Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

wampisia

Zamieszcza historie od: 27 maja 2011 - 14:47
Ostatnio: 30 marca 2024 - 17:53
Gadu-gadu: 2396982
O sobie:

Prowadzę hodowlę kotów rasy Maine Coon

  • Historii na głównej: 6 z 25
  • Punktów za historie: 4312
  • Komentarzy: 214
  • Punktów za komentarze: 1187
 
zarchiwizowany

#16057

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na początku sierpnia wybrałam się z przyjaciółmi i moim przyszłym na Mazury. Pole namiotowe 20m za końcem świata, ale wszystko w porządku, cena super, pogoda akurat dopisała... Czyli cud, miód i orzeszki. Ale niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i nadszedł czas wyjazdu.

Ogarnęliśmy pociąg z Giżycka, teoretycznie jedzie 5h. Bilety zakupione, więc idziemy coś zjeść. Po czym naszego pecha część pierwsza: w weekend (wracaliśmy w poniedziałek) odbywał się w Giżycku festiwal hip-hopowy. Na peronie od groma i ciut ciut ludu w stanie wskazującym i wieku średnio 15-22 lata. Awanturują się między sobą niemożebnie, ale trudno: my nie damy rady?!

Podjeżdża TLK, nawet mojemu TŻ udało się ładny kącik zająć. W przejściu co prawda, ale tak nie wadząc nikomu. Torby rozłożony, śpiwór zwinięty za plecy, co by się oprzeć, uzbrojona w książkę i butelkę wody, czyli w miarę cacy. Do czasu.

Piekielni nie okazali się wcale wracający z imprezy. Wypili jeszcze trochę i poszli spać na kilka godzin. Piekielna okazała się kobitka wsiadająca na stacji za Ełkiem. Typ matki wojująco-roszczeniowej.

Wyobraźcie sobie scenę: w przejciu na stojakach wiszą dwa rowery. Trzy osoby gniotą się w ich okolicach. Przy drzwiach otwierających się siedzi dziewczyna skulona i czyta książkę. W naszym kąciku torby, plecaki, śpiwory (namiot na szczęście nie przetrwał próby wody i nie wracał do Warszawy). Ładuje się Kobitka z dzieckiem na oko 4-letnim, babcią słusznej postury, wózkiem potężnych rozmiarów i czymś co wyglądało jak... blat od stołu owinięty materiałem O.O

Dziecko od razu z babcią leci miejsca szukać, a Kobitka najpierw miło zagaja:
- A państwo to daleko jedziecie?
Na co wszyscy:
- No tak, do Warszawy.
W Kobitkę jakby diabeł we własnej osobie wstąpił. Że ścisk taki, że ona z tym wózkiem musi do przedziału wejść, bo dziecko tam samo! Przejście miało ze 20cm mniej szerokości niż wózek, ale się jej jakoś udało i o wojującej zapomnieliśmy.

Z powodu niesamowitego upału przejście między wagonami zostało siłą otworzone i utrzymane w takim stanie przez facecika, który wyglądał, jakby wszystkie festiwale po kolei zaliczał, bo tam i nakarmią, i napoją, i będzie gdzie się przespać. Więc i ludzie przychodzili tam zapalić, zamiast do kibelka chodzić. Obsługa pociągu także. Drzwi do przedziału (taki dłuuugi z samymi fotelami) zamknięte. Ale Kobitka ma chyba radar. Wyskakuje i jeszcze w pełnym pędzie krzyczy, że konduktora wezwie, jeśli palenie nie ustanie. Bo dziecko ma astmę. I tak jeszcze kilka(naście) razy, już do samej Warszawy... Ani pospać, ani posłuchać tego, bo ilość decybeli przekracza moje granice, ani się pośmiać, bo Kobitka zgotuje piekło.

Jak ten dym doleciał przez oba przejścia i drzwi szczelne - do tej pory nie rozumiem.

