Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

karolciaaa

Zamieszcza historie od: 27 września 2011 - 21:21
Ostatnio: 11 grudnia 2017 - 15:24
  • Historii na głównej: 27 z 28
  • Punktów za historie: 17924
  • Komentarzy: 284
  • Punktów za komentarze: 2254
 

#26899

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak czasem rodzice niewiele wiedzą o swoich dzieciach...

Był sobie chłopak. Powiedzmy, Stefan. Stefan uczył się bardzo dobrze, typowy "ścisły umysł", nic z matematyki/fizyki/informatyki nie mogło go zagiąć. Stefan miał wielkie plany na przyszłość. Technikum elektroniczne (bo przynajmniej będzie miał wcześnie "zawód"), a potem praca i studia.

Technikum skończone z wyróżnieniem, na studia dostał się w czołówce listy na wymarzony kierunek na prestiżowej uczelni... Słowem - marzenie. Jedyny problem - uczelnia daleko, 500 km od jego miejsca zamieszkania, rodzice bez samochodu... ale jakoś to będzie...

Niestety, każdy student wie, że "bezpłatne" studia to taki trochę mit - bo to i zakwaterowanie i wyżywienie, a na same studia też trzeba się w to i owo zaopatrzyć, czy to książka, czy kserówka, czy czasem jakiś sprzęt (szczególnie na kierunku łączącym informatykę z elektroniką). Więc rodzice, nie za bogaci, ale robili co mogli, żeby ich jedynakowi na niczym nie zbywało. Niestety, potrzeby rosły, a syn wykoncypował plan "oszczędzania"- tj. do domu przyjeżdżał 1-2 razy w semestrze i zażyczył sobie pieniędzy na rower - w końcu po co tracić kasę na miesięczny? Niestety, pomimo zastosowanych oszczędności, koszta nauki syna nie zmieniły się. Może chociaż tyle, że przestały rosnąć. Tylko mamusia Stefana bolała, że za każdym razem, jak widziała syna, ten był coraz chudszy, bledszy, bardziej nerwowy... No ale wszystko tak drożeje, może mu nie starcza?

Po 1,5 roku Stefana... zabrakło wśród nas. Tak, słusznie się domyślacie - przedawkował. Okazało się, że jego 2 lata na studiach... wcale nie były na studiach. Stefan po miesiącu przestał pokazywać się na uczelni. Za kasę przesyłaną od rodziców po prostu balował. Szok rodziców był zrozumiały, ale niestety, nie było to wszystko.

Piekielnym tak naprawdę jest zakończenie tej historii. Od razu zaznaczam, nie znałam chłopaka osobiście, ale historię opowiadała mi osoba w 100% wiarygodna, która na dodatek nie mogła mieć pojęcia o tego typu sprawach, więc raczej tego nie miała nawet jak zmyślić.

Matka nie dostała ciała syna. Nie mogła go pochować, bo syn... podpisał "cyrograf" z jakąś uczelnią medyczną i w zamian za kasę otrzymaną "od ręki" jego ciało po śmierci zostało przekazane na okres 10 lat tejże uczelni w celach naukowych (prosektorium).

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 683 (753)

#27268

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak nie opłaca się być miłym...

Zjawiłam się dziś w kawiarni (sieciówka) w celu skonsumowania czegoś w rodzaju wczesnego lunchu. Niestety, w połowie zabawy zauważyłam, że moja herbata wyposażona jest w unikatowy dodatek jakiegoś sporego insekta, uskrzydlone toto było i zabite najwidoczniej w trakcie znoszenia jaj... Obrzydlistwo, jak się potem okazało, było molem spożywczym.

Generalnie odechciało mi się i, nie chcąc robić wielkiej afery, dyskretnie zainteresowałam swoją osobą kelnerkę. Grzecznie (toć nie jej wina) poprosiłam o zutylizowanie insekta wraz z herbatą i o rachunek, bo jakoś apetyt mi przeszedł. Żeby nie było- grzeczny, cichy ton (coby afery nie robić na cały przybytek, dość gęsto zaludniony), i żadnych żądań o cokolwiek, bo się o te 4zł za herbatę kłócić nie zamierzałam, po prostu chciałam WYJŚĆ.

