Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lapidynka

Zamieszcza historie od: 16 stycznia 2013 - 11:13
Ostatnio: 6 października 2014 - 14:04
  • Historii na głównej: 26 z 34
  • Punktów za historie: 25844
  • Komentarzy: 366
  • Punktów za komentarze: 3955
 

#51310

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zboczeńcy, zboczeńcy wszędzie!
Zdarzyło się wczoraj, gdy wracałam z praktyk przez taki ni to park, ni to skwer, na którym jednak trochę chabazi rośnie. Tuż za zakrętem ścieżeczki, gdzie można odnaleźć chwilę prywatności pośród oszałamiającego jaśminu (o ile nikt akurat tamtędy nie przechodzi, jak m. in. ja), wyłoniła się zza krzaka dupa. Goła dupa, przyćmiewająca resztę posiadacza. Oszołomiona przyspieszyłam kroku, nie przyglądając się, co też dupa robi, bo a nuż defekuje czy coś, po cóż wnikać. Co prawda dziwna pozycja na tego typu zajęcie, tak frontem w krzaki, a tyłem do ścieżki, ale nie mój cyrk.

To było wczoraj. A dziś, pewna, że niemożliwe, aby takie spotkanie znów mi się przytrafiło, ponownie podążam rzeczoną ścieżeczką. I jak zapewne Państwo się domyślają, dupa znów była! Tym razem nie uciekłam, jak płocha dziewica, ale ciekawa zerknęłam, co też dupa wyprawia. A dupa przegląda się w słoneczku, podczas gdy właściciel umieściwszy głowę pomiędzy kolanami, poleruje swe klejnoty.

I teraz sama nie wiem, czy dzwonić na policje, czy dać człowiekowi spokój, w końcu każdy ma jakieś odchyły.
A wszystko to w mieście inspiracji.

Lublin

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 674 (778)
zarchiwizowany

#55909

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Grupa studentów, w ramach badań i zadań z jednego przedmiotu, postanowiła założyć paręnaście oddzielnych kont na paru portalach/serwisach, aby zbadać reakcję ludzi, na opisane tam przypadki/wypadki.
Jednym z wybranych serwisów był taki z diabełkiem.
Co się okazało:
Na 6 opisanych prawdziwych życiowych historii oraz 6 wymyślonych, dwie wymyślone dostały się na stronę główną, a reszta przepadła w otchłaniach...
Teraz całą grupą studentów piszą prace, jak to człowiek potrzebuje sensacji i wierzy we wszystko, co się nie miało prawa przytrafić, bo tak specjalnie skonstruowane były wymyślone historie, i jak człowiek cieszy się z niepowodzeń innych ludzi, gdzie opisane historie były prawdziwe, ale nie podkoloryzowane.
Jaki z tego wniosek? Ano się obaczy, co studenci napiszą...
pzdr

Uczelnia

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (298)

#52620

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Żródło: GW, dodatek Stołeczny, 22 lipca 2013

W związku ze zbliżającymi się obchodami Powstania Warszawskiego urząd miasta planuje wielkie święto, składanie kwiatów, przemówienia, kamery, bajery bo wybory za pasem, trzeba się lansować za wszelką cenę - wiadomo o co chodzi.

Zaproszono również powstańców, ludzi starszych, schorowanych, po przejściach, między innymi zaproszono dziadka pani która napisała do gazety co ich spotkało. Pani ta poprosiła urzędników aby zapewnili jej dziadkowi krzesło, zwykłe, najtańsze składane krzesełko, bo dziadek nie ustoi w upale przez całe obchody..

Jak była odpowiedź urzędasów z Ratusza? Absolutnie nie ma możliwości zarezerwowania krzesła, jeżeli dziadek chce mieć pewność, że się na krzesełko "załapie" musi przyjść DWIE godziny wcześniej i sobie na nim usiąść!!

Dziadek powiedział tylko, że swoje już zrobił, a o krzesło nie zamierza już walczyć...

Szkoda ,że nie będę w Warszawie, sam bym poszedł i dziadkowi krzesło zajął. Acha, ten pan ma 91 lat...

Wielkie brawa dla urzędników z Ratusza i dla pani HGW za wzorowe dobranie sobie współpracowników.

Wstyd i hańba...

urzędasy z Ratusza

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 953 (1023)

#39547

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie o tym, jak zostałam złą matką.