A najlepsze na koniec. Warszawa Wsch., Kobitka ustawia się z dzieckiem przy drzwiach na peron, wózek, babcia... A ta się ocknęła, że jeszcze jedna stacja! Ludzie przyblokowani, bo taki wózek mało zwrotny jest na takiej przestrzeni, rowery przyblokowane, a też miały z właścicielami tu wysiadać. I oczywiście żadnego "przepraszam", tylko "wyjdą sobie państwo innym wyjściem." Po prost poezja...

TLK Gdańsk - Katowice

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (175)
zarchiwizowany

#14200

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W tej historii piekielna jest moja babcia. Mamy (ja + rodzice) z nią taki problem, że mieszkamy razem, a babcia codziennie po pracy wali sobie 0.7l czystej. Więc akcji z nią było co nie miara, ale po tej miałam ochotę ją posiekać i wsadzić do siedmiu beczek - za każdego sierściucha. Ale do rzeczy.

Pod koniec maja zostałam z babcią sama w mieszkaniu, a akurat w tym czasie były Ursynalia. Naiwna myślałam, że przez te kilka godzin nic sie nie może stać i omal za głupotę nie zapłaciłam.

Drugiego dnia w/w festiwalu studenckiego wybrałam się z moim TŻ na koncert Alter Bridge. Pech (czy może szczęście?) chciał, że nie wzięłam z domu żadnego okrycia wierzchniego i po dwugodzinnym dygotaniu doszliśmy do jedynego słusznego wniosku - w taksówkę i do domu.

Wszystko ładnie, pięknie. Humory dopisują, jedzonko zakupione, wchodzimy na klatkę schodową. Czuję dziwny zapach. Ale może to od jubilerów dobiega - czasem jak coś polerują/skrawają/szlifują to aromaty nieszczególne się unoszą. Ale im bliżej moich drzwi, tym swąd palonego nieboszczyka intesywniejszy. Dla świętego spokoju jak najszybcie otwieram drzwi i widzę...

A właściwie nie widzę. Dym gęsty, gryzący w oczy zasłaniał wszystko równiusieńko ciemnoszarym całunem. Resztę wydarzeń pamiętam jak przez mgłę: szybki rekonesans, namierzenie spalonego garnka, otwieranie okien, wietrzenie, przytulanie wszystkich futrzaków, histeria. Przez ładną godzinę nie mogłam się opanować, tylko łapałam każde futro i je moczyłam łzami. A babcia oczywiście spi jak zarżnięta.

Przysięgam, w tym momencie byłam w stanie ją zamordować tam, na miejscu, nie przejmując się konsekwencjami. Żeby tylko siebie narażała. Ale nie dość, że mieszkanie by spaliła, to jeszcze i cały blok (powojenna kamienica) i moje najukochańsze sierściuchy.

Gdy następnego dnia wytrzeźwiała, nie przebierałam w słowach i kazałam chlać w parku, jeśli aż tak jej życie niemiłe. Oczywiście, nie poskutkowało... I dzięki swojemu nałogowi może się również powoli żegnać z nogą, bo na całą tętnicę udową ma drożne 1.5cm, w reszcie żył/tętnic/naczyć krążenia nie znaleziono...

Do tej pory się zastanawiam, co by było, gdybyśmy jednak zostali na tych koncertach do końca...

Home, sweet home...

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (245)
zarchiwizowany

#13364

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A teraz króciutko z wystawy w Olsztynie.
HP - Hodowca Persów
Z - Zwiedzający

Z: Ile kosztuje taki pers?
HP: (przykładowo) 1500zł.
Z: A tak bez rodowodu?
HP: 8 tysięcy.
Z: Boże, czemu tak drogo?!
HP: (z marsową miną) Bo wszystko, co nielegalne jest droższe!

Świat Kocich Wystaw

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 106 (182)
zarchiwizowany

#13354

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Hoduję koty rasy maine coon.
W związku z powyższym często jeżdżę na wystawy, ale niekoniecznie z futrzastymi - stewardzi też są zawsze potrzebni, a że chcę startować na sędziego, to i doświadczenie zbieram :)

Historia z wczoraj.

