zaszczurzony ♂
Zamieszcza historie od: | 1 czerwca 2011 - 18:23 |
Ostatnio: | 3 maja 2018 - 22:59 |
Gadu-gadu: | 11909198 |
O sobie: |
Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam: |
- Historii na głównej: 151 z 163
- Punktów za historie: 165074
- Komentarzy: 1824
- Punktów za komentarze: 17158
Wezwanie takie normalne, nic szczególnego. Ważniejsze jest to, kto wzywał. Pacjentem był murzyn. Nic nadzwyczajnego, facet jak facet tyle, że czarny.
Nie wyobrażam sobie tylko, co gość musiał przejść wcześniej, skoro na widok tego, że stawiam torbę medyczną i wyciągam stetoskop odpowiedział z wyraźną ulgą w głosie:
- Ufff... Już myślałem, że też mi odmówicie...
Rozumiem, że ratownicy nie składają jakiejś wielkiej przysięgi i obietnicy pomocy wszystkiemu co oddycha (i nie), ale bez przesady...
Praca praca
Za czasów pracy na szpitalnym oddziale ratunkowym, w czasie wolnym (zdarzał się taki czas!), starałem się zawsze wymyślać coś żeby nie umrzeć z nudów. Nie zawsze mogłem komuś pomóc przy pacjentach, więc korzystając np. z obecności dzieci na SORze, wygłupiałem się.
I tak jednego dnia wpadłem na mega pomysł zwinięcia pielęgniarkom czerwonego obrusa, z którego zrobiłem pelerynę. Razem z trzema chłopcami, którzy czekali z rodzicami zacząłem bawić się w superbohaterów. Jednemu nawet przytwierdziłem plastrem szpatułki do rąk, żeby był prawdziwym Wolverinem.
W najlepszym momencie zabawy usłyszałem wrzask. Mamie jednego z chłopców bardzo nie spodobał się czerwony pajac z peleryną...
Najpierw zrobiła awanturę wyzywając mnie od zboczeńców i idiotów, a następnie napisała skargę, że ratownicy (już ratownicy, a nie ratownik) na oddziale zachowują się jak kretyni i zarażają dzieci patologiczną potrzebą wyróżnienia się. Cokolwiek to znaczy.
Nikt nie docenia superbohaterów!
Praca praca
Szykujemy się do zabrania go do szpitala, wyglądał słabawo, twierdzi, że nie je i przyjmuje mało płynów. Informujemy pacjenta o jego sytuacji, która wyglądała dość średnio. Poprosiłem córkę o listę leków przyjmowanych przez jej ojca, na to słyszymy odpowiedź:
C - A mnie panowie zbadają?
J - Proponuję przychodnię. Tam na pewno ktoś taki się znajdzie. Tymczasem zabieramy pani ojca do szpitala, więc proszę o nazwy.
C - Ale ja wezwałam pogotowie bo myślałam, że mnie zbadacie też!
J - Jest pani pacjentką?
C - Nie.
J - W takim razie zachęcamy panią do wizyty w przychodni.
C - Ale ojciec od trzech dni już tak! Gdybym wiedziała, że mnie nie zbadacie to bym nie wzywała!
Troska o bliskich podobno jest najważniejsza.
Praca praca
I znów - trzeba wybrać jakąś trasę. W szczycie jest taki problem, że żadna trasa do miasta nie jest dobra, ale wybieramy taką, gdzie wiemy, że przez kawałek są pasy BUS/TAXI (w połowie drogi niestety się kończą). Zawsze można jakoś z tego skorzystać. Pierwsza część trasy jakoś minęła, druga była gorsza.
Wcisnęliśmy się na pas dla autobusów i jedziemy. Po prawej słupki wzdłuż chodnika, po lewej siatka odgradzająca pasy ruchu od torów tramwajowych. Przed nami końcówka pasu autobusowego. Co teraz... Dwa pasy obok zawalone.
