zaszczurzony ♂
Zamieszcza historie od: | 1 czerwca 2011 - 18:23 |
Ostatnio: | 3 maja 2018 - 22:59 |
Gadu-gadu: | 11909198 |
O sobie: |
Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam: |
- Historii na głównej: 151 z 163
- Punktów za historie: 165076
- Komentarzy: 1824
- Punktów za komentarze: 17160
Generalnie staram się być miły nawet dla piekielnych pacjentów. Mus to mus... Choć czasem ciężko się powstrzymać, zwłaszcza jak się ma kiepski humor czy ma się po prostu zły dzień.
Wezwanie do jakiegoś kolesia, jakieś tam popierdółki. W każdym razie nic takiego, żadne gwizdki nie były niezbędne, toteż sunęliśmy sobie przez miasto według przepisów (mimo, że to była noc to sporo samochodów na drogach). Było ciemno, zimno i lał deszcz (wiecie, zawsze narzekałem, że w horrorach jak coś się dzieje, to zawsze musi padać deszcz lub wręcz musi być burza, później zacząłem pracować w pogotowiu... :)).
Dobra, wiem, zajęło nam to z 15 minut, ale przecież nam też życie miłe i kiedy nie trzeba, wolelibyśmy nie ryzykować parkowania pod bramą św. Piotra. No tak, tak, imiennik, ale jakoś nie spieszy mi się go poznać osobiście.
Wczłapaliśmy się do pacjenta, ten leży rozłożony na fotelu... I trajkota w kółko.
P - No, jak byłem studentem, to zawsze dla zwały wzywaliśmy pogotowie albo straż, nigdy nie mogli nas namierzyć, a teraz musiałem sam do siebie wzywać, he he he. Dobrze, że nikt teraz nie wpadł na taką zabawę, bo bym do jutra czekał, he he he.
Kolega telepatycznie wysłał mi wiadomość brzmiącą mniej więcej - niech się koleś zamknie albo wbije mu w dupę taką igłę, że mu gardłem wyjdzie. Ja wszystko zbywałem bardzo rzeczowym "mhm".
W końcu.
P - Bo ja jestem magistrem! Wiecie, magistrem!
Zanim się zorientowałem zdążyłem wypowiedzieć:
- E, ja to tam tylko po podstawówce.
Miałem wrażenie, że jego mina symbolizuje ból, przerażenie i szukanie drogi ucieczki.
Skarga poszła. Szef się trochę zdziwił, bo było w niej coś o niedoedukowanych pracownikach zatrudnianych po znajomości...?
Praca praca
Zaszczurzony właśnie ma kończyć służbę. Dosłownie jest za minutę koniec - ale nie... Kolejna załoga jeszcze nie kompletna, to musimy jechać my. Klnąc na cały świat z wizją dodatkowej godziny w pracy, wsiadamy do budy i jedziem.
Wezwanie typowe, pani chora, starsza, "dusi się lekko" i ogólnie nie najlepiej wygląda. Dzieciątko starszej pani prosi o pomoc.
Dojeżdżamy na miejsce i od wejścia uderza nas niesamowity smród. Jestem generalnie dość odporny na takie rzeczy, ale w główne lekko się zakręciło.
Dzieciątko pokazało nam w jakim pokoju mama leży i uciekło do kuchni. Wchodzimy i coś nam "śmierdzi" - oprócz samego smrodu oczywiście...
Pani leży przykryta po szyję na plecach i sztywno patrzy w sufit. Coś tam pojękuje, postękuje i poddusza się. W sumie nic dziwnego, im bardziej zbliżaliśmy się do łóżka tym bardziej robiło się nam słabo.
Domyślając się co zastanę pod kołdrą, wciągam rękawiczki. Odkrywam... A tam pani dosłownie po pachy ubrudzona fekaliami... Z pampersa wylała się zawartość i nikt nie raczył jej umyć... Wszystko już zaschnięte, więc musiała tak leżeć jakiś czas już przed wezwaniem nas.