- Niech żyje szkoła! - Z takim okrzykiem wpadł do domu sześcioletni Gabryś po pierwszym dniu w zerówce. Tamtego dnia jego entuzjazm skwitowałam uśmiechem, powtarzając w myślach jak mantrę "oby jak najdłużej tak myślał".
Wczoraj odbyło się pierwsze zebranie w "naszym" przedszkolu. Obecnie na myśl przychodzi mi inny okrzyk: zatrzymajcie świat, ja wysiadam!

Gabryś od 2 lat teoretycznie jest objęty przymusowym nauczaniem. Co to oznacza? Jako pięciolatek poszedł do tak zwanej zerówki, a jako sześciolatek miał iść do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Jak się ma teoria do praktyki wszyscy dobrze wiemy. W międzyczasie okazało się, że rodzice nadal mają wybór co począć ze swoimi sześciolatkami, więc ja z takowego wyboru chętnie skorzystałam i Gabi po raz drugi trafił do zerówki. Do zerówki mieszczącej się tak jak wszystkie w naszym mieście w przedszkolu, a jak wiadomo za przedszkole trzeba płacić. Rocznie ta przyjemność wynosi mnie około 5 tys. zł. Tak przynajmniej było w tamtym roku. Nie mogę narzekać, bo to był mój świadomy wybór. Czego się nie robi dla dziecka, by przedłużyć mu dzieciństwo jeszcze o ten jeden rok.

Kiedyś zerówki były bezpłatne. Nie mieliśmy książek a mimo to nauczono mnie świetnie czytać i pisać. Moja mama nie miała dylematu, czy puścić swoją sześciolatkę na wycieczkę za 200zŁ dwa razy w roku czy kupić coś do domu. Na Dni Mamy, Babci, Dziadka i reszty ferajny robiliśmy laurki z papieru i do dziś pamiętam łzy bliskich, gdy je otrzymywali. Nie mogliśmy przynosić zabawek do zerówki, więc nikt nie płakał, że "ja nie mam Barbie, a Ola ma!". A jak pobiłam się z koleżanką o misia aż włosy z głów fruwały, to nikt nas nie wysyłał do psychologa jako "początkującą, przyszłą patologię", którą trzeba resocjalizować za młodu, tylko odstałyśmy swoje w kącie, potem się przeprosiłyśmy i do dziś ślemy sobie kartki o treści "Cześć Łobuzie". I uwierzcie mi, to były dla mnie jedne z najszczęśliwszych czasów. A teraz? Powiem wam co mamy teraz.

Poszłam na to zebranie z mieszanymi uczuciami. Na wakacjach chodziły plotki o zmianach jakie nas mogą czekać. Zmianach pod tytułem "jak wydoić od rodziców jeszcze więcej kasy". Ja jestem przekorną osobą i postanowiłam w tym roku przeprowadzić reformę mającą na celu uświadomienie im "a skąd do jasnej niespodziewanej rodzice tą kasę mają wziąć?". I nie mam na myśli kosztów ponoszonych z tytułu czesnego i wyżywienia. Te są bezspornie uzasadnione w porównaniu z całą resztą.

A więc zacznijmy od spotkania z Panią Dyrektor:

*** karty chipowe służące do wbijania wejścia i wyjścia dziecka do placówki z poprzedniego roku są już nieaktualne, trzeba kupić nowe. Tak, ona pamięta, że obiecała, że będą się nadawać, ale te stare są już tak brudne powycierane i brzydkie, że ona na nie patrzeć nie może. Koszt 10 zł za sztukę. Ja sama potrzebuję trzech. Szkoda tylko, że nie wspomniała, że jej zięć w tych kartach pracuje i pewnie mu w ten sposób premię załatwia.

*** wszyscy rodzice mają obowiązek kupować co tydzień gazetkę redagowaną przez przedszkole. Wszyscy bez wyjątku. Jakiś ojciec zapytał "czemu to tak? a może on nie chce?". To usłyszał, że papieroski chce mu się kupować, więc gazetkę też ma mu się chcieć nabywać.

*** każdy rodzic ma obowiązek zmiany obuwia na foliowe ochraniacze przed wejściem do budynku. Na ten cel będzie pobierana składka w wysokości 10 zł miesięcznie. Jakaś matka zapytała, czy może zamiast płacić składki zmieniać buty na jakieś kapcie przyniesione z domu. Dowiedziała się, że w kapciach, to sobie może w domu śmigać, a przedszkole to poważna instytucja.

