł jakiś czas potem na jakąś infekcję, jak wiele osób w stanie wegetatywnym. Do tego czasu pewnie jego "leczenie" pochłonęło mnóstwo pieniędzy jakie mogły iść na ratowanie innych ludzi. Organy zaś nie nadawały się już do przeszczepienia, bo była infekcja.

Jak dla mnie, to co polskie prawo nakazywało robić z tym chłopakiem podchodzi pod bezczeszczenie zwłok. No i być może ktoś przez to nie doczekał transplantacji ważnego życiowo organu.

prawo i medycyna

Skomentuj (107) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 692 (842)

#35575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Recz działa się kilka lat temu w czasie przygotowania do oficjalnego założenia przeze mnie i mojej, natenczas narzeczonej, D., podstawowej komórki społecznej. W mojej diecezji przed ślubem poza kursem przedmałżeńskim wymagane jest odbycie przez narzeczonych pięciu spotkań ze specjalistami z różnych dziedzin. Na koniec zostawiliśmy sobie znawcę od naturalnych metod planowania rodziny.

Nie wiem czy wszyscy czytelnicy są biegli w temacie NMPR (czyli metodzie Roetzera) więc śpieszę z wyjaśnieniem. W tej metodzie na podstawie analizy temperatury i śluzu szyjkowego stwierdza się kiedy BYŁA owulacja. Trafność metody dotycząca dokonanej owulacji jest duża. Trafność prognostyczna, mówiąc oględnie, nie zachwyca. Z tego powodu metoda jest świetna gdy ktoś chce mieć dziecko - wie, w którym okresie miesiąca należy się starać. Gorzej gdy go mieć nie chce, wtedy mamy Watykańską Ruletkę.

D., wiedząc, jaki mam charakter oraz znając mój stosunek do NMPR wymogła na mnie przyrzeczenie, że nie będę dyskutował. Wysłuchamy co trzeba, pokiwamy głowami i z pieczątką na karcie podrepczemy do domu.

W salce przywitała nas pani około czterdziestoletnia. Taka z błyskiem fanatyzmu w oku. Ja niepomny na przyrzeczenia próbowałem na wstępie negocjować, że jesteśmy lekarzami i fizjologia człowieka nie jest dla nas sekretem. Pani na to z pogardą, że właśnie lekarze są najgorsi bo im się wydaje, że wszystkie rozumy pozjadali. Dostałem kopniaka pod stołem i zniewagę przełknąłem.

Pani zapytała czy D. mierzy codziennie temperaturę i ogląda śluz. Jeżeli tak, to ona poprosi wykresy. Rychło się wydało, że D. nie mierzyła ani nie oglądała. Została za to obrzucona spojrzeniem pełnym potępienia.

Pani dokładnie wyłożyła nam zasady cyklu miesięcznego, opowiedziała o hormonach, o krwawieniach, o zmianach temperatury. Mam wrażenie, że złośliwie się nie śpieszyła.

Na koniec zapytała czy mamy pytania. Zmilczałem. Pani ponowiła pytanie. Nie lubię niezręcznej ciszy więc ignorując kopania pod stołem zwróciłem pani grzecznie uwagę:
- Metoda jest interesująca ale nie może Pani zaprzeczyć, że jest metodą retrospektywną.
Pani na to:
- Proszę pana, to nie jest jakaś metoda retrospektywna tylko metoda Roetzera.
Ja:
- Tak, zgadza się ale w metodzie Roetzera o owulacji wnioskujemy ex-post.
Pani z oburzeniem:
- No co pan. To nie żadne ekspo, to jest metoda naturalna.

Po tej odpowiedzi poddałem się. D. za to siedziała zadowolona z miną wyrażającą „a nie mówiłam?”.

salka katechetyczna

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 690 (780)