Niestety, kelnerka nie doceniła mojej postawy. Wydarła się na mnie, żem podstępem owada podstawiła, coby nie płacić w ich przybytku. Że to jest szczyt chamstwa i ona już mi, gówniarze (ona koło 20, ja 25...), pokaże, że się w jajo zrobić nie da. No tak, bo ja oczywiście truchła moli w kieszeni noszę na wszelki wypadek.

Nie pomogła rozsądna argumentacja, że przecież tylko o rachunek poprosiłam. Nie pomogło, że przecież nawet nie miałabym SKĄD tego wytrzasnąć. Nie pomogły sugestie, że robienie z tego głośnej afery zniechęciło już połowę sali. Kobieta się po prostu nakręcała i zaczęła się robić coraz bardziej chamska.

Nie wytrzymałam. Zażądałam rozmowy z kierowniczką. Przyszła, tylko rzuciła okiem i zbladła, nawet nie dyskutowała (chyba wiedziała coś więcej o problemach w kuchni), dowiedziałam się, że rachunku płacić nie muszę i dostałam bon zniżkowy (nie skorzystam) wraz z informacją, że dla kelnerki był to ostatni dzień pracy.

Głupio mi było, bo przecież nie zamierzałam takiej histerii uskuteczniać, a już tym bardziej źle się czułam, że ktoś przeze mnie pracę stracił, toć każdy może mieć zły dzień.

Przestało mi być głupio, jak kelnerka za mną wybiegła i za koszulkę wrzuciła mi kolejne 3 martwe mole, zwyzywawszy mnie przy tym do siódmego pokolenia... Jakoś nie wierzę, że "magazyn" owadów mieścił się osobno niż produkty, z których przygotowywali desery gościom...Fuj.

kawiarnia

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 818 (838)

#26420

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z różnych powodów sytuacja moja jest taka, że udzielam korepetycji z angielskiego nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że nie lubię siedzieć z założonymi rękoma i pasożytować na rodzicach. Poza tym język ten mnie fascynuje, a postępy uczniów niezmiernie cieszą. Z różnych względów zapracowałam sobie na opinię "speca od spraw beznadziejnych".

Tylko raz w życiu przerwałam podjęte zobowiązanie. I nie dlatego, że nie dawałam sobie rady - po prostu trafiłam na przypadek Piekielnej Mamuśki, która płacąc za lekcje próbowała "oczyścić" swoje sumienie z problemu dzieci. Problemy przedstawię w punktach, żeby było krócej

- Chłopacy spędzili rok w USA, więc uznali, że angielski ze mną im niepotrzebny. Niestety okazało się wręcz przeciwnie, ze względu na rażące błędy, ale niestety nie docierało.

- Lekcje odbywały się w jadalni (połączonej z kuchnią), więc PM kursowała po kilka/kilkanaście razy w tę i z powrotem. Problem był znaczny, bo synów to rozpraszało, a poza tym... PM maszerowała w czarnych laczuszkach na szpileczkach z pomponikiem, owinięta jedynie w szkarłatny, atłasowy szlafroczek. No ok, ja rozumiem, że samotna, dobrze zakonserwowana 35+, ale czułam się co najmniej skrępowana (również ze względu na wątpliwą świeżość wdzianka), poza tym... koledzy 15-letniego syna chyba bardzo lubili odwiedziny w jego domu.

- Młodszy, 8-letni, jak zrozumiał, że na zajęciach w szkole czeka go zegar+daty+kolory itp., a ja mu tu ambitnie próbuję podstawowe czasy wprowadzać (które z większymi lub mniejszymi błędami, ze wzg na pobyt w USA, i tak stosował), zrobił matce awanturę, że on nie będzie tracił ze mną czasu (30 min/tydz), on woli grać, itp., itd. Dodatkowo krępujące było usłyszeć "ścierko" i tym podobne epitety, rzucone w kierunku matki przez 8-letniego syna... W odpowiedzi, zamiast połajanki na temat braku szacunku usłyszał, że jest "śmieciem, g*wnem i małym, zasmarkanym sk*rwysynem". Z ostatnim względnie mogłabym się zgodzić.

