Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lapidynka

Zamieszcza historie od: 16 stycznia 2013 - 11:13
Ostatnio: 6 października 2014 - 14:04
  • Historii na głównej: 26 z 34
  • Punktów za historie: 25844
  • Komentarzy: 366
  • Punktów za komentarze: 3955
 
zarchiwizowany

#53889

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia użytkownika @Myscha przypomniała mi pewną sytuację, ale z drugiej strony.

Działo się to lata temu.
Chcąc podjąć pracę, zgłosiłam się do pewnej firmy produkującej… ale to za chwilę. Moim zadaniem była współpraca z kontrahentami zagranicznymi, nawiązywanie nowych kontaktów etc, jednak nie ma to większego znaczenia dla historii.

Rozmowę kwalifikacyjną przeszłam dobrze, dwie inne dziewczyny również. Następnego dnia rozpoczęło się kilkudniowe szkolenie i właśnie następnego dnia…

Ja i dwie koleżanki siedzimy w małej salce konferencyjnej. Do rozpoczęcia szkolenia pozostało jeszcze jakieś 5 minut, kiedy do pomieszczenia weszła pewna pani; obładowana dwoma wiadrami, w wiadrach butelki z płynami, odkurzacz pod pachą, a sama pani w klapkach (takich typu kubota) , rozciągniętym dresie, fryzura a’la wiatr we włosach…

Patrzę na zegarek, kalkuluję… no nie, pani raczej nie zdąży raczej posprzątać pomieszczenia w tak krótkim czasie – chyba, że ma niezły napęd w czterech literach.
Trochę nieśmiało, z lekkimi oporami (naprawdę nie chciałam być niemiła, wręcz przeciwnie) stwierdziłam:
J: Proszę Pani, ale my zaczynamy za chwilkę szkolenie…

Na to pani (S)przątająca odparła:

S: Właśnie zaczynamy. Co prawda mamy jeszcze pięć minut, więc możemy sobie jeszcze luźno porozmawiać. Mąż zaraz przyjdzie.

Tak, pani, którą wzięłam za Sprzątaczkę, okazała się znakomitym chemikiem, żoną szefa, bardzo dobrego marketingowca. Firma produkowała właśnie środki czyszczące, które obecnie są znaną i cenioną marką na rynku.

Takiej cegły, jaką wówczas ‘spaliłam’ nie miałam nigdy wcześniej i – na szczęście – nigdy później. Wówczas byłam przekonana o tym, że moja kariera w tej firmie skończyła się tak szybko, jak się zaczęła. Moja wizja dłuższej współpracy legła doszczętnie w gruzach. Szczęśliwie, szefowa okazała się złotą kobietą. Z zaistniałej sytuacji śmiałyśmy się później nie raz, a i sama historia posłużyła za anegdotę podczas spotkań z pracownikami i nie tylko.

Jak to mówią… nie oceniaj po pozorach… ;)

praca

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (306)
zarchiwizowany

#51497

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój samochód ostatnio niemal wyzionął ducha - 12-latek, miałam go od czasu zdania przeze mnie prawka, więc jak można sobie wyobrazić – auto zajeżdżone niemal kompletnie.
Idąc tym tropem, postanowiliśmy z Lubym, że czas najwyższy pozwolić naszej rakiecie iść na emeryturę, a w jej miejsce sprawimy sobie inne jeździdło.
Padło na roczny samochód, typowy Suv. Aby go kupić, zmuszeni byliśmy wziąć (jak dla nas) spory kredyt, ale po obliczeniach wyszło, że nie powinno być większych problemów z jego spłatą. Tak oto nabyliśmy auto.
Jak wiadomo, cieszyliśmy się (i cieszymy nadal), bo jednak jest z czego, aczkolwiek nie obnosiliśmy się absolutnie z ‘ochami’ i ‘achami’ wśród rodziny i znajomych. Nie wydzwanialiśmy, nie wstawialiśmy fotek na Fb czy inne portale – ot, ludzie dowiadywali się albo przy okazji, albo po prostu gdzieś tam nas zauważyli w ‘chyba nowym samochodzie’.

Od bliskiej rodziny dowiedziałam się, że:
- W dupach nam się poprzewracało;
Nom.. bo zmiana samochodu po 10 latach to faktycznie burżuazja.