Nie chcąc specjalnie mocno zwalniać kierowca otwiera szybę i ręka macha, że chce wjechać na pas, bo jakoś nikt na widok kończącego nam się busowego nie postanowił nas wpuścić. Nic...
Zwolnił nieco i zaczyna się pchać na pas obok. Nic... Auta, którym wpychamy się na pas wpychają się na pas obok próbując ominąć ambulans. Przed nami się zatrzymują bo przecież karetka wyje "to trzeba się zatrzymać" (nie wiem skąd to przekonanie). I teraz my stoimy, oni stoją. Cofnąć już nie możemy bo ustawiliśmy się pod takim kątem, że za nami był słupek, na przód się nie da, bo auta wpychające się na ostatni pas zablokowały przejazd, przed nami cały czas stoją nie wiem dlaczego, a przed nimi pusto bo przecież wszyscy się zatrzymali, a dalszy ruch odjechał...
Sytuacja absurdalna. Ludzie zaczynają trąbić, a facet z przodu nie chce ruszyć. Po torach jedzie tramwaj, przez chwilę zastanawiam się czy nie wsiąść do niego, może dojechałbym na miejsce szybciej...
W końcu jakiś cudem styki przepuściły informacje i kierowcy przed nami ruszyli. Wokół nas zrobiło się tyle luzu, że kierowca dał radę wykonać manewr i udało się ich wyprzedzić.
Ludzie... Na szkoleniach z prawa jazdy powinni uczyć co robić jak jedzie pojazd uprzywilejowany... Jak to jest, że tramwaj przemieszcza się szybciej niż ambulans na sygnale...
praca
Na miejscu matka od drzwi sieje panikę, że jej dziecko żyły podcięło, że ona nie wie dlaczego! Ryk, krzyk, zamieszanie. Tylko pacjentki nie ma... Nie mogąc czekać na uspokojenie się matki, rozejrzeliśmy się po mieszkaniu – kto wie jak mocno i co uszkodziła sobie córeczka, więc lepiej nie zwlekać. Do jednego pokoju wejść nie mogliśmy bo drzwi były zamknięte, ale zza szyby widać było, że ktoś jest w środku. Założyliśmy, że to córka.
- Pogotowie ratunkowe, proszę nam drzwi otworzyć.
- O MÓJ BOŻE! WEZWAŁA POGOTOWIE! O MÓJ BOŻE!
- Proszę otworzyć.
- O MÓJ BOŻE! JA SIĘ NIE POCIĘŁAM! O MÓJ BOŻE!
Przyleciała matka-histeryczka. Zaczęła pięściami w te szklane drzwi naparzać, więc trzeba ją było z lekka unieruchomić, bo lada moment mielibyśmy następną wariatkę do szycia. Matka poczuła chyba bata nad głową i uspokoiła się. Przechodziła ze stanu agresywno-niebezpiecznego w stan błagalno-proszący. Córka wymiękła i wpuściła mnie do pokoju. Kolega został z matką, żeby nie wpadła i nie narobiła kolejnego zamieszania.
Okazało się, że nikt się nie pociął. Kot zrobił trzy cienkie ranki na ramieniu, z których poleciało trochę krwi, ale nie kwalifikowało się to nawet na szycie. Jak już byłem na miejscu to ładnie wyczyściłem. Matka obraziła się "jak my możemy się na to nabrać" - no daliśmy się, przekonujący był ten lekko naddarty naskórek. A przy okazji poznaliśmy kilka nowych wulgaryzmów.
Tak zmarnowaliśmy godzinę i piętnaście minut.