- W połowie roku szkolnego zebrał mi się op*rdol. Bo starszy ma tylko 3+ na półrocze! Zdębiałam. Materiał miał przerobiony dobrze i ze sporym naddatkiem, więc kompletnie nie ogarniałam tej kuwety. Okazało się, co następuje: klasówki i sprawdziany - same 5. Za brak zadań domowych... 10x1.

- Jednym z "gratisów" oferowanych uczniom jest możliwość wysłania mi na maila wypracowań do sprawdzenia. Mi zajmuje to 5 min, a klient się cieszy. Niedziela, 23:00. Mail "Na jutro na 9:00 muszę mieć wypracowanie nt. XXX, 150-180 słów". Odpowiedź? "W powyższym mailu błędów nie stwierdziłam, choć w usługach oferowałam sprawdzanie poprawności języka angielskiego, a nie polskiego". Oczywiście awantura z PM i kolejna jedynka.

- Hitem była akcja w połowie semestru letniego, ostatnie korepetycje, które tam miałam. Dialog wyglądał mniej więcej tak:

PM - Ty powiedz moim synom, żeby oni się uczyli, bo mnie nie posłuchają.
J - Proszę pani, z całym szacunkiem, ale ja jestem tu, żeby nauczyć ew. skorygować ich wiedzę z języka angielskiego, a nie od pilnowania ich sumienności.
PM - Mnie to nie interesuje, ty masz ich sprawdzać, za co ci płacę!
J - Przepraszam bardzo, ale po pierwsze - jasno określiłam zakres oferowanych przeze mnie usług, po drugie - nawet, jeślibym przychyliła się do pani prośby, rażące różnice w częstotliwości korepetycji i lekcji angielskiego w szkołach uniemożliwia mi to zadanie.
PM - Ja płacę, ja wymagam!
J - Dobrze, w związku z powyższym informuję, że z końcem semestru rezygnuję z korepetycji u państwa.
PM - Ty głupia pi***, tobie się we łbie poprzewracało, ja ci p*** pokaże, zobaczysz, zrobię ci taką reklamę, że nie będziesz mieć żadnych chętnych!
J - Dobrze, w związku z demonstrowanym "wysokim" poziomem kultury, korespondującym z wątpliwego wdzięku dezabilem, informuję panią, że jest to moja ostatnia bytność u państwa. Do widzenia.

Epilog:
Kłopotów z dokompletowaniem uczniów nie miałam żadnych, pomimo braku ogłoszenia. Hitem natomiast był telefon od PM "Bo ona jest łaskawa i da mi kolejną szansę". Niestety, nie uwierzyłam w resocjalizację tejże familii...

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 652 (708)

#25672

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem na weselej o piekielnej nauczycielce fizyki z gimnazjum (stare dzieje, ale kobieta była tak fenomenalnie charakterystyczna, że z uśmiechem wspominam ją do dziś).

Otóż przypadłością owej fizyczki była totalna alergia na regulaminy i papierologię wszelkiego typu. Domyślacie się więc, że z wstawiania co wymyślniejszych wpisów do dziennika w pole "uwagi" zrobiła swego rodzaju religię (a uwag dużo było, bo i kobieta nerwowa).

Zasady na przedmiocie były proste. O dziwo, jasno wyjaśnione, co jak i ile należy się na klasówkę nauczyć. A klasówka testowa, żeby nie było dyskusji o faworyzację. Fizykę lubiłam, jako jedna z nielicznych, szło jako tako, a oporów w pomaganiu kolegom i koleżankom wielkich nie miałam, więc szybko wykształciliśmy system- siedząc w pierwszej ławce lewą ręką sygnalizowałam numer pytania, prawą- poprawną wg mnie odpowiedź. Niestety, sprawa się rypła, dostałam uwagę i żądanie zjawienia się rodzica w szkole. Treści uwagi nie poznałam (wpisana do dziennika, ale już nie mi do zeszytu czy gdziekolwiek indziej).

Ojciec mój odporny i zaprawiony w bojach szkolnych, sam aniołkiem nie był. Jednak widok czerwonego lica ojca z szalonym wyrazem na twarzy w drzwiach zmroził moje serce... Na szczęście na krótko, potem tylko ryknął śmiechem, że trzeba było go do domu wtaczać... Uwaga moja bowiem brzmiała:

"STRZELA PALCÓWKĘ NA LEKCJI FIZYKI".