Gwoli wstępu: regulamin wystawy ZABRANIA sprzedawania tam kociaków (czyt. że kupujący od razu go zabiera; można sobie oczywiście kotka zarezerwować, wpłacić pieniążki i odebrać go po wystawie, czyli po ocenie).

Rzecz się dzieje w czasie oceniania kategorii II - kotów półdługowłosych. W kolejce trzy mioty syberyjczyków. Dwa przyszły, sędzia zdecydował, że najpierw będzie opisywał w protokole, a opowie o kotach, gdy wszystkie się pojawią i będzie przydzielał oceny (od EX1 do EX3). Czekamy 5 minut - nie ma jednego miotu. Nie ma sprawy, następny do oceny, a my zawołamy przez mikrofon.

10 minut, wciąż ich nie ma. Kolega poszedł poszukać. Po krótkiej chwili znalazł stanowisko, mówi, że ten i ten sędzia czeka z oceną, a kobitka jak się na niego nie wydrze! Pretensja, że ona do oceny nie pójdzie, bo już jednego lub dwa kociaki sprzedała! (Miot musi mieć min. 3 sztuki).
Dodatkowo okazało się, że kociaki nie miały skończonych trzech miesięcy, piszczały za mamą i nie były zachipowane!
Dodatkowo pani pochodzi z zawieszonego niedawno, z powodu hodowli z HCM, klubu.
Na szczęście organizatorzy zareagowali w trybie natychmiastowym i pani dostała naganę, a sprawa pójdzie jeszcze dalej do klubów i związków.

Świat Kocich Wystaw

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (151)
zarchiwizowany

#13344

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Ernine przypomniała mi jak pracowałam na stoisku sezonowym Gatty z bielizną termoaktywną (oddychająca, trzyma ciepło, nie dopuszcza zimna - przynajmniej wg producenta). Stoiskiem była malusieńka wysepka w centrum handlowum, taka 1.5 x 3m plus dwa manekiny. Części ruchomych u nich niewiele, a materiał podatny na zaciągnięcia, więc i szefostwo podeszło ze zrozumieniem i przez dwa miesiące nie kazało zmieniać ekspozycji. Problem w tym, że nie przewidzieli, że towar będzie się cieszył aż takim zainteresowaniem i już po miesiącu zostało nam dosłownie po kilka sztuk z rozmiaru i w niezbyt ładnych kolorach. Ważne w historii jest to, że nie posiadałyśmy przymierzalni, ale jeśli klient koniecznie chciał przymierzyć, to po zostawieniu 100 lub 200zł albo dowodu osobistego "pożyczałyśmy" koszulkę lub legginsy i klient szedł mierzyć do innego sklepu lub toalety.

A teraz historia właściwa.

Grudniowy wieczór, godzina do zamknięcia wyspy. Byłam na zmianie z koleżanką, więc i humory dopisywały. Odliczałysmy czas, kiedy będziemy mogły zamknąć system, podliczyć utarg, wydrukować raporty itp. Ok. 21.20 podchodzi klientka zainteresowana kompletem KONIECZNIE w kolorze turkusowym. Jak wspominałam miałyśmy braki "na magazynie" i z rozmiaru S/M zostały wyłącznie lawendowe, a w turkusie jedynie koszulkę plus - co ważne - zestaw na manekinie. Pani bardzo zależało, bo za kilka dni w góry jedzie, więc się zlitowałyśmy i ściągnęłyśmy legginsy z manekina (ok 10-15minut męczenia się, bo nie miałyśmy jak wczesniej nabrać wprawy). Pani zostawiła równowartość kompletu jako zastaw i poszła przymierzyć.