*** przedszkole od godziny 8 do godziny 13 przeprowadza tak zwaną podstawę programową i zgodnie z ustawą pobyt dziecka w tych godzinach powinien być bezpłatny, nie licząc wyżywienia. Każda kolejna godzina jest już dodatkowo płatna. Tak powiedziała Pani Dyrektor, po czym dodała, że rodziców, którzy mają zamiar deklarować w umowach pobyt dziecka tylko w trakcie godzin bezpłatnych mogą już zabierać papiery, bo jest tylu chętnych rodziców czekających w kolejce na listach rezerwowych, że to bez sensu, by przedszkole traciło zamiast zyskiwać.
Jak to usłyszałam to krew się we mnie zagotowała. Postanowiłam się odezwać:

- Mój syn jest zapisany do godziny 17, bo mi tak pasuje, ale znam matki, które zapisały swoje pociechy właśnie do 13, bo są na bezrobociu i nie stać je na to. Nie każda matka chętnie zapłaci za tak zwany święty spokój w domu. Droga Pani Dyrektor, są takie mamy, które kochają swoje dzieci i chcą z nimi spędzać czas, do jasnej Anielki. To nie my wymyśliłyśmy przymusowe nauczanie dla pięciolatków i płatne zerówki. Podobno mamy wybór. To my decydujemy, o której chcemy zabierać dzieci. A słowo wybór oznacza, że decydujemy między czymś a czymś, kierując się własnym stanem majątkowym, godzinami ewentualnej pracy i dobrem dziecka. Taka jest prawda.

- Pani Casandro, coś pani powiem. Istnieje pani prawda, moja prawda i prawda państwowa, znana jako gówno prawda. Ja tu tylko sprzątam. Jeśli się coś pani nie podoba, to niech pani strajk urządzi przed Ministerstwem Edukacji. Nawet się podpiszę pod petycją, jeśli trzeba będzie.

Po tej przeprawie ciąg dalszy nastąpił na zebraniu z wychowawczyniami.

*** one bardzo przepraszają, ale nie będziemy w tym roku korzystać z książek, o których była mowa w tamtym roku. Miały kosztować około 60, a będą kosztować około 120. Bo te droższe mają płyty CD. Płyty są dla rodziców, by w domu pracowali z dzieckiem. Po tym jak opisały nam jak ta praca z dzieckiem ma wyglądać, złapałam się za głowę.

Rzecz ma się następująco w moim przypadku: odbieram Gabrysia z przedszkola o 17, potem przed 18 jesteśmy w domu, jemy kolację i jakieś dwie godzinki powinniśmy popracować z komputerem. Czyli dziecko po kąpieli ląduje w łóżku po 21, a zanim zaśnie... Rano wstaje jak neptyk, zadżumiony totalnie i już bez uśmiechu zbiera się do "szkoły". I pomyśleć, że ja mu chciałam dzieciństwo przedłużyć, nie zapisując go jeszcze do szkoły tak? Ale mi się udało, od jasnej cholewy... i ciut ciut.

*** panie zaplanowały cztery większe wycieczki w ciągu roku. Koszt każdej do 200 zł. Po delikatnej reprymendzie ze strony rodziców zeszliśmy do dwóch. Na sam wrzesień zaplanowały:
- kino - 10 zł
- teatrzyk - 8 zł
- wizyta Pana Pszczelarza - 5 zł
- zdjęcia grupowe - 35 zł
- wizyta kogoś-tam, po-coś-tam - 7zł
- wizyta Pana Ortopedy - 25 zł
Powiem szczerze, że po tej ostatniej "atrakcji" przestałam notować, bo mój i tak napięty budżet już dawno pękł. Aż zahuczało. Moja cierpliwość sięgnęła zenitu. No kurka wodna, dopiero wrzesień mamy, a gdzie do grudnia?! A drugi rok? No jak nic skończę jako jedna ze zdesperowanych klientek Providenta, a potem aby go spłacić będę musiała zrobić skok na bank. Sierota ze mnie, więc pewnie dam się złapać, pójdę do kicia i będę oglądać kwadratowe słońce, a wszystko przez to cudaczne przedszkole!

- Chyba mi słabo... - wypsnęło mi się bardzo niechcący. To ta wizja mnie za kratkami tak na mnie podziałała. Pani przedszkolanka spojrzała na mnie karcąco i dalej ciągnęła swój monolog.
Rozejrzałam się po twarzach innych rodziców i nie tylko moja buźka zrobiła się kredowobiała. Jakiś tatuś coś liczył na kalkulatorze i co raz mruczał pod nosem "o cholera". Jakaś mama dzwoniła do kogoś po cichaczu przekonując, że "ona musi pożyczyć te 700 zł już teraz, dzisiaj". Owszem, byli też i tacy, których to nie wzruszyło. Patrzyłam na nich z zazdrością, przyznam się szczerze.