Aaa... zapomniałabym. Wychowawczyni po odczytaniu uwagi wpadła w spazmy. Jak i dyrektorka, która zwabiona histerycznymi odgłosami z sali (mieliśmy wychowawczą tuż obok jej gabinetu). Nie poczuwam się winna hiperwentylacji obu pań. Na szczęście chemiczna reputacja naszej klasy (o której niedługo) pozwoliła rozpłynąć się niewinnej uwadze w odmętach niepamięci...

szkoła

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 614 (674)

#26419

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem podepnę się pod temat JAK NIE NALEŻY KUPOWAĆ SAMOCHODU.

Otóż mamy w rodzinie pewnego piekielnie nieświadomego otaczającej go rzeczywistości człowieka...Nazwijmy go Janek.

Otóż Janek zapragnął samochodu, ale to najlepiej model X. I chciał go za 40k. Jako, że sytuacja na rynku samochodowym przedstawiała się nieco zabawnie w tym okresie, to 2-letni kosztował w Polsce 42k, za granicą-38k. Janek miał znajomego zajmującego się zawodowo sprowadzaniem samochodu i... cóż. Podpisał umowę na sprowadzenie 2-letniego X, którego on bierze "od ręki i bez gadania" za 38k. Ciekawy sposób kupowania samochodu, rodzina się za głowę łapała, ale cóż.

Janek pojechał odebrać samochód. Umowę kupna spisali z ceną... 9k niższą, żeby podatek obniżyć. Kasa nie przelewem, a z ręki do ręki.

Janek przyjeżdża samochodem, dumny jak paw, ale... ojcu memu coś nie pasowało. Poradził zabrać autko do mechanika. Diagnoza- "bezwypadkowe" auto walone jak się patrzy, a wahacz... spawany. Krótko mówiąc - klient ma 24h na zwrot auta bez podawania przyczyny. No to jazda do dilera, który...

Oczywiście, że przyjmie samochód z powrotem. Za cenę z umowy (29k). Nie pomogły krzyki i groźby, toć nie ma dowodu, że Janek zapłacił więcej...

Co robić, Janek uznał, że lepszy rydz jak nic i autko i tak jest zaje*iste. Pojechał z rodziną na wakacje. 300km od domu poszedł pasek rozrządu i totalnie rozwalił silnik. Silnik wymieniany, AC nie było, więc z własnej kieszeni za całą zabawę dołożył 11k. I zmarnowane wakacje, bo noclegi mieli na zadupiu, a wszystko chcieli zwiedzać jeżdżąc samochodem po okolicy (auto zastępcze było już zbyt drogą opcją).

Mimo to Janek uważał, że ma najlepszy samochód pod słońcem i oburzał się na sugestie, że może jednak byłoby dobrze auto zmienić...

W ciągu kolejnych 6 miesięcy Janek z powodu różnych awarii wymienił: akumulator, wspomniany wahacz, amortyzatory, klocki hamulcowe+tarcze... łącznie włożył w samochód kolejne 8k. Hitem był wypadek Janka rzeczonym autkiem, samochód do kasacji i wielka awantura: żadna z 8 poduszek powietrznych nie odpaliła!!! Ano nie odpaliła, bo ich nie było (wymontowano poduszki, wsadzono "zaślepki") ...

Podsumowując: Janek łącznie wpakował w to auto więcej kasy, niż model X full wypas kosztowałby z salonu... Niestety, to nie jest wszystko. W związku z kasacją samochodu, Janek zamierza zaopatrzyć się w nowy. Oczywiście model X. I oczywiście używany/sprowadzony.
I nie uwierzycie, kto ma go mu sprowadzić...

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 846 (886)
zarchiwizowany

#25931

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam (miałam?) koleżankę, powiedzmy Kingę. Z jakiegoś powodu mój facet miał na nią alergię, ale powodu niechęci jakoś nigdy nie uzasadniał. Cóż, wiem, że za moim "starym" towarzystwem raczej nie przepada, więc co się człowiek przejmować będzie?