Wraca o godz. 21.40 i mówi, że "rozmiarowo wszystko ok, ale na tej bluzeczce jest takie odbarwienie..." i nam podtyka pod nosy. Odbarwienia tam się nie dopatrzyłyśmy, jedynie zagniecenie, na którym załamywało się światło. Tłumaczymy. Pani swoje. Prezentujemy na lekko naciągniętym materiale. Pani swoje. Proponujemy może jednak lawendowy - w końcu pod strojem narciarskim nikt bielizny nie widzi. Pani swoje. Dzwonimy do koleżanek w innym CH, czy nie mają - mają, ale na drugim końcu Warszawy. Pani nie ma czasu jechać, mimo, że dziewczyny zarezerwują. Dzwonimy do salonu na górę - rozmiaru brak. Pani zirytowana, my również (minuta do 22.00, we dwie na wyspie 12h).

W końcu mówi, że weźmie, jeśli damy jej rabat. Nie miałyśmy możliwości, kierownictwo się nie zgodziło, a zniżki pracownicze wykorzystalyśmy na prezenty dla rodziny. I w tym momencie wielki foch, że jak my traktujemy klienta, że powinnysmy jej rabat dać, że jej sie należy, że cały zestaw chce wziąć, w dodatku uszkodzony(!), że ona tyle płaci (niecałe 200zł, motocykliści potrafili i za 600 czy 700zł kupić). Zmotywowałyśmy ją propozycją, żeby się namyśliła, a my już zamykamy (22.20, a szefowa już wydzwania i pyta, dlaczego POS niezamknięty). I jeśli sie namyśli, niech przyjdzie o 10.00 dnia następnego, bo w tym momencie nie możemy nic zarezerwować (mogłyśmy, ale po prostu wolałyśmy mieć trochę mniejszy utarg i się już Piekielnej pozbyć). Klientka z wielkim fochem wzięła komplet, wprowadzilysmy wpłatę, zabrała paragon, a na odchodnym oznajmiła, że nigdy więcej rajstop Gatty nie kupi.

Zanim zmieniłyśmy ekspozycję, pozamykałysmy i dostałysmy ochrzan od dziewczyn z salonu, że na utarg czekały po godzinach, była prawie 23.00. Za nadgodziny nikt nam nie płacił.

Gatta

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (148)
zarchiwizowany

#13005

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, którą umieściłam tu http://piekielni.pl/12273 prawie się zakończyła. Niestety - z prawnego punktu widzenia nie da się nic wyegzekwować, gdyż umowa jest sporządzona w sposób, który nie reguluje kwestii związanych z chorobami genetycznymi. Jako że nabywcy ją podpisali, nie da się nic zrobić, poza zwrotem przez hodowczynię kosztów DO czasu wykrycia choroby. Regulamin związku jedynie zaleca wykonywanie testów, a to leży tylko i wyłącznie w etyce hodowcy, której ta pani nie posiada.
Plusem jest, że dzięki rozdmuchaniu tej afery potencjalni kupujący zastanowią się dwa razy, zanim kupią kota z tej hodowli. Mam nadzieję, że na jesieni uda się nam, członkom stowarzyszenia, wymóc zmianę w przepisach, by bardziej chronić hodowców w takich sytuacjach.

Dlatego, jeśli planujecie kupić kota rasowego, czytajcie uważnie, co podpisujecie i kategorycznie żądajcie testów genetycznych na HCM, badań na FiV, FelV oraz PKD! Obyście nigdy nie musieli się borykać z nieuczciwością pseudohodowli...

Świat Kocich Spraw.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (110)
zarchiwizowany

#12692

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Hoduję maine coony.
W ten weekend była wystawa w Olsztynie. Opłata za udział w wystawie do najniższych nie należy, za to dla zwiedzających waha się między 10 a 15zł. Klatki, w których przebywają koty ustawione są zwykle w prostokąty tak, że w środku tworzy się swoisty "placyk", gdzie wystawcy mogą usiąść na krzesełkach i przygotowywać koty. Oczywiście, wstęp mają tam tylko hodowcy.

W trakcie wystawy jedna ze [Z]wiedzających wchodzi na ten placyk, otwiera klatkę z kotem i zaczyna go głaskać. Podchodzi [W]łaścicielka.

W: Proszę stąd wyjść, nie życzę sobie głaskania mojego kota.
Z: Ale ja zapłaciłam to mogę! Należy mi się!
W (ze spokojem): Proszę pani, ja zapłaciłam trzydzieści razy tyle co pani, więc należy mi się NIEgłaskanie mojego kota.