W następnej kolejności głos zabrała nasza trójka grupowa, czyli przewodniczący rodziców z tamtego roku, którzy to w tym roku zostali zaszczyceni propozycją kolejnej kadencji. Zachwyceni byli strasznie. Powiem tylko, że są to tak zwani przedstawiciele sfer wyższych i zostali wybrani przez panie przedszkolanki. To co opiszę, jest najlepszym przykładem na to, jak my rodzice potrafimy sobie sami jeszcze bardziej życie utrudniać. Oto rozporządzenia przedstawione przez jedną taką, która w futrze nawet w lecie gania:

*** składka na przybory szkolne 40 zł.
- Jak to 40 zł? - pytam zaskoczona - w tamtym roku płaciliśmy po 20 Zł i jeszcze na koniec roku pieniądze zostały.
- Moja Jessica nie będzie rysować kredkami z Biedronki - uniosła się pańcia.
- No pewnie, że nie z Biedronki. Kredki są robione z drewna - pukam się w czoło, udając wariatkę. Na sali słychać śmiechy. Wywalczyliśmy składkę po 20 zł, a jak komuś nie pasuje, to niech sobie sam kupi wyposażenie. Tylko niech weźmie pod uwagę, że wszystko w przedszkolu jest wspólne. Każde dziecko ma prawo z tego korzystać. Nie tylko Jessica. Biedronkowymi kredkami w tamtym roku dzieci z naszego przedszkola wywalczyły pierwszą i drugą nagrodę w plastycznym konkursie międzyszkolnym. Da się? Da.

*** składka na dzień nauczyciela - 30 zł.
I tutaj w ruch poszła kartka do wpisywania listy nazwisk osób, które już teraz deklarują chęć wpłaty. Ja na kartkę nawet nie spojrzałam. Poczułam na sobie morderczy wzrok Futrzaka. Jedna z matek mówi do mnie:
- Buntujemy się teraz, czy później?
- Oczywiście, że teraz - odpowiadam. Wyciągnęłyśmy inną kartkę i puściłyśmy w ruch listę ze składką po 5 zł na ten sam cel. O dziwo na naszą listę wpisali się wszyscy oprócz Świętej Trójcy. Na desperackie pytanie pańci "dlaczego?!", usłyszała, że pozostałe 25 zł chcemy przeznaczyć na Mikołajki dla dzieciaków.
- No ale do grudnia jeszcze nie przeszliśmy! Dopiero początek roku omawiamy! - krzyczy pańcia.
- No właśnie - odpowiadam spokojnie.
- Nikt nie powiedział, że będzie łatwo być dobrą matką - Futrzak uśmiecha się z politowaniem.
- Nikt nie powiedział, że dobra matka to tylko bogata matka - odpowiadam zła jak szerszeń.

Nie będę wymieniać wszystkich wymienianych składek bo znowu mi się słabo zrobi na samo wspomnienie i trzeba mnie będzie zbierać spod komputera za chwilę. Powiem tylko tyle, jak jeszcze raz usłyszę słowa bezpłatna edukacja, to kogoś śmiechem zabiję.

I powiedzcie mi, co ma teraz zrobić taki przeciętny rodzic? Szukać numeru do infolinii, jakiejś szybkiej pożyczki czy raczej numeru do dobrego psychologa, który pomoże dziecku przejść traumę po tym, jak się dowie, że koledzy gdzieś idą lub jadą po raz dziesiąty w danym miesiącu, a on nie, bo mama nie ma zamiaru na głodówkę przechodzić? Ani pod kościołem żebrać, tylko dlatego, że są ludzie, których stać na wszystko i nie patrzą na resztę otoczenia? A Ty się masz dostosować i koniec i kropka. Bo co? Bo tak!

Skomentuj (97) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1559 (1649)
zarchiwizowany

#51760

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dopadła mnie ostatnio piekielność na pewnym portalu o złych ludziach i historiach z nimi związanych.

Najpierw pojawił się Luby, za nim przyszła Luba, niestety nie przyszedł chłopak ani dziewczyna, partner i partnerka też nie, nie pojawili się także małżonkowie...

...całe szczęście bo potem spadła KURTYNA, cały magazyn KURTYN...


ps
gdzie Wy je kupujecie, te kurtyny?

internet

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (22)

#51614

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Robiłem kiedyś razem z kolegą zakupy w samoobsługowym dużym sklepie na przedmieściach Warszawy. Z chęcią podałbym nazwę, ale nie pamiętam, było to gdzieś na Trakcie Brzeskim, niedaleko Wesołej.