- W Rajchu mieszkamy, to z kasą szalejemy, a z rodziną to się już nie podzielimy;
To w odniesieniu do ślubu kuzyna, który tu opisywałam, a na którym się nie pojawiliśmy z opisanych w tamtej historii względów. Biorąc pod uwagę fakt, że w Rajchu ‘Eurusie’ rosną na drzewach, to racja, skąpcy z nas przeokrutni.

- Oni by takiego nie kupili, bo to straszny szajs;
Na lepszy nas nie stać. Jak wygramy w totka i będziemy kupować Bentleya, to powiadomimy.
Może przy okazji podeślemy wujkowi listę całkiem niezłych samochodowych ofert, a nuż skusi się i zmieni swoją Favoritkę po zasłużonych, 24 latach…

Padły pytania:
- A po co wam taki duży samochód, jak wy dzieci nie macie?
Ano… kiedyś, z pewnością niebawem dziecko/dzieci się pojawi/ą?

- A czemu nie starszy?
- A czemu nie całkiem nowy?
- A czemu kolor taki brzydki?

Iii jeszcze sporo takich ‘a czemu’, ‘a po co’.

Tak sobie myślę, że chyba trzeba się ukryć w jakimś schronie czy bunkrze, nie daj Boże jechać samochodem po ulicy, coby nie wzbudzać burzliwych dyskusji (naszpikowanych złośliwościami) wśród rodziny / znajomych na temat, który – notabene - ich nie dotyczy. Najlepiej nie kupować nic, co przekracza kwotę 300 euro, bo z miejsca dostaniesz łatkę nowobogackiego burżuja nie liczącego się z nikim i z niczym.

Przykre? Może trochę.
Dla nas z pewnością piekielne.

auto

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (305)
zarchiwizowany

#51381

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Słów kilka o – jak to roboczo nazwałam – świrach homeopatycznych.
Będzie długo – wybaczcie.

Znajoma rodziny, babka w wieku 50+ (dla historii niech będzie Angelika), patrząc na moją pokrytą strupami, złuszczającym się naskórkiem i rankami dłoń (jestem niezbyt dumną posiadaczką łuszczycy krostkowej) stwierdziła, że kiedyś, lata temu miała bardzo podobny problem. Nie zapomniała wspomnieć o tym, ile nabiegała się po rozmaitych dermatologach, jakie tysiące Jurków wydała na leki i same wizyty, jak również o tym, że ogólnie lekarze to zło, a farmacja to całkowita katastrofa.

Jej monolog przyjęłam ze sporą dozą sceptycyzmu, wszak – mówiąc oględnie – nie wierzę w ‘wodę, która ma pamięć’, za to interesuję się tym, co się w człowieku dzieje i bardziej zawierzam przykładowo rzetelnym badaniom histopatologicznym i opiniom lekarzy, wystawionych na podstawie właśnie tych i innych rozmaitych badań. Taki ze mnie zły, racjonalny ludź.

Wracając do tematu.
Znajoma zaproponowała mi wizytę u swojego znachora. Stwierdziła, że właściwie to nic nie tracę, spróbować warto, a ona, w imię swojej wiary w homeopatię, zasponsoruje próbną, pierwszą wizytę.
Zapytana o koszt, stwierdziła tylko, że na zdrowiu nie warto oszczędzać, a na leki rodem z psychofarmacji (tak nazywa wkręcanie ludzi w skuteczność działania leków pochodzących od koncernów farmaceutycznych) wydałabym o wiele większą sumę. Ceny wizyty oczywiście nie poznałam.
Koniec końców – niechętnie dość, ale zgodziłam się. W takim wypadku faktycznie nic nie tracę, co najwyżej czas.

Zaczął się cyrk.
Znachor, przed wizytą, poprosił, bym napisała dla niego mój życiorys. Nie powiem, zdziwiło mnie to bardzo, ale cóż – skoro się podjęłam, napiszę.
I tak: wpisałam wiek, wagę, wzrost, na co chorowałam, na co choruję, jakie leki zażywam i na jakie jestem uczulona. Wszystkie dane wypunktowane, bez koniecznego rozpisywania się. Kartkę pokazałam Angelice, co skomentowała tylko tym, że takie suche fakty to każdy umie napisać. Wielki Znachor potrzebuje życiorysu, takiego o – jak kartka z pamiętnika, tyle, że w ogromnym skrócie.
Zirytowałam się nieco, stwierdziłam, że lubię swoją prywatność na tyle, by nie dzielić się nią z przypadkowymi ludźmi. Nastąpiła obraza majestatu znajomej rodziny i uznanie mojej asertywności za objaw chorobowy, który Wielki Znachor natychmiast ze mnie wypleni.
Podziękowałam za współpracę, wzięłam kartkę i głowiąc się nad sensem takiej inwigilacji, wróciłam do swoich codziennych zajęć.
Wieczorem tego samego dnia Angelika zadzwoniła do mnie z fantastyczną wiadomością, mianowicie Guru łaskawie zgodził się na tak niewielki strzępek informacji o mnie. Podziękowałam dobitnie i poprosiłam o nie zawracanie mi więcej głowy takimi pierdołami.

