Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

BVBArmy

Zamieszcza historie od: 25 marca 2021 - 18:49
Ostatnio: 10 maja 2024 - 14:59
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 164
  • Komentarzy: 3
  • Punktów za komentarze: 13
 

#19157

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Infolinia internetu:

- Dzień dobry. Ja jestem adminem w firmie takiej a takiej, straciliśmy połączenie z internetem. Urywa się po trzecim węźle od wejścia do waszej sieci. Samo połączenie do was i autoryzacja wyglądają OK.
- Proszę pana, ja pana bardzo, ale to bardzo przepraszam za to, co teraz powiem. Ale ja muszę.
- Eee?
- Czy lampki na modemie się świecą?

odmęty internetu.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1373 (1479)

#37898

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na początek dodam, że pracuję w sieci marketów nie z tej planety.
Coś dla ludzi o mocnych nerwach.
Ostrzegam, że może mózg zaboleć...

- Szukam Batman Arkham City na PS3.
- Niestety nie ma.
- Ale była?
- Tak.
- Ale nie ma?
- Nie.
- Ale kiedyś była?
- Tak.
- A dlaczego nie ma?
- Bo się sprzedała.
- A dlaczego?
- Bo to fajna gra jest.
- Aha.
Niezręczna minuta ciszy...
- A ta gra, to ile gier tu jest? (Uncharted Trylogia)
- 3 gry.
- Czyli więcej niż jedna?
- Tak.
- A ile kosztuje?
- 219zł.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 219.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 219zł.
- Czyli ile?
- 219zł.
- Czyli 3 stówy?
- Nie. 219.
- Czyli ile?
- 200 i 19.
- Czyli 200 i 19 groszy?
- Nie, 219.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 200 zł i jeszcze 19zł.
- Czyli 2 stówy?
- Nie. 200 zł i doda pan jeszcze 19zł, to ile to wg pana będzie?
- ...2 stówy...
- I....
- 19zł?
- Tak.
- Czyli jednak 2 stówy?

Żałuję, że nie chodzę z włączonym dyktafonem...

Saturn

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1516 (1610)

#52692

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie klienta, który nie potrafił odgadnąć ile gier jest w trylogii oraz dla którego 219zł to były na przemian 2 stówy albo 3 stówy? (http://piekielni.pl/37898)
Wrócił...

Podchodzi do mnie i jeszcze nie skojarzyłem, że go znam. Jeszcze nie.
- Proszę, a może pan podejść?
- Tak oczywiście - odpowiadam zdziwiony formą pytania.
- Bo tutaj jest puste pudełko (zamówienie przedpremierowe GTA V).
- Tak bo jest to pre-order.
Chwila namysłu i już coś mi zaczynało świtać w głowie, że znam skądś ten wyraz twarzy.
- Czyli w środku nie ma płyty?
- Nie.
Tutaj następuje moment, w którym wiele osób zastanawia się o co się go jeszcze spytać, czym mu jeszcze zepsuć dzień dzisiaj.
- A o co chodzi z tym?
I podaje mi do ręki preorder na konsolę PlayStation 4 o wartości 100zł.
Tłumaczę, że można zamówić konsolę i odebrać ją po premierze ale trzeba uiścić wpierw kwotę zaliczki.
- A kiedy ta konsola wychodzi?
- Stawiam, że październik albo listopad tego roku.
- Ale tego roku?

Tutaj mnie trafiło niczym grom z jasnego nieba, niczym opłata dla cygana za wywóz gruzu. Niemożliwe. To on. Wrócił. Silniejszy. A ja byłem na to nieprzygotowany.

- Tak tego roku.
- Ale tego roku 2013 czy następnego?
- 2013.
Odwraca pudełko i z drugiej strony jest wizualizacja kilku gier, które mają być dostępne na PS4 po premierze.
- A jak te gry mam odpalić?
- Nie rozumiem.
- No jak mam je uruchomić na Ps3?
- Nie ma jak, bo to jest tylko wizualizacja, a poza tym te tytuły będą dostępne na PS4 (nie chciało mi się tłumaczyć, że Watch Dogs dostanie też na PS3 bo to nie miało sensu).
- No dobrze ale gdzie te gry są?

I obraca pudełko, szuka informacji o tym, że proszek w środku należy podlać gorącą wodą co da w efekcie gry instant. Ja na spokojnie tłumaczę jeszcze raz coś co już powiedziałem.