Praca praca :)
Dojechaliśmy, sprawa miała miejsce w czymś podobnym do biurowca. Na miejscu zamieszanie. Jedna babka na krześle, wokół tłum ludzi, każdy jej coś podaje – a to wodę, a to chlebek, a to gazetkę (do powachlowania oczywiście). Jakiś facet panika, że to jego wina! Dopchaliśmy się i zaczęło się wyliczanie: a tu boli i tu, duszno i niedobrze, ręka cierpnie, lewa, lewa! Jeszcze przed zbadaniem widać było, że kobiecie kompletnie nic nie jest. No, ale skoro upiera się, że to tak ,to zabieramy ją. Możemy my niedouczeni i sprawdzić nie potrafimy, może nasz sprzęt do dupy czy co jeszcze...
Wsadzamy babkę do karetki, odjeżdżamy. Za pierwszym zakrętem kobieta pyta czy może już wstać. Zdziwieni – bo przecież podobno tak słabiutka, taki cyrk odwaliła, z krzesła lała się na podłogę, umierała prawie... Babka szarpie się, wygraża, a na końcu rzuca hasło:
- Dajcie spokój, panowie, przecież ja tylko chciałam żeby miał za swoje za zwolnienie mnie, ten, ten... ch*j!
Aha.
Praca praca :)
Jesteśmy, ładujemy się do tego mieszkania. No i jest jakaś kobieta w ciąży, ale instynktownie rozglądamy się za całą armią ciężarnych, które czyhają na nas gdzieś w kącie. Nie było ich. A jedyna zabrzuszona jakoś dziwnie niezabrzuszona w całości. Tzn. brzuszek był, ale nie był to brzusio ostateczny.
-No więc co jest? - rzucamy niezwykle przemyślane pytanie jak na wykształconych ludzi przystało.
-No więc to jest test! - test, świetnie.
-Żona rodzi niedługo i sprawdzamy jak szybko dojedziecie w razie czego.
-Nie rodzi pani? - pytam mimo brzucha wielkości dużej pomarańczy i oświadczenia gościa dumnie stojącego obok żony.
-Nie rodzę, będę rodzić w styczniu. - oczy biegną szukając kalendarza, żeby upewnić się, że to na pewno wciąż początek października.
-I może mamy tu zostać do stycznia?
Chyba się zawstydziła. Bąknęła tylko “nie, nie trzeba” i uciekła. Trochę zmieszani kierujemy jeszcze pytanie do faceta: “a może pan rodzi... chociaż może...?”. Nerwowy uśmiech chyba jednoznacznie odpowiedział, że on też nie.
To wracamy. Nie wiemy tylko czy zdaliśmy test...
Praca ;)
Ogólnie akcja miała miejsce kilka lat temu. Takie wczesny wieczór, lipiec. Na dworze przyjemnie ciepło (żeby nie powiedzieć gorąco).
Wezwanie. Nie do końca typowe bo dyspo wyraźnie nam (nawet kilka razy) podkreśliła, że kurator zawodowy wzywa. Pierwsza reakcja - grubo będzie. Jak kurator wzywa pogotowie, nigdy nie jest to wezwanie w dzielnicy willowej czy nawet w zwykłych blokach.
Dojeżdżamy (wioska), stare domy, trochę jak kamienice. Raczej niezbyt przyjemna okolica. Wszędzie psudograffitti na murach, kocham jolę, je*ię policję i tym podobne. Stoi policja, stoi kurator, zasłania sobie usta i nos jakąś chusteczką. Blady jak ściana, lekko przechodzący w kolory zielone. "No trup!" - myślę sobie. "Idioci wzywają nas, podstawowych, do trupa!" - kończę myśl.
Staram się ogarnąć i przygotować na każdy widok. W radiowozie zaparkowanym koło kamienicy siedzi dwóch łepków, na oko 8 może 9 lat. Podchodzę z kolegą i wypytuję. Kurator prowadzi nas na klatkę, obdrapana, zaniedbana, śmierdząca. Na chwile odwraca się, bierze głęboki oddech. Ma w oczach łzy - kto go tam wie czy ze smutku czy smrodu. Zasłania twarz i idziemy dalej na górę. Pierwsze piętro, drugie... Smród się nasila, nasze miny zaczynają rozpływać się w nieznacznym grymasie. Stanęliśmy przed drzwiami. Kurator patrzy na nas i cichym głosem mówi żeby się przygotować.