Tak mogłaby się historia skończyć, gdyby nie odwiedziny Angeliki. Nawiedziła mnie następnego dnia w towarzystwie Wielkiego Znachora.
Człowiek dość obskurny. Brak dużej części uzębienia, ubrany był dość nietypowo, konkretnie bawełniane, brudne spodnie, jakiś pled wyglądający jakby w życiu nie widział miski z wodą, nie daj Boże pralki, zapach owego pana również do miłych nie należał. Na głowie kołtun, przyszedł w butach w ostatniej fazie rozkładu, w ręku trzymał siatkę wypełnioną po brzegi, taką z materiału, z napisem ‘I love bio’.
Nie zwykłam oceniać ludzi po wyglądzie, jednak obraz nędzy i rozpaczy, który prezentował Guru po prostu zwalił mnie z nóg. Brak zachowania jakiejkolwiek higieny, nie mówiąc już o chociażby odrobinie pozorów, jakie mógłby sprawiać, jako ten, który leczy.
Bankowo na mojej twarzy malowała się konsternacja i/lub odraza (właściwie jedynie ze względu na zapach), co szybko zauważyła Angelika. Poprosiła, bym nie oceniała po pozorach, wszak człowiek ten posiada niewyobrażalną wiedzę, którą chce się dzielić z innymi, pomagać ludziom, których ominęło niestety natchnienie i łaska wszechświata, a wszystko to jak za darmo, bo za wizytę kasuje tylko 50 Euro.

Moją konsternację zastąpiło niewyobrażalne wku*rwienie, kiedy ‘Natchniony’ bez zaproszenia wparował mi do mieszkania z miną tego, przed którym należy bić pokłony. Wyprosiłam towarzystwo, co z ich strony objawiło się - w pierwszej fazie zaniemówieniem, a w następnej oburzeniem. Znachorowi z ręki wypadła siatka, na podłogę wyleciała skórzana teczuszka, a z niej ampułki z granulkami. Afera na całego, bo ponoć koszt specyfików przerasta moje wyobrażenie o pieniądzach wszelkich. Nic to, że Guru sam upuścił siateczkę. Nic to, że bez pozwolenia znalazł się w moim domu.
Zbierał specyfiki z podłogi, zagarniając wszystko dłońmi i pakując na chybił – trafił do fiolek.
Koniec końców – wypadli z mieszkania z hukiem.

Znajoma rodziny i jej rodzina nie odzywa się do nas i do naszej rodziny. Stwierdziła, że brak szacunku do Jedynego Prawidziwego LEKARZA (?!) jest wynikiem galopującej choroby tkwiącej we mnie, a której za żadne skarby nie chcę z siebie wyplenić.

Przyznam szczerze, że całość w swoim absurdzie zwaliła mnie z nóg. Nie sądziłam, że tak w ogóle można, że takie sytuacje się zdarzają, że ludzie tacy istnieją, bo tych, popierających homeopatię, których znam, zachowują się normalnie, racjonalnie i nie są upierdliwi.

Wiedziona zaciekawieniem, zapytałam inną znajomą, miłośniczkę homeopatii o to, jak wygląda i jak leczy ją jej ‘lekarz’. Opowiedziała mi w skrócie, że normalny facet, normalnie ubrany, normalnie mieszkający w całkiem fajnym domu, wcale nie śmierdzący, ale fakt, granulki daje, tak średnio 1 – 3 na miesiąc.

Ja się pytam – co to było?
Do tej pory nie mam pojęcia kto i w jakim celu mnie nawiedził, bo na reprezentanta medycyny alternatywnej, jegomość Guru mi nie wyglądał.

Coś.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 227 (297)
zarchiwizowany

#49374

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia @hiyorin25 (http://piekielni.pl/49357#comments) przypomniała mi niedolę mojego kuzyna, której w dzieciństwie kilkukrotnie byłam świadkiem.