Kupując pieczywo zauważyłem jak jedna z pań ekspedientek przekłada bułki z jednego pojemnika do drugiego. Robiła to gołymi rękami, więc zwróciłem jej uwagę, że może by tak założyć jakieś rękawiczki ochronne jak się dotyka pieczywa. W końcu nawet jeśliby nie było przepisów sanitarnych(a są, i pracownicy powinni być przeszkoleni - w końcu to stolica, a nie jakiś GS w Kosomłotach), to przecież zwykła kultura osobista nakazuje nie dotykać rękami produktu, którego nie można umyć, bo bułka to nie jabłko, czy pomarańcza, którą opłuczesz pod zlewem, a z czystością rąk wiadomo jak bywa. Jeden ma egzemę, drugi lubi w nosie podłubać, a trzeci właśnie wyszedł z toalety nie myjąc rąk, jak to jest w Polsce w zwyczaju. (Jak ktoś chce, niech sobie wpisze w google takie frazy jak: "Smród, brud, naród", albo "śmierdzenie narodowe").

Pani nic nie powiedziała, jedynie łypnęła na mnie okiem jakby zobaczyła Obcego i poszła. Dopiero po wyjściu ze sklepu, dowiedziałem się od kolegi, że pani ze sklepu się na mnie skarżyła do kasjerki. Kolega właśnie był przy kasie, kiedy do koleżanki podeszła pani od pieczywa z takim mniej więcej tekstem:

-Wiesz co, właśnie jakiś klient się do mnie przyczepił, że przekładam bułki rękami, wyobrażasz sobie? Hrabia kurde! Czyścioszek zakichany! Będzie mnie(!)taki uwagę zwracał! Co za ludzie!
Nie wiem czy mnie opisała, czy pokazała palcem, choć to wątpliwe, bo sklep jest duży, a ja byłem w drugim końcu, w każdym razie kolega od razu skojarzył, że mówi o mnie. Może po prostu się domyślił, znając moje podejście do tematu obmacywania bułek.

Nie kryję, że krew mnie zalewa ilekroć w markecie widzę ludzi ładujących łapę na półkę z pieczywem i gmerających niczym w ulęgałkach. Oczywiście łapę nie obleczoną w foliową torebkę, albo rękawiczkę, które leżą obok. Pół biedy jeśli ktoś zabiera bułkę, którą wybrał, a innych nie dotyka, ale przecież są tacy, którym się wybrana bułka nie podoba, bo za miękka, bo się nie ugina, bo za mało wypieczona... Szczególnie starsze panie celują we wgniataniu palucha we wszystkie bułki po kolei, żeby stwierdzić(często na głos), że nieświeże to pieczywo, więc nie wezmą. Albo, nie daj Boże, po tym jak już wybiorą, piekarz akurat dorzuca świeżą, właśnie upieczoną partię pachnących, gorących bułeczek. Wtedy taka klientka wrzuca wybrane, obmacane bułki z powrotem do pojemnika i zaczyna się przekopywać, oczywiście gołą ręką, do tych świeżutkich.
Na zwróconą grzecznie uwagę potrafią zareagować nawet agresją.

Czyż to nie jest czysta piekielność?
Moim zdaniem nad każdym stoiskiem z pieczywem w sklepie powinien być wielki napis: Towar macany należy do macanta!

sklepy

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 564 (762)