Kinga znalazła sobie faceta. Bardzo mnie to cieszyło, bo był to jej I facet w ogóle, a miała sporo po 20. Facet, cóż, mimo trzymania na baaardzo krótkiej smyczy- puścił ją bokiem. No, może nie dosłownie- po kłótni o bzdurę ni to zerwali, ni to nie, po czym uciekł w ramiona swojej przyjaciółki. Miesiąc wysłuchiwałam, jaką dz*wką jest ta dziewczyna, że jej faceta odbiła itp, itd. Sprawa odchorowana i zamknięta tygodniami wyrzekań na to, że istnieją baby świadomie rozbijające związki/pakujące się "na trzeciego" i uzupełnianiu słownika w epitety określające takie panny...

Równolegle od problemów z eks, Kinga nawiązała znajomość z całkiem sympatyczną dziewczyną, Sylwią. Sylwia miała chłopaka, Tomka, i tak jakoś wyszło, że w 5 miło spędzało się czas, a i w stanie Kingi widać było zdecydowaną poprawę (mój facet, pomimo niechęci do Kingi, nawiązał z Sylwią nić porozumienia, a że zazdrosna jestem dość znacznie- co jakiś czas robiłam mu wypominki, niby na śmiesznie, ale... no właśnie). Czasem tylko martwiłam się, czy Kinga w towarzystwie dwóch par nie czuje się tym bardziej samotna...

Sytuacja trwała tak ponad rok, z Sylwią i Tomkiem zaprzyjaźnialiśmy się coraz bardziej, tylko czasem zastanawiały mnie różne niedopowiedzenia, rzucane przez Kingę do Tomka.

Większości z Was nie zdziwi po tym opisie, jak powiem, że między Kingą a Tomkiem było o wiele więcej, niż zwykłe niedopowiedzenia... Tak, Kinga przyjaźniła się z Sylwią i obracała jej faceta jednocześnie. Ja... cóż, zatkało mnie. Nie wiem, co bardziej- chamska niewierność Tomka czy to, że Kinga robiła to samo, przez co sama dopiero cierpiała... Najgorsze było to, że nie dowiedziałam się tego przez przypadek. Kinga mi się tym POCHWALIŁA, kiedy spotkałyśmy się sam na sam... Mój krzyk na nią słyszało chyba pół miasta. A Kinga? Śmiała się. Bo ona jest taka zaje*ista, że chłopak w szczęśliwym związku jej ZAPRAGNĄŁ. I taka sprytna, że Sylwia w życiu nie będzie ich podejrzewać...

A wiecie, co w tym wszystkim było najgorsze? Jak przyszłam się wyżalić swojemu facetowi, jaką zołzę miałam za przyjaciółkę, a ten tylko mnie przytulił, pocałował w czubek głowy i powiedział:

-Głuptasku mój kochany, przecież ona próbowała i mnie zaciągnąć do łóżka, myślisz, że dlaczego jej tak nie lubię?!

znajomi

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 380 (402)

#24728

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasem zastanawiam się czy to jeszcze Polska, czy Ciemnogród, naprawdę... Tym razem smutno i bez happy endu.

Lato. Piękna pogoda, okazja do zaprezentowania feerii barw pięknych letnich sukienek. Zdarzyło mi się zakupy robić w sporym sklepie. Stanęłam w jednej z dwóch sąsiadujących ze sobą, całkiem sporych kolejek (kasy były jakby swoim odbiciem lustrzanym). Równolegle do mnie w kolejce grzecznie czeka kobieta, przy której boku drepcze sobie na oko 4-6letnia dziewczynka w ślicznej żółtej kiecuszce i pasującym kapelusiku (przepraszam, ale rozczulają mnie takie widoki, "biologiczny" mi się już włączył ;oP). Dziewuszka co i rusz ciągnie maminą spódnicę i zagaduje, całkiem błyskotliwie jak na tak młodą osóbkę.

W pewnym momencie dziewczynka odwraca się do mnie i okazuje się, że cierpi na zespół Downa. Mała zagaduje i do mnie, czy cieszę się z lata, bo ona po zakupach jedzie z mamą nad jezioro i będzie się kąpać i w ogóle! Serio, nie mogłam wyjść z podziwu jak wiele pracy musiało zostać włożone w jej rehabilitację.