Pomiędzy mną a Adamem jest różnica kilku miesięcy – mianowicie o całe 5 jestem od niego starsza.
Cofnijmy się o grubo ponad półtorej dekady wstecz.
Ferie zimowe, mróz aż gile w nosie zamarzają, dużo śniegu, a to oznacza ni mniej, ni więcej, jak genialną zabawę dla dzieciaków. Moja mama zaproponowała mamie Adama, by Młody przyjechał do nas na tydzień, ja z Adamem dogadujemy się dobrze, atrakcji u nas sporo, także nudzić się nie będziemy.
Ciocia zastanowiła się, po czym stwierdziła, że ok, przyjadą oboje, bo ‘Adaś jest nazbyt rozbrykanym dzieckiem i nie wie, czy moja mama sobie poradzi z dwójką dzieci’. No nic, mama przystała na ten warunek, chociaż zachowanie cioci czasem doprowadzało ją do białej gorączki – ale o tym za chwilę.

Przyjechali. Cud, miód i orzeszki, bo z Adamem mamy i mieliśmy zawsze dobry kontakt. Uciecha dzieci i pierwsze pytanie: IDZIEMY NA SANKI?

No i tak w niedługim czasie po przyjeździe, po obowiązkowym obiedzie i mini – rozpakowywaniu (mini, bo w przypadku pakunków wyglądało na to, jakby ciocia wraz z synem mieli się u nas zainstalować minimum na 3 miesiące), ekspresowym ubieraniu się, z sankami jadącymi za nami, wyruszyliśmy na podbój górki położonej nieopodal.
Ważne dla historii – górka położona w lesie, jeden jej spad jest gęsto porośnięty drzewami, więc w przypadku zjazdu na sankach, może ten zjazd skończyć się tragicznie, toteż rodzice strzegą tego, by dzieciaki tam się nie zapuszczały.
Drugi zaś ‘stoczek’ jest dość łagodny, po bokach rosną jakieś tam pojedyncze drzewa, ale generalnie latem jest tam naprawdę szeroka ścieżka (dwa samochody mogłyby się spokojnie mijać) i tam właśnie było miejsce do zjeżdżania.

Dotarliśmy na miejsce. Adamowi strzeliła palma, dostał głupawki. Rzucał się na śniegu, robił orły, rzucał śnieżkami i biegał w kółko, jakby nigdy śniegu nie widział. Nawet mnie to skonsternowało, nie mówiąc o mojej mamie. Ciocia za to wpadła w panikę i biegnąc za uciekającym jej synem wykrzykiwała frazy typu: ‘Adaś, nie biegaj tak bo się spocisz i się przeziębisz!!!’

No nic.
Kiedy Adam nieco się uspokoił, a cioci opadło niebezpiecznie wysokie wcześniej ciśnienie, postanowiliśmy pójść na górkę pozjeżdżać na sankach.
Moja mama, znając mnie i ufając (zasada ograniczonego zaufania, ale jednak nadgorliwości u niej brak, na szczęście) została na dole bacznie obserwując co się dzieje, natomiast ciocia… ta z nami na górę. Ja usadowiłam się na swoich sankach i wio do przodu, dbając o to, by sanki za wolno nie jechały. Adaś za to… no bidulek został zaprowadzony przez mamę na mini stoczek, z którego ‘zjeżdżają’ dzieci w wieku 3 – 5. Mówiąc ‘zjeżdżają’ miałam na myśli to, że były na sznureczku prowadzone przez rodziców z małego pochylenia górki. To właśnie planowała ciocia.

Adaś z miną cierpiętnika przystał na taką opcję swojej mamy - czy miał inne wyjście? Moja mama za to, gdy to zobaczyła, podeszła do cioci i powiedziała jej coś na ucho. U cioci odmalowało się niezadowolenie, ale przytaknęła. Puściła Adama na górkę z której ja wcześniej zjeżdżam.
Młody ucieszony jak nigdy, biegnie ze mną na stoczek, już dosiada sanki, już chce się odpychać nóżkami, aż tu nagle, obok, materializuje się ciocia… No ale nic to! On już siedzi, już niemal czuje wiatr we włosach i własna matka mu w osiągnięciu celu nie przeszkodzi. ;)
Adaś jedzie, cieszy się jak szalony, steruje sankami jak umie najlepiej, ciocia biegnie obok z górki, niemal ślizga się na własnych butach przypominając serfera na fali, by odnotować na dole, że to zbyt niebezpieczne dla Adama. Że tak nie można! A co by było jakby się o drzewo rozbił?! Nic to, że najbliższe drzewo było w odległości dobrych 10 metrów w bok, ale ciocia swoje. Zaprotestowała, nadęła się i stwierdziła, że na dziś koniec zabawy.
My niepocieszeni, protestujemy, ale ciocia była nieugięta. Moja mama za to nie odezwała się ani słowem, patrzyła tylko dziwnie na ciocię. Postanowione, wracamy do domu.