Z. bardzo szybko się zapowietrzyła i z oburzeniem odeszła.

Świat Kocich Wystaw

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (176)
zarchiwizowany

#12273

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Hoduję koty rasy maine coon.
Często jeżdżę na wystawy z moimi pupilami, spotykam się z "zakoconymi" i udzielam na forum. Wiadomo, w przypadku hobby każdy ma jakiś swój krąg znajomych, z którymi plotkuje, co się komu urodziło, czym się dokocił i jakie ma plany hodowlane względem nabytku. Dodam jeszcze, że u MCO dość częsta jest choroba genetyczna oznaczana HCM. Jak na razie, wyselekcjonowano tylko dwa geny (trzeci w toku) i na nie się robi testy genetyczne plus profilaktycznie echo serca. Najlepiej, gdy kot jest n/n. N/HCM (lub HCM/n) również można rozmnażać, ale tylko z kotem negatywnym na oba geny. Kot HCM/HCM nie nadaje się do hodowli. Tyle tytułem wstępu.

Znajomi jakiś czas temu kupili pięknego kocura z pewnej znanej polskiej hodowli. Istna pantera, czarny jak noc, a w dodatku cudowny w typie. Zakochani w nim na całego. Hodowczyni odradzała im robienie badań na HCM, gdyż "to tylko niepotrzebny wydatek, a przy tylu genach to i tak nigdy nic nie wiadomo". Znajomi nie obeznani w temacie chorób, uznali, że kobitka ma rację. Do czasu.

Kocurek zaczął podupadać na zdrowiu, więc do weta na badania. Już samo echo serca wyszło niepokojące, więc wet zalecił badania genetyczne. I wychodzi szydło z worka - HCM/HCM! Wniosek z tego logiczny, rodzice kotka musieli być albo nosicielami, albo już chorzy. Komisja hodowlana, po zapoznaniu się z wynikami badań przyznaje, że kot nie nadaje się do hodowli. Więc znajomi poprosili hodowczynię o zwrot różnicy w cenie między kotem hodowlanym a "nakolankowym" (czyli wykastrowanym).

Gdyby Pani hodowca się zgodziła i wypłaciła tą sumę, nie byłoby problemu. Takie rzeczy zwykle regulują umowy kupna-sprzedaży. Ale nie! Pani idzie w zaparte, że ona chorych kotów nie posiada, to niemożliwe, to pomówienia i jak w ogóle śmią tak obrażać hodowcę z wieloletnim doświadczeniem!

W tym momencie znajomi nie wiedzieli już co robić i zaczęli dzwonić po kocim świecie... I tak trafili na mojego ojca. Jest to istne uosobienie piekielnego. Sama przyznaję. Co w sercu, to na języku, a walczyć o swoje (czy też swoich przyjaciół) potrafi zaciekle i bez opamiętania.

I tak ojczulek najpierw spytał o zgodę adminów fora internetowego, czy może wymienić nazwę hodowli w wątku, jeśli posiada odpowiednie dowody (czyt. badania). Wysłał papierkologię mailem i czeka. Dostał odpowiedź pozytywną. I zaczęła się afera...

Pani hodowczyni na forum się broni zażarcie, ojciec przytacza dowody. Dołączyła się przyjaciółeczka hodowczyni (nota bene młodzieńcza miłość mojego ojca) i dyskusja zaczyna tracić elementy kultury. Do tego doszły groźby karalne na komórkę i skrzynkę mailową, że obie panie nas zniszczą, hodowla przestanie istnieć, one koty kochają, a my je tylko dla zysku trzymamy (gdzie te zyski, przy trzech kastratach, dwóch kocurach i czteromiesięcznej kotce - której wtedy jeszcze nie mieliśmy?!), że popamiętamy i skończy się w sądzie.