Niestety, nie mogło być różowo.
Mała postanowiła nawiązać bliższy kontakt również z odpowiadającym jej wiekiem chłopcem, który stał za nią ze swoją rodzicielką (nota bene mało interesującą się czymś poza własnymi paznokciami, a najmniej już swoim dzieckiem). Niestety, piekielna mamuśka (PM) chłopaczka zauważyła chorobę Małej i jak się nie wydrze:
- Macie zabrać to COŚ, bo mój syn się zarazi jeszcze! Do czego to podobne, żeby takie dziwadła do sklepu dla LUDZI wpuszczać!

Matce Małej tylko łzy w oczach stanęły, jak dziewczynka dosłownie próbowała się wtopić przerażona w jej spódnicę.
W tym momencie uznałam za stosowne skomentować, że ja też się dziwię, że wpuszczają takie dziwadła jak rzeczona PM i co ona tu jeszcze z synem robi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, PM dosłownie porwała za rękę syna i złorzecząc oddaliła się w bliżej nieokreślonym kierunku. W szoku byłam skuteczności swojej interwencji... do czasu.

PM przyszła z ochroniarzem i kazała wyrzucić Małą i jej mamę ze sklepu, bo ona jest WIELKĄ KLIENTKĄ i nie życzy sobie ich w sklepie.
Chciałabym napisać, że roześmiałam się z głupoty i zacietrzewienia PM, gdyby nie to, że ochroniarz co prawda trochę grzeczniej, ale... poprosił matkę Małej o opuszczenie sklepu...

Chociaż tyle, że wyszła cała kolejka prócz PM. Trochę żal kasjerek, bo część osób zostawiła zakupy na taśmach i ktoś to musiał potem ogarnąć... Najgorsze, że rodzice takich dzieci mogą sobie żyły wypruwać pracując z nimi, a i tak na nic się to nie zda, jeśli na swojej drodze spotykać będą takie piekielne mamuśki...

sklepy

Skomentuj (81) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1387 (1445)

#23632

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojawiło się trochę historii nt. "anonimowych" ankiet, dodam swoją.

Studia. Zajęcia prowadzi kobieta, która rzeczy danej ani nazwać ani opisać nie potrafiła, standardem było "Wrzuć to-to do tego no tam tego i zamieszaj tym tam, no wiesz co masz robić, czego stoisz?!". Jak się pewnie domyślacie, wiedzy nie przekazała żadnej, dodatkowo ludzi dołowała - bo w prezentacji "no to-to było źle i tego tam tego za mało" (przy czym pod "to-to" nie kryło się nic więcej niż widzicie - nikt nie wiedział o co chodzi).

Pod koniec przedmiotu powinna być przeprowadzona ankieta nt. prowadzącego i zajęć w ogóle (jakaś tam zabawa z komisją akredytacyjną). Ankieta powinna być przeprowadzona:
a)anonimowo,
b)ankiety nie powinny trafić w ręce prowadzącej.

Ankiety rozdała...PROWADZĄCA, niedługo po napisaniu ciężkiego koła (no bo jak do ch* napisać cokolwiek, jak zajęcia można sprowadzić do "to-to" i "tego" "tym"). Po wypełnieniu ankiet zarządzono przerwę. Powrót z przerwy i komentarz prowadzącej:

- No bo ja tu te ankiety przejrzałam... i powiedzcie mi państwo, czemu mnie tak nisko oceniliście? Pani Nowak, czemu mi pani tak przycięła ocenę za treści merytoryczne przedmiotu? Panie Kowalski, czemu się panu nie podoba moje prowadzenie zajęć? Wiecie... ja wam rozdam świeże ankiety. Zastanówcie się nad tym, co zaznaczacie, bo inaczej ja się zastanowię, co będzie z wynikami kolokwium... a czeka was jeszcze egzamin!

nazwiska oczywiście zmienione

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 798 (820)

#23505

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem wątek archaiczny - w końcu kiedyś tam miałam te 14-15 lat..
.
Jak wiadomo większość kobiet marzy o porządnym facecie. Takim, co to będzie przystojny, kochający, wierny, będzie chciał się ustatkować, założyć rodzinę, mieć dzieci... Niop. Tylko te plany wchodzą w fazę "zadania do wykonania" w okolicy tej, +/-, 20-tki...