Udaję się do kuchni, żeby krótko mówiąc, zj**ać córeczkę, że pozwoliła własnej matce leżeć tak nie wiadomo ile czasu. Jednocześnie kolega usiłował odkleić starszą panią od łóżka. Byłem tak wzburzony, że aż ręce mi latały.
Pani jednak miała proste wyjaśnienie. Ona pół nocy zastanawiała się, co robić żeby tego nie myć, bo ona nie może, bo jej niedobrze. Na pytanie czy wie co musiała czuć jej mama kiedy musiała w tym leżeć PÓŁ NOCY, jednak już odpowiedzi nie miała. No poza tym, że "ona wie, co ona sama czuła w żołądku". Być może jej mama żołądka nie ma i jej nie kręciło.
W końcu córcia wpadła na pomysł, że wezwie pogotowie (przypominam, krótko przed końcem mojej zmiany, czyli ok 7-8 rano!).
Gdyby ta kobieta zwymiotowała udusiłaby się własnymi wymiocinami bo nie mogła nawet odchylić głowy na bok (po udarze)...
Praca praca
Moje trzy kotki, to zwierzaki zaadoptowane z zaznaczonym warunkiem, że będą miały 100% opiekę weterynaryjną (adoptowałem je od ludzi, których nie było stać na leczenie ukochanego zwierzaka). Raz na 2-3 miesiące rejestrujemy je u "naszego" doktorka (z rejestracją ponieważ duża ilość zwierząt) i robimy badania kontrolne. Teraz taka kontrola zbiegła się z posiadaniem Ady (kot znajomej), więc na kontrolę przy okazji wzięliśmy i ją. Adzia to wylulany i wymarzony pers. Co ważne - ma przepiękne futerko, o które dba znajoma zwierzęca fryzjerka. Ma jednak jedną wadę... jest dość agresywna w stosunku do obcych.
Siedzimy w poczekalni. Pierwsza miała iść na ogień Ada i miałem ją od razu odwieźć do domu, kiedy moja kobieta zostanie z resztą (Ada nie jest przyzwyczajona do siedzenia w transporterze i robi się nieprzyjemna).
Wyciągnąłem więc ją i trzymam na kolanach.
W tym momencie z gabinetu wyszła jakaś kobieta z klatką pełną królików (w każdy piątek są tylko wizyty umówione na większą ilość zwierząt) i obok dreptał jakiś duperelek. Dzieciak zobaczył Adę i poczuł natychmiastową potrzebę dotknięcia, wymamlotania i wygłaskania kotka. Grzecznie odmówiłem bo wiem, że Adzia zaraz rzuciłaby się z pazurkami, a nie chciałem dzieciakowi zafundować blizn na twarzy do końca życia.
Tłumaczę spokojnie dlaczego nie i proponuję pogłaskanie któregoś z pozostałych kotów - nie, dzieciaczek chce TEGO kota!
Odmówiłem ponownie. Na co matka wyciągnęła z torebki jakiś pojemniczek i chlapnęła w naszą stronę.
Nie, nie, żaden kwas, nic z tych rzeczy. Ochlapała to piękne, bielusieńskie futerko czarnym atramentem do pióra. Kocie futro, moją twarz, koszulkę, spodnie i ścianę. Po czym szybko się stamtąd zwinęła. Nie widziałem nigdy żeby ktoś dostał takiego przyspieszenia i tak zawzięcie machał wielką klatką pełną królików.
PS. Wie ktoś czym sprać atrament z futra??? Znajoma mnie udusi...
Stuknięte babsko...
Siedzę sobie na oddziale, byłem karetką T (transportową) po jakąś kobiecinę i byłem świadkiem ciekawej sytuacji.
Oddział z tych spokojnych, w pewnym momencie słyszę głośne, soczyste, niewiarygodnie wściekłe "KU**WA!!!!" z głębi jednej z sal.