Po otworzeniu drzwi buchnął smród tak silny, że ugięły się nam kolana. Naszym oczom ukazuje się jakaś melina (bo mieszkaniem tego nie nazwę). Kurator znów zrobił kilka kroków do tyłu i wychylając głowę możliwie najdalej zaczerpnął, i tak nieświeżego, powietrza. Musieliśmy uważać żeby nie wdepnąć w wymiociny. Leżały wszędzie! Po przedostaniu się przez pierwsze pomieszczenie dotarliśmy do właściwego miejsca. Na czymś co kiedyś było kanapą leży jakaś kobieta. Kobieta? Być może coś co kiedyś nią było. Żyła. Nad jej głową było wiaderko, widząc w środku brązową, maziowatą ciecz nawet nie próbowaliśmy zgadywać co tam jest. Ze znanych tylko sobie powodów była cała we krwi, nie miała na sobie spodni. Smród potu, fekaliów i innych przyjemnych rzeczy mieszał się powodując wręcz atomową miksturę dla wszystkich w pomieszczeniu. Poza menelindą, ona wydawała się nie zauważać, że ma wiadro z gó... ekhem, ekskrementami nad głową i nie myła się pewnie od dłuższego czasu.
Była przytomna, reagowała, rozmawiała. Trzeźwa. Jej głowa była rozbita, ale trochę strach było dotknąć to, co przypominało włosy, w których mieszkała już niezła kolonia pasożytów. Nie bardzo było jak zbadać lepiące się od krwi i wymiocin rany. Chcieliśmy zorganizować jakiś transport do szpitala, żeby tam się tym zajęli (wybaczcie, ale nie chcieliśmy jej brać naszą wypucowaną karetką bo by resztę dnia była nieczynna zanim by ktoś doprowadził to do względnej sterylności). Nie zgodziła się, była agresywna, więc wkroczyli policjanci (którzy do tej pory stali przed "mieszkaniem"). Później widziałem jednego jak wymiotował do śmietnika na dole.
Szybka konsultacja z szefem, zmuszać czy nie zmuszać. Nie zmuszać. Kontaktuje? Tak. Jest pijana? Nie. Umiera? Nie. Coś jej zagraża? Oprócz uduszenia się w tym smrodzie nic. Zostawić. Za wiele nie zrobiliśmy, kurator uznał, że się wykrwawia dlatego nas wezwał. Na moje oko rana głębsza, ale miała kilka dni.
Szkoda mi tylko tych dzieciaków, którzy siedzieli w samochodzie. Kurator kontrolował fakt zgłoszony ze szkoły, że dzieci nie pojawiają się od jakiegoś czasu, twierdzi, że poprawiało się, że już był porządek, już przyjeżdżali sprawdzać rzadziej i rzadziej... A tu taki cyrk. Nie rozumiem jak można urządzić takie piekło własnym dzieciom. Nie wiadomo ile dni żyły z matką w takich warunkach. Były głodne i brudne. Podziękował za współpracę, powiedział, że teraz z policją odwiozą młodych do zakładu opiekuńczego i wystawi prośbę o natychmiastowe umieszczenie tam dzieci (przez sąd) na stałe. Oby...
Praca praca
Dobremu znajomemu, który był ze mną w jednej grupie, zmarł brat. Ogólnie tragedia, chłopak załamany, poprosił mnie żebym dostarczył papierologię do pewnego wyjątkowo wrednego wykładowcy, u którego można było opuścić zajęcia tylko raz. Jeden raz. I trzeba było je koniecznie odrobić. Chciał usprawiedliwić nieobecność (legendy głosiły, że się da).