#11024

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu udałem się do osiedlowego hipermarketu w celu zakupienia kilku potrzebnych rzeczy. Tak się złożyło, że natrafiłem po drodze na mojego 7-letniego syna. Aby nie marudził podczas zakupów (koniecznie uparł się, że chce iść ze mną) postanowiłem kupić mu w loda, którego będzie jadł przed wejściem do sklepu czekając na mnie. Dodam, że oprócz samego sklepu na terenie budynku jest jeszcze lodziarnia, serwis telefonów komórkowych, optyk itp. (taka mini galeria handlowa).
Syn jadł sobie loda podczas, gdy ja lawirowałem wśród sklepowych półek w poszukiwaniu masła. Nagle usłyszałem awanturę przy lodziarni. Pozostawiłem koszyk na sklepie w pobiegłem do miejsca, gdzie wszczęto awanturę. Brał w niej udział mój syn, jakaś kobieta, typowy [p]lastik, jej/jego córka i [j]a”
[J]-Przepraszam, o co chodzi?
[P]-O gó*no! Twój bachor zabrał loda mojej córce!
Sprawdziłem, mój syn z przerażeniem w oczach trzymał takiego samego loda, jakiego mu kupiłem. W dodatku w ciągu trzech minut nie zjadłby dwóch gałek, nie jest „pochłaniaczem lodów”.
[J]-Przykro mi, ale mój syn ma tego samego loda, którego kupiłem mu chwilę temu. Na pewno...
[P]-Nie pie*dol tylko oddawaj loda sukinsynu! Masz rachunek, co?
[J](Z triumfem w głosie)-Mam. Proszę bardzo.
To mówiąc podałem „PD” (Plastikowej Damie) paragon za loda.
Gdy „PD” go czytała spytałem, czy naprawdę zabrał tego loda. Usłyszałem cichutką odpowiedź:
-Nie, bo ta pani podeszła i zaczęła krzyczeć.
Nagle kobieta rzuciła paragonem o ziemię:
[P]-Ja nie wierzę! Oddaj! Oddawaj!
Wtedy mój syn zrobił coś nieprawdopodobnego: podszedł do PD, wcisnął jej loda do ręki i powiedział:
-Proszę bardzo. Smacznego!
I poszedł ze sklepu. Nie wiem ile czasu PD jeszcze tam stała. Pewnie do momentu, gdy lód się roztopił.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 671 (739)
zarchiwizowany

#51442

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miał to być komentarz do tej historii: http://piekielni.pl/51436 , ale wyszedł trochę za długi więc postanowiłam opisać to tutaj.

Do UK wyjechałam jak miałam 11 lat, do szkoły poszłam 2 miesiące po rozpoczęciu roku szkolnego razem z nowo uformowaną klasą, która także rozpoczęła naukę trochę później. Oprócz mnie, w tej szkole była tylko 1 Polka, starsza nauczycielka, która bardzo mi wtedy pomogła :)

Do rzeczy. Jakiś miesiąc po moim przybyciu - cud! Dołączyła do mojej klasy Polka! Radości mej nie było końca, bo pomimo tego, że klasa bardzo mi próbowała pomóc z nieznajomością języka, zawsze lepiej jest mieć z kim pogadać i posiedzieć na przerwie (jak się okazało, była to jedna z wielu Polskich uczniów którzy przewinęli się przez tą szkołę w czasie mojego pobytu). Problem zaczął się jakiś czas później, gdy trochę się już zaprzyjaźniłyśmy. Zauważyłam, że dziewczyna traktuje mnie trochę z góry, próbowała mną manipulować, i większość czasu jej się to udawało (a ja uważałam, że sobie bez niej nie poradzę, bo nie znam języka tak dobrze jak ona).

Dziewczyna od mamy zawsze dostawała to, co chciała. Ojczyma nienawidziła za głupie pierdoły, których nie rozumiałam (np. "Zabrał mi laptopa, bo nie chciałam posprzątać pokoju! Uwierzysz?!") ale gdy próbowałam coś powiedzieć ignorowała to lub się na mnie obrażała. Naprawdę nie wiedziałam wtedy o co jej chodzi, zrozumiałam to dopiero później, gdy się dowiedziałam że jej rodzina od zawsze była przy kasie, a ja, 'gorzej' wychowana (w domu nigdy się za bardzo nie przelewało) nie mogłam moim małym móżdżkiem tego ogarnąć.

Takie zachowanie trochę mnie dołowało. Nie miałam nikogo innego z kim mogłabym pogadać, więc po prostu szłam na taki układ czując się samotnie w tej szkole. Byłam zbyt nieśmiała by cokolwiek jej powiedzieć lub wygarnąć, a gdy już zebrałam się na odwagę by to zrobić, uciszano mnie zwykłym "zamknij się", kopniakiem, lub dźgnięciem między żebra.

Zaczęłam coraz bardziej zamykać się w sobie. Coraz częściej się sprzeciwiałam, co kończyło się na tym, że na lekcjach i przerwach siedziałam samotnie po kątach.
Muszę dodać, że dziewczyna od zawsze myślała że wszystkie blondynki są tępe, ponieważ są o tym dowcipy, także ja jako naturalna blondynka wysłuchiwałam głupich komentarzy typu "myśl, to nie boli" na porządku dziennym. Zaczęłam to ignorować, co trochę pomogło, ale nadal powoli niszczyło mi to samoocenę.