Wyskakuje stamtąd lekarz i dopada do pigułowego biurka. Zaciska zęby i pyta:
Lekarz - Kto, do jasnej cholery, mierzył ciśnienie tego Iksińskiego z czwórki?
Piguła - Praktykantki... Co godzinę mierzą wszystkim...
L - Facet z czwórki nie żyje. KTO MU WPISAŁ 5 MINUT TEMU I JUŻ NA ZA GODZINĘ CIŚNIENIE 120/90!?
Nie mogłem się powstrzymać, parsknąłem takim śmiechem, że aż się oplułem. Zmierzony wściekłym wzrokiem doktorka uciekłem z oddziału żeby się wyśmiać.
Praktykanci... :)
Praca praca
Piekielnym był lekarz - mój prowadzący. Do dziś pamiętam gębę tego gościa, którego widocznie bardzo bawiła moja sytuacja, bo zwykł mówić do każdej napotkanej osoby (w zwyczaju miał również posmarkać się i popłakać ze śmiechu opowiadając ten jakże wspaniały żart):
-Hehehe, ratownik medyczny i sam się nie uratował? Ehehehehe, nie mogę, a to ci żart!
Ehehehe, bardzo śmieszne.
Mam nadzieję stary gnojku, że kiedyś dostanę do ciebie wezwanie i też ci powiem: hehehe, lekarz i nie mógł się sam wyleczyć? A to ci, kurcze, żart!
Praca praca
Ze wszystkich klubów w mieście nasi przyjaciele wybrali klub, do którego trzeba zejść po schodach. Po tych śliskich, stromych, kaflowych schodach zeszło dziesięć pijanych osób (wcześniej byliśmy w innym klubie), a na końcu stoczyłem się ja. Dosłownie się stoczyłem, bo oczywiście raczyłem się poślizgnąć już na drugim schodku. Całe szczęście, że w mojej fujarowatości udało mi się odbić w bok i nie pociągnąłem nikogo ze sobą - zbiłbym niezłe kręgle wpadając im pod nogi.
Żeby było śmieszniej, schodziłem ostatni żeby żaden pijany osobnik nie wpadł na mnie. :)
Oczywiście na parterze dostrzegłem moim fachowym, medycznym okiem, że dokonałem właśnie po raz czwarty złamania nadgarstka prawego. Pozbierałem się sam przy towarzyszącym mi śmiechu znajomych i ryku ukochanej. Po schodach wchodziłem już podtrzymywany przez pięć osób - słusznie, przecież miałem jeszcze kilka kości do skwaszenia. ;)
Piekielni byli ochroniarze. Na górze usiadłem przy stoliku zewnętrznym i oceniam jak dużych zniszczeń dokonałem. Podlatuje dwóch takich, co to mógłbym co najwyżej robić za udo jednego z nich i krzyczą na mnie żem pijany i mam natychmiast klub opuścić. Ukochana ponownie w ryk, znajomi w krzyk, sąsiednie stoliki podejrzanie nas obserwują... Staram się w tym wszystkim wytłumaczyć sytuację, pokazuję złamaną rękę, grzecznie proszę o apteczkę, a przynajmniej chustę trójkątną żeby temblak sobie zmajstrować. Nie, panowie swoje, pijany jestem i mam klub opuścić. Choć sądząc po ich oddechu byłem jedyną trzeźwą osobą w zasięgu wzroku. Pogodziłem się z brakiem apteczki, jakaś nieznajoma zarzuciła mi arafatką, którą mogłem się obtemblaczyć (jej, jeśli to czytasz czekam na pw bo zgubiłem Twój numer żeby oddać Ci chustę!).
Ale zanim to zrobiłem, chwyciłem za paluchy, zacisnąłem zęby i nastawiłem rękę...
- JAKI POJ**ANY!!!!! - zaraz usłyszałem od strony ochroniarzy... - Wyp**ol go stąd!
Jeden podchodzi, łapie mnie za koszulkę i w górę, zrywa mi przy tym mój prowizoryczny temblak i gwałtownie szarpie co spowodowało, że ręka ślicznie zafurgotała. Koledzy wpadli w szał, moja ukochana w jeszcze większy ryk. Ktoś wezwał policję.