I jak na razie czekamy na ten sąd z utęsknieniem. Bo w międzyczasie wyszło jeszcze siedem kotów hodowlanych z podwójnym HCMem od tej pani, kupionych jako koty hodowlane. Szykuje się pozew zbiorowy.

Nie rozumiem, do czego ta pani dążyła. Przecież rozmnażanie chorych kotów tylko niszczy rasę, którą - jako hodowca - zobowiązała się niejako chronić i rozwijać. A po drugie, gdzie uczciwość ludzka?

ps. Mam nadzieję, że nie jest zbyt chaotycznie. Jestem wzburzona zaistniałą sytuacją.

Świat Kocich Spraw.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (293)
zarchiwizowany

#10955

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pasożytuję tu od jakiegoś czasu, więc i historię przydałoby się dodać. Na początku czerwca Anno Domini 2011 w Warszawie odbyły się Ursynalia. Koncerty miały trwać od środy do piątku, do późnych godzin nocnych, gdy metro już nie kursuje. Cała impreza była świetnie zorganizowana, podstawiono nawet dodatkowo kilkadziesiąt autobusów dowożących imprezowiczów do Centrum. Ale akurat przyjechało kilkoro moich znajomych z Podlasia, gadka-szmatka i gdy dotarłam na przystanek (godz. 1:00) żadnego autobusu już nie było.
Mimo że lało niemiłosiernie, dziarskim krokiem ruszyłam w stronę Dolinki Służewieckiej, by złapać jakiś nocny. O dziwo - podjechał szybko. Szczęśliwa wsiadam do środka, ze mną cała masa przemoczonych koncertowiczów, wszyscy radośni, że długo nie czekali i lada moment w domach wyschną. Akurat! Oczywiście każdy założył, że nocny pojedzie do Centrum, gdy on miał trasę na Wilanów. Trudno się mówi, moja wina, mogłam sprawdzić rozkład, pomyślałam, i wysiadłszy na najbliższym przystanku podbiegłam do kolejnego, tym razem już z właściwymi autobusami. Tutaj znowu kilkanaście minut czekania, znowu tłumy, znowu deszcz. Ale że po Kornie nastrój miałam świetny, nie przeszkadzało mi to zbytnio.
W końcu - jedzie nocny! Ludzie wylegają w stronę ulicy, a on... Jedzie dalej, nie zatrzymując się. No nic, przepełnione miał, to się nie zdziwiłam.
Wyświetlacz na komórce pokazuje godzinę 1:40. Zamiast czekać 30 minut na następny, obieram azymut "pi-razy-oko" na Trasę Łazienkowską i z nastawieniem "gdzieś w końcu dojdę" idę przed siebie. Wody w butach po kostki (glany), mogłabym śmiało założyć hodowlę żab, ale nastrój wciąż wesoły (przyznaję, czułam się odrobinę jak naćpana przez emocje pokoncertowe). Co jakiś czas sprawdzam na przystankach, czy idę w dobrą stronę. Po jakichś 30 minutach docieram do przejścia dla piezych przy Stegnach i co widzę? Autobus! Nocny! Pusty! Dopiero podjechał! Więc w te pędy do niego! Taksówkarz przepuszcza przez ulicę, dopinguje i zagrzewa do boju, bieg jak po ogień i...? Gdy docierałam już do ostatnich drzwi, machając przy tym zawzięcie i mając do pokonania ostatnie dwa metry, Pan Nieczuły Kierowca wcisnął guziczek, zamknął mi wierzeje przed nosem i odjechał w siną dal.

Kolejne 40 minut spędziłam siedząc na przystanku, marznąc niemiłosiernie. Na szczęście na Centralnym Miły Taksiarz wykazał się sercem i litością dla zmokłej kury i za 20zł podwiózł mnie pod sam dom, mimo że licznik pokazał kwotę o jakieś 5-6zł wyższą. Na szczęście obyło się bez zapalenia jakiegokolwiek elementu układu oddechowego i następnego dnia mogłam śmignąć na Guano Apes, a w drogę powrotną udałam się już taryfą :)

ZTM, czyli Złośliwość To Moc ;)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 18 (48)