A w domu… ciocia ‘rozpakowuje’ Adama. Buty, kurtka, czapka, rękawiczki etc. Mówiąc przy tym ‘A teraz zdejmiemy kurteczkę… a teraz czapeczkę,… a teraz rękawiczki… a teraz szaliczek’. Młody się buntuje, bo przecież taki wstyd przed kuzynką… A ciocia dalej swoje.
Za chwilę słyszymy: ‘Adasiu, idź umyj rączki’.
Adaś grzecznie udaje się do łazienki umyć rączki.
Chwilę później: ‘Adasiu, a nie chce Ci się siusiu?’
Adaś grzecznie odpowiada: ‘Nie, nie chce mi się siusiu.’
Ciocia: ‘Ale Adasiu, dawno nie byłeś w ubikacji’

I tak w koło Macieju.
Mama Adasia przeszła za to samą siebie, gdy któregoś dnia pobytu, po powrocie ze spaceru Adam udał się do WC, po zakończonej czynności umył ręce, siłą rzeczy sądziliśmy więc, że ciocia do niczego się nie przyczepi. O naiwności.. Wywiązał się taki oto dialog (C)iocia, (A)daś:
C: Byłeś w ubikacji, tak?
A: Tak mamo.
C: A co robiłeś?
A: (z miną WTF) no mamo…..
C: No powiedz, przecież wszyscy się wypróżniają.
A: (teatralnym szeptem) robiłem kupę.
C: A pupę dobrze wytarłeś?

Takiego buraka jak wtedy u Adama więcej nie widziałam. Chłopak był totalnie zażenowany, nie mniej niż moja mama. Mnie to natomiast rozbawiło. Żal mi było kuzyna, ale jego mama wówczas wydawała mi się po prostu śmieszna i upierdliwa. Dla Młodego był to po prostu koszmar.

Po tym zdarzeniu, mój tata w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśnił na osobności swojej siostrze kilka rodzicielskich spraw. I o ile do końca ferii mieliśmy z Adamem względny spokój, tak po ich powrocie do domu wszystko wróciło ‘do normy’.
Od tamtej pory na sanki wychodziliśmy wyłącznie z moim tatą, ciocia i mama zostawały w domu. Dla spokoju dzieciaków i w trosce o bezpieczeństwo cioci – a może i na odwrót… :)

O ile w historii @hiyorin25 dziewczynce odpowiadało takie nadgorliwe wychowywanie rodziców, tak Adam buntował się odkąd pamiętam.
Przykre jest to, że ciocia do teraz nie zauważyła faktu, że Adam zwyczajnie stał się dorosłym mężczyzną, a nie pozostał jej małym chłopcem i obrażona o nierespektowanie jej zdania, nie utrzymuje z synem kontaktów.
Może na szczęście dla niego?

Edit: W czasie wyżej opisanych ferii zimowych mieliśmy z Adamem po 9 lat. :)

ciocia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 259 (333)
zarchiwizowany

#48415

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio znajoma z uczelni (Niemka), podczas luźnej rozmowy na temat obecnej w Niemczech wielokulturowości, emigracji, ogólne ‘zlotu’ obcokrajowców, ze smutną miną – zaznaczając bardzo, bardzo dobitnie, że nie jest rasistką, czy nacjonalistką – stwierdziła, że niebawem jej ojczyzna zamieni się w kolejny arabski kraj.
Chcąc nie chcąc, musiałam się z nią zgodzić.
W tym momencie przypomniała mi się historia, która wydarzyła się w zeszłym roku, gdzieś na przełomie lipca i sierpnia. Przypadał wówczas czas Ramadanu.

Mieszkałam wówczas w zupełnie innej dzielnicy miasta. Roiło się tam od obcokrajowców, ze szczególnym naciskiem na ludzi pochodzenia arabskiego. Miałam również psa (10-letni owczarek niemiecki, którego z przykrych powodów musieliśmy niestety uśpić) – to istotna informacja dla historii.
Pies choć sporych gabarytów był spokojny jak baranek, przyjazny, garnący się do ludzi.