Policjanci uznali jednak, że nic takiego się nie stało, ale w przypływie dobroci puścili nas wolno, tylko "żeby był to ostatni raz!"... A kiedy odchodziliśmy przybili siemkę z ochroniarzami.
W domu zamknąłem rączkę w specjalnym usztywnieniu (nie jestem fanem gipsów).. Następnego dnia podszedłem do znajomego doktorka żeby sobie zerknął na wszelki wypadek. Eee, wyliżę się jakoś...
Klub
Tak się składa, że szef mój mieszka niedaleko mnie. Dwa dni temu o 6:30 rano dzwoni mój telefon, zły odbieram (dzień wolny, a tu ktoś mnie budzi!). Słyszę w słuchawce mojego szefa, który prosi mnie o zawiezienie do pracy, bo według jego grafiku mam dziś służbę...
Nie miałem (nie wiem czy wymyślił to czy źle spojrzał na grafik, nieważne), więc z lenistwa zaproponowałem po prostu pożyczenie auta (nie chciało mi wstawać i ubierać...).
Szef podszedł do mnie, otworzyłem mu w wyjściowym ubraniu - czyli w bokserkach i t-shircie ;) - wziął kluczyki i pojechał.
Tego samego dnia dotarła do mnie wiadomość, że Olek nie utrudnił sobie życia patrząc KTO siedzi w pedalskim wozie raczącym zawracać jego szanowne cztery litery ponieważ założył, że to ja (zna nasze samochody) i nie wpuścił szefa na parking. Zdaje się, że będziemy mieli nowego dozorcę.
To było najlepsze pożyczenie auta w moim życiu. Lenistwo jednak popłaca (gdyby w wozie siedziały dwie osoby - w domyśle ja i obok szef - Olek by sprawdził kto, bo już tak się zdarzało). ;)
Aha, a ja odzyskam moje 50zł ukradzione z pensji za spóźnienie. :)
Praca praca
Szef straży ugadał się z naszym szefem żebyśmy podjechali na sygnale i pokazali przy okazji pracę ratowników. Zastrzegliśmy jednak, że w razie jak dostaniemy wezwanie (jako jedyna karetka w najbliższym rejonie...) to rzucamy manele i jedziemy na wezwanie. Wszyscy się zgodzili i wszystko było super.
Dzień manewrów, strażacy robią swoje, "wzywają" nas, pokazowo włączamy gwizdki i zajeżdżamy na plac witani okrzykami i oklaskami (wszystko cały czas działo się tuż przy stacji, więc do przejechania mieliśmy tyle żeby wyjechać z garażu ;)).
W samym środku pokazu dostaliśmy wezwanie, nie otrzymaliśmy zastępczej karetki na ten dzień - więc zgodnie z zapowiedzią złapaliśmy nasze zabawki, wskoczyliśmy do budy i narka.
Po powrocie okazało się, że wszyscy dostajemy naganę bo "zepsuliśmy przedstawienie".
Oh, bardzo przepraszam, że akurat ktoś raczył umierać... Mógł przecież poczekać jeszcze 20 minut, prawda?
Praca praca
Dozorca, pan Olek, chyba pierwszy raz w życiu dostał trochę władzy (może decydować kogo na parking wpuścić, a kogo nie) i widać poczuł się jak sam Ivan Groźny. Czasem martwimy się, że pośle nad na ścięcie lub walkę z niedźwiedziem.
Jakiś już czas po tym jak pan Olek usiadł w budce zmieniłem samochód. Z dużego, czarnego, groźnego auta, na małą, niebieską popierdułkę.
No i jadę do pracy. Stoję pod szlabanem i nic... Otwieram okno i wychylam się. Hm, może mnie nie widzi? Jest zajęty i nie patrzy? Naciskam więc guzik domofonu. Nic... Trąbię. Nic...