Z taką "przyjaciółką" męczyłam się 3 lata. Po tych 3 latach, wiedziałam już jak się z nią obchodzić, ale moja samoocena nie wróciła do normalnego stanu. Uważałam się za kompletne zero, przy czym znajome tejże dziewczyny wcale mi z tym nie pomagały, żartując na mój temat na okrągło. Po tych 3 okropnych latach, dziewczyna wyjechała wreszcie w siną dal (nie zapominając przy tym spieprzyć mi związek z bardzo fajnym chłopakiem :)), a ja nadal po 7 latach nie mogę pozbyć się ani nieśmiałości, ani złej samooceny.

zagranica

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (27)
zarchiwizowany

#43762

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
We wczesnych latach 90-ych bylem w Mombassie i bralem udzial w organizowanej wycieczce do rezerwatow przyrody Tsavo wschodnie i zachodnie.

Bylo fajnie, mimo ze poszla w naszym mikrobusie "Nissan Urvan" 2 razy guma, a czarny szofer (Piekielny=P) zle sobie radzil z ich wymiana, a toaleta po drodze na stacji benzynowej byla tylko rynna do siusiania wspolna dla kobiet (?) i mezczyzn, bez mozliwosci zalatwiania grubszej potrzeby.

Widzielismy mnostwo zwierzakow, m.in, slynne czerwone slonie
i wszystko byloby w deske.

Ale ni stad ni zowad, znajdujaca sie (o dziwo techniczne) za siedzeniem P chyba chlodnica, wyplula wiekszosc swojej plynnej, a bardzo goracej zawartosci do wewnatrz pojazdu, parzac m.in. najblizej siedzaca pasazerke. Nic wielkiego, poza bolem i strachem, nic sie jej nie stalo.
Automobil stanal i nie jechal dalej.

My pytamy P, co dalej, on wzrusza ramionami.
Wyladowalismy w stepie wsrod dzikich zwierzat, ktorych (na szczescie) w tym momencie nie bylo widac (bo moze kryly sie).

W oddali jechal inny busik, my do szofera, zeby skontaktowal sie z nim o pomoc, a ten jak kloc, nic nie robi. Na nasze wolania i wymachiwania nikt nie zwrocil uwagi, przejechali.

Szofer radzi udac sie do pobliskiej (pare kilometrow) tubylczej wioseczki, gdzie mial byc radiotelefon.
Jako, ze bylo juz popoludnie, nolens volens, udalismy sie tam, bo nie wsmak bylo nam zostac (moze na noc) przy tym mikrobusie w osemke z tym "niedzisiejszym" P.

Mielismy naturalnie straszliwe obawy i dusze na ramieniu, bo w tym stepie widzielismy juz w czasie dzisiejszej wycieczki m.in. rodzinke lwow i inne drapiezniki, ale udalo sie, tyle ze we wiosce, skladajacej sie z kliku lepianek, nie bylo jakiejkolwiek mozliwosci komunikacji ze swiatem pozarezerwatowym.

Chyba cala ta emocja rzucila mi sie na kiszki, ktore zachcialo mi sie oproznic pare metrow dalej, pod wizualna oslona tataraku nad jeziorkiem.
Udalo sie wspaniale, ale po powrocie do grupy zostalem poinformowany uprzejmie przez P, ze w tym stawiku sa krokodyle, wiec ciarki mie przeszly.

Do jedzenia nie bylo nic, tylko jeszcze odrobinka do picia.
Czesc podroznikow/-niczek zaczela plakac, bo nasz P nie mial zielonego, co z ta sytuacja zrobic, a nam sie tez nie usmiechal nocny pobyt miedzy lepiankami (nie w nich), bez jakiegokolwiek zabezpieczenia przed drapieznikami, a nikt nie chcial skonczyc jako smaczna kolacja dla lwiej, albo krokodylej rodzinki.

Robilo sie szybko ciemnawo.

Nagle uslyszelismy odglos silnika spalinowego i niedaleko nas przejezdzal sobowtor naszego Nissana.
Naturalnie zaczelismy krzyczec i wymachiwac, a on skrecil do nas.
Szofer - Indyjczyk (ktorych w Mombassie jest sporo) tez obwozil osemke turystow, czyli byl pelny, mimo to zaproponowal pomoc. Wpakowalismy sie do srodka mikrobusa, siedzac/lezac jeden na drugim, czesciowo na podlodze, zapchani jak sledzie (czyli lacznie w osiemnastke) i odpowiednio woniejac po dniu w upale.