Pewnego dnia, w wyżej opisanym czasie, wyszłam z Ramzesem na spacer do parku z wydzieloną częścią dla ‘psiarzy’, gdzie zwierzaki mogły sobie na luzie pobiegać. Rzucałam właśnie aport psu, kiedy zza zakrętu dróżki wyłonił się pewien gorliwy (M)uzułmanin, dodatkowo ubrany odświętnie w swoją dżellabę. Pojęcia nie mam, co on właściwie tam robił ani czego szukał (umiejscowienia meczetów nie znam, ale wątpię, by jakiś był w okolicy, toteż bliska jestem wiary w to, że gościu się po prostu zgubił).
Pech chciał, że aport leciał w kierunku jegomościa. Pies chwycił rzucony kij, zadowolony pobiegł z nim do mnie i generalnie w poważaniu miał przerażonego jego widokiem mężczyznę.

W tym momencie słyszę spanikowany krzyk jegomościa:
(M): Twój pies mnie dotknął!

Ja zdziwiona, bo dałabym sobie rękę uciąć, że nie miało to miejsca, pytam w czym problem.
Nie dowiedziałam się, wszak gościu wydzierał się na przemian łamanym niemieckim i własnym językiem, że pies to brudne zwierzę i że ON GO DOTKNĄŁ.
Facet poważnie wkurzony, podchodzi do mnie, nadal się drąc i odgrażając, że on zadzwoni na policję.
W dalszym ciągu oszołomiona zastanawiam się o co mu chodzi. W tym momencie stojący obok mnie, zapięty już na szczęście na smyczy pies zaczyna powarkiwać na tak agresywne zachowanie nieznajomego.
Ludzie zaczęli przyglądać się sytuacji. Facet odsunął się (na szczęście, bo pies silny) na bezpieczną odległość. Na kolejne odgrażanie tym, że zadzwoni na policję, stwierdziłam, że proszę bardzo. Niemcy to kraj świecki, nie rządzą tu prawa Koranu, a mój pies ma prawo, może nawet większe niż on sam, tu przebywać.
Przyznam szczerze, że bałam się jego reakcji na mój monolog. Szczęśliwie trafiły chyba do niego moje argumenty, bo jedynie splunął soczyście w moim kierunku i szemrając coś pod nosem poszedł tam, skąd przyszedł.

Byłam przerażona samym zajściem.
Dziś jestem przerażona tym, że Niemcy w obawie o posądzenie ich o nazizm/rasizm/nacjonalizm boją się sprzeciwić między innymi takim zachowaniom, jakie spotkało mnie ze strony ‘dobrego Muzułmanina’.

I jak się tu nie uprzedzić?

zagranica

Skomentuj (84) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 459 (535)
zarchiwizowany

#47538

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja dla wielu może nie wydawać się piekielna. Mnie owszem, chociaż nie podniosła mi ciśnienia, raczej mnie osłabiła i – niestety – jest mi trochę przykro.

Słowem wstępu:
Kilka sporych lat temu, kiedy zaczynałam studia w Wiedniu, poznałam bardzo sympatyczną Polkę. Zaprzyjaźniłyśmy się, byłyśmy dla siebie wsparciem w obcym kraju. Z racji tego, że koleżanka mieszkała na obczyźnie dłużej niż ja, pomogła mi też poznać miasto, wskazała kilka ciekawych miejsc, w których można się ‘odchamić’ i odpocząć. Ja ze swojej strony pomagałam jej formułować różne pisma do urzędów i dokładnie ‘rozszyfrowywać’ co urząd w jakimś piśmie do niej od niej chciał – dziewczyna znała niemiecki na poziomie raczej podstawowym, dogadać się jako tako potrafiła, ale wiadomo - w oficjalnych pismach pisze się zwykle również oficjalnie, język jest na wysokim szczeblu i niestety poziom jedynie komunikacyjny w tym miejscu zawodzi.

Około dwa lata temu koleżanka zaszła w długo wyczekiwaną ciążę. Wszyscy się cieszą, czekają na rozwiązanie. Ciąża przebiega prawidłowo – cud, miód i orzeszki.
Na kilka tygodni przed planowanym rozwiązaniem przypadała również moja przeprowadzka do Niemiec. W głębi duszy miałam nadzieję, że kontakt się nie urwie, jak w wielu takich przypadkach bywa, a żal było mi tracić taką koleżankę (może to wada, może zaleta – przywiązuję się do ludzi).