Kurcze, muszę sprawdzić bo może pan Olek lubi ironię i postanowił zemrzeć na zawał w budce pod stacją pogotowia ratunkowego? Gramolę się więc z auta i zasuwam do budki. Nie no, siedzi...
J - Przepraszam, panie Aleksandrze, wpuści pan?
PA - Nie.
J - Dlaczego? To ja, Piotrek M. Pracuję tu, mam miejsce swoje o numerze 11B.
PA - Nie.
Nie chcąc zadzierać z dozorcą, krzyczę do kolegi coby mi kartę rzucił do szlabanu przez okno (koło domofonu jest czytnik, po podsunięciu karty szlaban się otwiera - dostaje to każdy pracownik, ja oczywiście już kilka dni po otrzymaniu zgubiłem i wciąż czekam na nową).
Wsiadam do auta i macham kartą. Szlaban idzie, przesuwa się jakieś 2cm i... staje.
Robię machu jeszcze raz. Szlaban idzie, 2cm i stoi. Machu, machu, machu... Szlaban idzie, kilka centymetrów i stoi...
Spoglądam na budkę, a pan Olek trzyma w ręku pilota do szlabanu i kiedy tylko ja robię machu, on zaraz naciska pilot co sprawia, że szlaban zatrzymuje się. Zaczynam się wkurzać, bo jak za 3 minuty nie będę siedział w stacji, to szef się przyczepi. Zmarnowałem już prawie 10 minut. A mój szef, porządny gość, ale wręcz nienawidzi kiedy ktoś się spóźnia.
Drę się więc jak popaprany, żeby mnie wpuścił, bo będzie draka. Machu macham, a ten swoje. Szlaban to podchodzi kilka centymetrów do góry po to, by za chwilę się trochę opuścić.
No i jest... 7:08, spóźniłem się. Szlaban magicznie się otwiera. Wjechałem, zaparkowałem, poszedłem do środka.
W środku odebrałem opieprz za spóźnienie i... 50zł kary w postaci odcięcia tej sumy od pensji. Nie dużo, ale można się wściec. Szefa nie obchodzi dlaczego ani co robi Olek. "Tam nie ma monitoringu, więc i tak tego nie sprawdzi, a przecież nie będzie sterczał w oknie i obserwował."
Na koniec dowiedziałem się, że to "kara" od pana Olka bo sprzedałem takie męskie auto żeby kupić taką cipiarską podróbę samochodu. Taką "pedalską". A pan Olek nie lubi pedałów i chciał dobrze, żebym przemyślał swoje naganne zachowanie.
Praca praca
Na miejscu skacze nad nim matka i krzyczy okropnie. Myśleliśmy - typowe, matka spanikowana, będzie przygoda. Nasze przypuszczenia jednak nie potwierdziły się. Pani Mama wcale nie była spanikowana, ale... wkurzona. Na syna. Że płacze.
Podchodzę, zajmuję się młodym, matka coś tam wykrzykuje mi do ucha. Po dwudziestym razie przestałem mówić "proszę ciszej" bo tylko gardło sobie niepotrzebnie zdzierałem.
Chłopczyk nieletni, to mamuśka jedzie z nami. Miałem wrażenie, że kobieta żywo nie dojedzie, bo jej coś zrobię. Całą drogę gadała w tym tonie:
-Przestań ryczeć! Jak się ojciec dowie to ci wpier***li! Przestań ryczeć! Kto to widział, taki duży chłop i ryczy! Przestań ryczeć! Pan ratownik cię wyśmieje! Przestań ryczeć! Przecież to nie boli! Przestań ryczeć! Mężczyźni przecież nie płaczą!
Zwrócić uwagi nie mogłem. Ale wkurzony, w końcu przedzieram się przez słowny atak na 8-latka i mówię:
-Nie bój się Kacperku. Ja też czasami płaczę.
Na co usłyszałem natychmiastowo odpowiedź mamuśki:
-No zajebi**cie! Następny pedał!
Praca praca