No ja swojego "księcia z bajki" poznałam w wakacje, o dobre 5 lat za wcześnie. Nie powiem, miło było się spotkać, pogadać, pocałować (o zgrozo, ja z tych czasów, co to pocałunek francuski szczytem nierządu był, o reszcie to nawet teoria damie nie uchodziła). Poza tym, jak wiadomo - szpan mieć przystojniaka, 18 lat z prawkiem i samochodem rodziców. xD

W każdym razie pewnego pięknego, listopadowego popołudnia przybył do mnie mój książę na granatowym koniu (polonez). I dzień ten miał zmienić całe moje przyszłe życie, albowiem dowiedziałam się, że:

- Jemu zostały 2 lata nauki (technikum), potem zasadnicza służba wojskowa i idzie do pracy.
- Ledwo skończę 18 lat (ur. w maju) to w lipcu bierzemy ślub.
- Będę mieć 2 dzieci, Franka i Jolę, Franka urodzę rok po ślubie, Jolę 1,5 roku po urodzeniu Franka.
- Zamieszkamy na ul. takiej i takiej, bo mu się ten blok podoba, a jego babcia ma tam mieszkanie, które dostanie w spadku, a przecież babcia do tego czasu kojfnie.
- Kupimy samochód taki a taki i ja prawka robić nie będę, bo mi nie potrzebne (dodam, że w wieku 12 lat włączył mi się zapał motoryzacyjny i marzenie o prawku było jednym z tych powodów, dla których z niecierpliwością oczekiwałam pełnoletności)
- Ja pracować nie będę, bo nie będzie potrzeby.

I tak bla, bla, bla, usłyszałam plan na CAŁE moje przyszłe życie... Żeby nie było, to nie były żarciki ani żadne takie tam przekomarzanki, po prostu autorytarnym tonem wygłoszone rozkazy. Jako, że żal mi chłopaka było, że taki kawał do mnie przyjechał, następny raz umówiłam się na spotkanie na neutralnym gruncie i oświadczyłam, żem nie dorosła do takiego związku...

I może tu sprawa by się zakończyła, gdyby nie konkurs, na który poszłam jakieś 2 lata później w liceum. Siedzimy w 3 jako reprezentantki szkoły, dwie psiapsióły, które znam "z widzenia", i ja. Jedna z nich, powiedzmy, Aga, cała roztrzęsiona, tłumaczy wściekła pochodzenie świeżutkiego siniaka wykwitłego na policzku. Okazuje się, że chwilę przed konkursem była na randce z jej już eks-chłopakiem. Cóż się stało? Ano koleś zaplanował jej całe, calusieńkie życie w szczegółach. Powiedziała, co myślała, czyli, że dorosła jest i sama będzie decydować, na co ma ochotę, a w chwili obecnej nawet pewności nie ma, że ich związek przetrwa do przyszłego miesiąca, a co dopiero myśleć o ślubie i dzieciach. Chłopak oznajmił, że on wie lepiej i ma nie dyskutować. Odpowiedziała, że w takim razie jej nie interesuje dalsza znajomość z kimś, kto nie potrafi uszanować jej zdania i "do widzenia". W zamian usłyszała "Ku*wo, myślisz, że jesteś taka wyjątkowa i mi odmówisz? Jednej się udało, ale ty się nie wywiniesz i pożałujesz!" i tu chlast przez twarz... Jako, że byli już przy szkole, w której konkurs się odbywał, dziewczyna uciekła w tłum konkursowiczów.

Pewnie słusznie się domyślacie reszty, ale wyobraźcie sobie mój szok i niedowierzanie, kiedy wychodząc natknęliśmy się na tego mojego eks, klęczącego przed szkołą z bukietem róż i krzyczącego "Aga przebacz, to było niechcący, wróć do mnie".

Mina kolesia, kiedy podeszłam razem z Agą i postraszyłam poinformowaniem jego rodziców w przypadku jakiejkolwiek próby zakłócania wolności osobistej Agi (nasi rodzice się przyjaźnią) - bezcenna...