Na świat przyszedł zdrowy, ładny chłopiec.
W styczniu tego roku Mały skończył roczek. Rozwija się nadal dobrze, ale mimo to nie ma chęci mówić. Z tego co wiem (poprawcie mnie, jakby co – mamą jeszcze nie jestem), to nie jest jakiś większy problem. Ja podobno zaczęłam mówić późno, ale jak już zaczęłam, rozgadałam się na dobre.
Znajoma martwiła się kwestią ‘niemówienia’ swojego syna, a mojego oczka w głowie, ale zawsze próbowałam jej przetłumaczyć, że każde, zdrowe dziecko ma swoją porę na mówienie, a niecały (teraz już cały) rok to jeszcze nie katastrofa.

Niedawno, tu w Niemczech, poznałam również ‘dzieciatą’ Polkę.
Historia się powtarza, dziewczyna sympatyczna (i jak wyżej, z koleżanką z Wiednia), jej synek skończył rok w grudniu zeszłego roku. Pomiędzy chłopcami jest tylko miesiąc różnicy, natomiast syn ‘niemieckiej’ koleżanki zaczął już mówić, rozumie kilkanaście słów i używa ich dość często (wiadomo… mama, tata, baba, dziadzia, jeść, pić etc.).

To był wstęp. Nieco przydługi, wybaczcie – musiałam jednak nakreślić sytuację przed historią właściwą.

Niedawno zdzwoniłyśmy się z ‘austriacką’ koleżanką.
Jak zwykle opowiadamy sobie co tam u nas, więc nie omieszkałam wspomnieć o niedawno poznanej koleżance. Koleżanka z Wiednia (KW) zaczęła wypytywać o jej syna, o sposób wychowywania, jaki obrała ‘niemiecka’ koleżanka wobec swojej pociechy… Napomknięcie o nowej znajomości było błędem…

KW: A jak ta znajoma karmi syna?
(J)a: No.. nie wiem. Daje mu mleko, jakieś słoiczki, młody żuje skórki od chleba albo dostaje w międzyczasie jakieś chrupki kukurydziane, jakieś soczki chyba, ale nie jestem pewna…
KW: To nieodpowiedzialne! Ja daję Młodemu tylko wodę do popicia, zupki ze słoiczków, karmię piersią! Chrupkami może się udusić! A w ogóle to ta druga karmi piersią?
J: Z tego co wiem, to nie.
KW: Co to za debilka! To nie matka!
J: No ale może miała mało wartościowy pokarm…
KW: Taaa, akurat. Ja znam takie jak ona! Egoistki
(WTF?!)
Próbuję zmienić temat na nieco mniej drażliwy. Pytam jak z jej ‘dużym chłopcem’ (czyt. Mężem), ale koleżanka nie daje za wygraną.

KW: A jej syn jak się rozwija? Dobrze?
J: Z tego co widziałam to fajny brzdąc. Je chętnie, jest uśmiechnięty, zadbany (napomknęłam o tym, by uniknąć ewentualnych komentarzy o patologii, czy coś…), zaczął już mówić, w miarę stabilnie chodzi, zabawkami się bawi. Chyba wszystko jest w porządku.
KW: No tak… mówi… Chcesz mi coś przez to powiedzieć?

Tu wpadłam w małą paranoję – wertuję w myślach, czy powiedziałam coś niewłaściwego, drażliwego, rażącego, bądź sprawiającego przykrość. W momencie zdałam sobie sprawę: powiedziałam, że DRUGI MŁODY MÓWI.
Trzymając się ostatnimi siłami logiki i sensu, próbując ominąć moje domysły odpowiedziałam:
J: Nie, a co mogłabym chcieć ‘przez to powiedzieć’? Zapytałaś, to odpowiedziałam, jak ‘ten drugi’ się rozwija.

Tu nastąpiła pauza. Cisza. Za chwilę ze zdwojoną siłą i szlochem:

KW: Trzeba było od razu mówić, że nie chcesz mieć z nami kontaktu! Co Ty sobie myślisz, że Młody nie nauczy się mówić? Że jest GORSZY od tego drugiego?! MY Ci jeszcze pokażemy, że potrafimy mówić!