Poturlałem się więc do tej szui jednej i wywalam mu sprawę na blat. Tłumaczę jaka to tragedia i głupi byłem pytając "no chyba rozumie pan jaka to ciężka sytuacja". Wykładowca owszem, zrozumiał, ale jego rozumienie zaczynało się i kończyło na stwierdzeniu, że trzeba dostarczyć... zaświadczenie o obecności na pogrzebie.
Zaśmiałem się. Może facet chciał rozładować napięcie? Już po kilku sekundach dotarło do mnie, że gościu mówi poważnie. Chciał zaświadczenie o BYCIU NA POGRZEBIE!? Od kogo? Księdza? Grabarza? Od samego brata?
Nie chcąc zawracać głowy kumplowi takimi debilizmami, następnego dnia (dzień przed pogrzebem) dostarczyłem zaproszenie na pogrzeb z pisemnym uzasadnieniem, że to jedyne możliwe rozwiązanie, aby wykładowca był 100% pewny, iż kolega naprawdę był na pogrzebie i przeżywa żałobę. Na końcu widniał również dopisek, że uprzejmie proszę o dostarczenie mi pisma, w którym zaświadczy, że wierzy koledze. Z pełnym podpisem w dwóch kopiach (dla mnie i zainteresowanego). I oczywiście w razie niezjawienia się - odpowiednie pismo dlaczego go nie było, i żeby zaświadczył, że mimo to wierzy w całą sytuację.
Facet nie skomentował dostarczonego zaproszenia, nie zjawił się na pogrzebie, nie dostarczył mi pisma usprawiedliwiającego jego nieobecności, a kolega nie otrzymał nieobecności.
Za to dla mnie egzamin z tego przedmiotu był najtrudniejszy w całym życiu.
Piękne czasy studenckie:)
Wyobraźcie sobie, że widzicie taką scenkę. Dojeżdżacie na sygnale na miejsce zdarzenia, a Waszym oczom ukazuje się autobus. Stoi sobie w zatoczce. Zamknięty szczelnie, wypełniony ludźmi. W środku jakieś zamieszanie. W tle gdzieś słychać policyjne koguty.
Wychodzimy z karetki i patrzymy sobie na autobus. Na wezwaniu - pobicie. Brutalne podobno, ale ofiary brak. Naszymi mądrymi, magisterskimi główkami wykminiamy, że poszkodowany znajduje się wewnątrz autobusu. Podchodzimy więc bliżej, ludzie ze środka nam machają - no to co? Też im machamy. W tym momencie przez ich głowy pewnie przebiegają myśli o zamordowaniu nas. :) Tak podejrzewam.
Dojeżdża policja, w końcu ktoś otwiera autobus i ze środka wystrzeliło jak z procy trzech łepków. Policjanci na siebie, na nas, na autobus, na łepków, na siebie, na nas, na autobus, na łepków... Czynnikiem zapalnym okazał się krzyk: ŁAPCIE ICH KUUURRR! ze strony któregoś z pasażerów. Rozpoczął się pościg, a my nie chcąc podpaść tłumowi gnamy do środka.
A w środku kierowca w stanie -no powiedzmy- niespecjalnie korzystnym. Opatrujemy więc co się da i odpychając głowy ciekawskich pasażerów, zaglądających nam przez ramię, wyłazimy z autobusu.
Trzech gnojków (których złapano po pełnym emocji pościgu) bez biletu, ale za to z promilami we krwi, straszyło pasażerów. I widać bardzo nie spodobało im się, że kierowca zażyczył sobie by wysiedli. Dlaczego autobusu nie otworzono? Nie wiem, prawdopodobnie tłum zakrzyczał i opanował (po pierwszym szoku - bo patrząc na stan kierowcy to jemu raczej nikt nie pomógł) małoletnich łobuzów.
Szkoda tylko, że kierowca wyglądał jakby ktoś na nim ćwiczył rzucanie noży do celu.
Praca praca