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 854 (922)

#22444

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Określenie "baba za kierownicą", co przykre, zdecydowanie ma swoje podstawy historyczne... Po porannej historii do teraz nie mogę zebrać szczęki z podłogi...

Włączam się dziś na "główną drogę" w mojej wsi (w praktyce - jedna z 2 asfaltowych) i aż mnie zatkało. Na terenie zabudowanym (ciągnącym się przez 3 kolejne wsie, w tym moją, asfaltówki prostej jak stół), mknie srebrny pocisk na 4 kółkach, nie przymierzając, dobrze ponad setkę...

Myślę sobie, niedaleko poleci, bo za chwilę ma krzyżówkę... Skręcam sobie spokojnie za tym pociskiem i za moment, rzeczywiście, staję sobie za nią na krzyżówce. W jej wstecznym lusterku widzę, jak namiętnie peroruje przez telefon, gestykulując przy tym obficie. Trochę mnie zmroziło, jak pomyślałam, że chwilę temu, jadąc te 100km/h sytuacja przedstawiała się podobnie (wzdłuż asfaltówki nie ma chodnika, a dzieciaki do szkoły chodzą).

Ale tak stoimy dłuższą chwilę (widoczność z lewej na skrzyżowaniu naprawdę fatalna, więc dłuższą zwłokę przy włączaniu się do ruchu można zrozumieć). Dodam, że "srebrna strzała" kobieciny nie dawała absolutnie żadnych znaków sygnalizacyjnych, prócz czerwonych świateł STOP. W końcu, jako, że droga dość wąska, kobiecisko stanęło dokładnie pośrodku, a czas spędzony na skrzyżowaniu pozwoliłby chyba na włączenie się do ruchu 3 walców (drogą z pierwszeństwem nie jechało w tym czasie NIC) idę "uprzejmie" wyjaśnić kobiecie, że środek skrzyżowania nie jest najlepszym miejscem na urządzenie sobie budki telefonicznej...

Ilość inwektyw jaka się posypała, gróźb i narzekania, że ona ma BARDZO WAŻNĄ ROZMOWĘ TELEFONICZNĄ I MOŻE STAĆ SOBIE, GDZIE CHCE, BO BYŁA PIERWSZA, nie przytoczę, bo "wykropkowany" tekst i tak byłby nieczytelny. Na moje szczęście okazało się, że za mną w kolejce do skrzyżowania ustawił się sąsiad (nota bene, policjant z zawodu, jeździ taką przedpotopową i absolutnie niezniszczalną terenówką, dodatkowo 2metry kupy mięśni). Grzecznie zapytał, czy kobiecina udrożni skrzyżowanie, czy ma się po jej samochodzie przejechać swoją terenówką...

Babie zabrakło instynktu samozachowawczego. Zwymyślała policjanta i, nie wiem na jakiej podstawie (chyba serio mam braki w znajomości kodeksu drogowego o.O) wezwała ...POLICJĘ...

Jako, że już i tak byłam spóźniona, po ustaleniach z sąsiadem-policjantem, że do szczęścia nie jestem potrzebna, zawróciłam i pojechałam do miasta inną trasą.

Jak się dowiedziałam, kobieta nie dość, że na jakiś czas zablokowała skrzyżowanie (konsekwentnie odmawiała przestawienia samochodu nieco "na bok"), to... miała we krwi 0,51 promila... Pech jak diabli (0,2-0,5 wykroczenie, >0,5 przestępstwo). Prawko skonfiskowane, samochód odholowany na parking policyjny, sąsiad się tylko pytał, czy nie chcę dorzucić oskarżenia o groźby, w razie czego może być świadkiem (chyba pod moją nieobecność babsko naprawdę mu za skórę zalazło, skoro zazwyczaj to "niespotykanie spokojny człowiek")...

Pomyśleć, że mogła po prostu zaparkować dosłownie 15 metrów dalej na przykościelnym parkingu. Inna sprawa z procentami, ale o tym dowiedziałam się dopiero przed chwilą, jak sąsiad wpadł opowiedzieć resztę historii...

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 641 (671)