Na szczescie powrot do hoteli przebiegl bez wiekszych cudow.
Szofer zostal przez nas suto obdarowany i bylismy bardzo wdzieczni jemu i pasazerom jego wozu za pomoc z niebezpiecznych tarapatow.
Piekielny okazal sie P, domagajac sie (bezskutecznie) podobnego napiwku jak ten drugi kierowca, nie biorac pod uwage, ze byl jako szofer beznadziejny i zostawil nas bez pomocy/opieki wsrod drapieznikow.

Reasumujac, sensowniej byloby chba, zostac na noc przy zepsutym mikrobusie, niz dralowac po dzikim stepie, liczac na ewentualna pomoc.
Ta chyba nie pojawilaby sie , mimo ze kazdy wjezdzajacy przez brame w ogrodzony (ogromny) rezerwat pojazd uiszczal oplaty i byl (chyba) rejestrowany.
Poza tym bylismy spanikowani, a spacerek w dziczyznie byl jedyna rada naszego "kierownika" podrozy.

Moze hotele zorientowalyby sie ze grupa podroznikow nie pojawila sie?
Ale to jednak 3 swiat i nie mozna go mierzyc po srodkowo-europejsku.

Ale piekielna jest na pewno firma turystyczna, sprzedajaca drogie wycieczki, a nie zapewniajaca klientom, wystarczajacej opieki przez odpowiedni sprzet i wyszkolony personel, ktorym nasz czarny szoferak niestety nie byl.
No ale "hakuna matata".

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -22 (74)

#39485

przez (PW) ·
| Do ulubionych
5 lat temu zaszłam w ciążę. Z facetem, z którym byłam razem od 4 lat. Na początku obydwoje się z tego cieszyliśmy. 3 tygodnie przez planowanym porodem ojciec dziecka stwierdził, że on to jednak do tego tatusiowania nie bardzo, bo za młody jest, całe życie przed nim i tak dalej i chyba podziękuje za mile spędzony czas. Trudno, przecież go nie zmuszę. Alimenty dostałam i to całkiem przyzwoite. Przed urodzeniem dziecka zdążyłam jeszcze magisterkę obronić (kochane wyrozumiałe dzieciątko, wody odeszły mi dosłownie 5 minut po tym jak wyszłam z egzaminu) i tymczasowo zamieszkałam z rodzicami. Jak tylko odchowałam Synka na tyle, żeby mógł iść do żłobka, znalazłam pracę i niedługo potem przeprowadziłam się 'na swoje'. Ledwo udało mi się ogarnąć tą kuwetę i już zaczęły się problemy.

Bo o ile ojciec mojego Syna skory do kontaktów nie był, to 2 lata po urodzeniu Młodego niedoszła teściowa bardzo się wnukiem zainteresowała. Nie to, żeby się ze mną skontaktowała i powiadomiła mnie o chęci widywania się z Młodym. Zaczęło się nasyłanie opieki społecznej, kuratorów, sądów i samego Pana Boga. Bo rzekomo się nad dzieckiem znęcam, biję, głodzę, po melinach się szlajam, wódę chleję i panów różnych do domów sprowadzam.
Zarzuty zostały odparte, Synek dalej mieszka ze mną. Skoro instytucje nic nie dały, to koledzy ojca mojego Syna za flaszkę przyjdą postraszyć. Że mam 'teściowej' dzieciaka oddać. Bo to jej wnuczek, ona się nim lepiej zajmie.

Miarka się przebrała pewnego dnia, kiedy Młody już chodził do przedszkola. 'Teściowa' pojawiła się u drzwi owego przybytku, w którym dzieci się na parówki przerabia (a przynajmniej tak moja babcia zawsze twierdziła) i zażądała wydania wnuka. Na szczęście wychowawczyni Syna była na tyle przytomna, że zadzwoniła do mnie spytać się czy Młody może wyjść z babcią. Na szczęście ja byłam na tyle przytomna, że spytałam się z jaką babcią, skoro moja Mama nie żyje. Gdy skojarzyłam co się dzieje, wte pędy wyrwałam z pracy, po drodze zawiadamiając policję o próbie porwania. Niestety 'teściowej' na miejscu już nie było jak i ja, i policja tam dotarliśmy.

I teraz co z tym fantem zrobić? Pomysły mi się skończyły, a boję się nawet Syna na podwórko wypuścić. Zgłaszam to, gdzie tylko się dało i ponoć nikt z tym nic nie może zrobić. A ja ze stresu niedługo chyba osiwieję.

'rodzina?'

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1239 (1293)