Moje oczy zrobiły się jak spodki. Nie bardzo wiedziałam, skąd taka nerwowa reakcja koleżanki. Próbując załagodzić sytuację odparłam, że z pewnością na dniach jej Młody się rozgada, że wierzę w niego z całych sił i ogólnie, żeby się uspokoiła.
Na koniec rzuciłam (chyba) źle zrozumianym żartem:
J: I naprawdę wiem, że Ty potrafisz mówić, a młody niebawem się od Ciebie wszystkiego nauczy (to było nawiązanie do mówienia ‘MY pokażemy, że potrafiMY mówić’).

Koleżanka się obraziła.
Dowiedziałam się jeszcze, że jestem stronnicza, że zachowuję się jak chorągiewka na wietrze – to chyba miało znaczyć, że zmieniam się jak zawieje wiatr i że ona nie chce mieć z takimi osobami nic wspólnego…

… a ja tylko próbowałam bronić ‘niemieckiej’ koleżanki.

Co kierowało moją ‘austriacką’ koleżanką? Nie wiem. Ton jej głosu i nastawienie sprawiło, że pomyślałam o zazdrości. Pytanie o co, o kogo, z jakiej przyczyny?
Druga kwestia, a może nawet ta najważniejsza: miałam wrażenie, jakby KW traktowała rozwój swojego potomka jak konkurs…

Już czekam na moment, kiedy ambitna mama będzie chciała (być może na siłę, być może nie) wcisnąć swoją pociechę do Mensy – przecież to prestiż…. Nie?

Chyba straciłam koleżankę.

dzieci i ich mamy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (84)
zarchiwizowany

#47472

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzwonię kilka dni temu do mojej mamy. Pogadałyśmy o pierdołkach, co u kogo, jak zdrowie i ogólnie życie. W pewnym momencie temat zszedł na moją teściową, toteż opowiedziałam / wyżaliłam się po raz kolejny matuli jak to wyglądała sprawa z zołzą i przytoczyłam historię o odzyskaniu roweru – tu przerywa mi moja (M)Ama zanosząc się śmiechem:

M: Tak wiem, Zośka (moja teściowa) dzwoniła i poskarżyła się, że ją okradłaś… tylko, dziecko, jedna sprawa nie daje mi spokoju. Musiałaś ją bić?

Tu z mojej strony nastąpił klasyczny facepalm. Pytam o co tym razem chodzi, jakie pobicie?

M (nadal kpiąc): Podobno napadłaś na nią, poszarpałaś, aż sąsiad chciał na policję dzwonić – ponoć dopiero wtedy udało się Ciebie spacyfikować.

Zastanawiam się nad tym, czy teściowa naprawdę sądziła, że moja mama (która swoją drogą zna mnie na wylot) uwierzy w taką wersję?
To jednak nie koniec całego absurdu.

Okazało się, że teściowa nie zadzwoniła wyłącznie się pożalić. Ona chciała ubić interes życia!
Wiedźma zaproponowała, że w ramach zadośćuczynienia moja mama może ‘wykupić mnie z opresji i w związku z tym teściowa nie pójdzie na policję’. Przy okazji odgrażania się stwierdziła, że ona ma świadków(!), ona ma ODDUKCJĘ (chyba miała na myśli obdukcję) i że ona dopiero mi polkę pokaże…

W jaki sposób mama miałaby wkraść się w łaski babska? Mogłaby to uczynić wyłącznie WPŁACAJĄC NA KONTO TEŚCIOWEJ CO MIESIĄC PRZEZ PÓŁ ROKU 150 euro, które wysyłam mojej mamie w ramach pomocy finansowej – także co miesiąc (Żeby była jasność sytuacji – teściowa dostaje taką samą kwotę od swojego syna, a przynajmniej do tej pory tak było… ).

Mocno wpieniona zapytałam Rodzicielkę, czemu nie powiadomiła mnie o tym zaraz po całym zajściu. Matula stwierdziła, że bzdurami się nie przejmuje i chciała nam (mnie i Lubemu) nerwów oszczędzić.
Po ‘żądaniu’ ze strony teściowej po prostu podziękowała za okazaną łaskę, acz poinformowała, że z oferty nie skorzysta.

Po rozmowie z mamą zadzwoniłam do Lubego. Opowiedziałam o zajściu.
Komentarz Męża – mega spokojny:
‘No to, Lapidynka… mamy od dzisiaj 150 euro więcej na własne wydatki’

Śmiać się, płakać, mordować…?

Jedno jest pewne: kontakt z wiedźmą został kategorycznie zerwany. Bez żadnych ulg, dawania kolejnych szans, przyjmowania przeprosin.
Jedyny plus całego (acz ostatecznego) zajścia.

teściowa

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 490 (524)

1