- A GTA V kiedy wychodzi?
- 17go września tego roku (tak powiedziałem to celowo)
- Ale tego roku?
- Tak.
- A wyjdzie przed PlayStation 4?
- Tak.
- Ale tego roku czy następnego?
- Tego roku.
- Ale 2013 tak?
- Tak. 2013. Za niecałe 2 miesiące.
- Ale przed tym czy po tym? - i wskazuje na pre order PS4.
- Przed tym. Wpierw wychodzi GTA V a potem PS4.
- Aha - stwierdził ale jego mina nadal wskazywała wyraźnie na to, że próbuje ustalić ile razy jeszcze w tym roku będzie wrzesień. Myśląc, że to koniec myliłem się, bo oto wrócił mój koszmar w postaci ceny danego produktu.
- A ile kosztuje Księga Czarów?
- 159zł.
- Czyli stówę?
- Nie. 159zł.
- Czyli ile?
- 159zł.
- Czyli dwie stówy?
- Nie proszę pana, 159zł.
- Czyli stówa i pięć dych?
- Nie. 159zł.
- Czyli stówa?
- Nie proszę pana. 100 złotych + 50 złotych + 9 złotych.
- Czyli 159zł?
- Tak! - powiedziałem z niekrytą radością niemalże klaszcząc dłońmi.
- Czyli stówę?
I w pi*du cały misterny plan poszedł się je*ać.
Po chwili zostałem wybawiony z opresji przed klienta, który przez dłuższą chwilę przysłuchiwał się tej rozmowie i miał wyraźnie poprawiony humor.

Spytam ponownie jak już kiedyś pytałem.
Dlaczego Ja?

Piekło

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1299 (1381)

#84865

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Projekt sobie, a budowa sobie.
Mamy na naszym budynku łazienki zaprojektowane. W łazienkach są krany, bidety i inne bzdety.

Stuk puk.
-?
-Dzień dobry pani Talu. Problem jest.
-Na bramie? - spytałam z automatu, po czym oboje uśmialiśmy się po pachy, bo to kierownik robót sanitarnych był, a już była 13 i kto miał wejść już dawno był na placu. Kiedy perlisty nasz śmiech przebrzmiał odbijając się echem od nagrzanych w słońcu ścian mojej metalowej budy, Pan Karolek się rozsiadł i tako rzecze:
-Kible nie są podłączone.
-Kibli to nawet jeszcze nie przewieźli.
-Ale w papierach. Te ostatnie kible w ostatnim boksie, są niepodłączone - wyjaśnił pan Karolek, rozprostowując na kolanie wymięty rzut parteru, zalany prewencyjnie kawą i wyjaśniając pomyłkę językową.

No i faktycznie - wszystkie pomieszczenia z toaletami opajęczone były czerwonymi i niebieskimi liniami, tylko ostanie w ostatnim boksie miały linie nieprowadzące donikąd. Znaczy się rozpajęczały się i nie łączyły z resztą.

Po prewencyjnym rzucie okiem na dokumentację elektroniczną dzwonię do osoby, która nadzoruje prace sanitarne z ramienia Inwestora.

Krótko wyjaśniłam o co chodzi i słyszę w odpowiedzi:
-A pani jest pewna, że tam są kible? - zabił mnie. No może i nie jestem sanitarna, tylko architekt, ale potrafię rozpoznać kibel i umywalkę.
-TAK.
-A dlaczego jest Pani taka pewna?
-Bo są tam oznaczenia graficzne - wybąkałam w szoku i niedowierzaniu - opisane symbolami z legendy wyposażenia.
-No tak, ale tych ostatnich ubikacji na rozwinięciu wody nie ma.
-Bo się walnął projektant.
-To skąd pani wie, ze tam jest sanitariat?
-Bo tak są opisane te pomieszczenia na architekturze!
-Ale w robotach branżowych obowiązują Panią rysunki branżowe.
-To pan oczekuje od nas, że przytwierdzimy te umywalki do ścian, kible o tak postawimy i to wszystko będzie niepodłączone do sieci?
-No... trzeba ustalić, czy sanitariaty tam faktycznie są.
-No są, ewidentnie widać, że są.
-Dla MNIE to wcale nie jest takie oczywiste. Wyślę zapytanie do projektanta. Do widzenia.

Takie kible Schrödingera. Równocześnie są i ich nie ma.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (225)

#31501

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojechałem do Wro do znajomego na piwko+koncert. Jadę sobie tramwajem stojąc spokojnie. Na sobie bojówki 3/4, koszulka i jeansowy bezrękawnik z naszywkami zespołów na plecach.
Nagle ŁUP! Czuję ból w kręgosłupie. Obracam głowę, za mną stoi kilka osób, w tym dwa dresiki, kanar i starsza kobieta w fioletowym płaszczu. Każdy zajęty swoimi sprawami/rozmową/patrzeniem w okno. Zignorowałem. Może ktoś się po prostu zachwiał?
Jedziemy dalej i znowu ŁUP! Ponownie obracam łeb i ten sam widok co poprzedni, doszła tylko kobieta w średnim wieku. Zachwiać się raz rozumiem, ale dwa razy i w to samo miejsce? Myślę sobie: aha, albo zaraz będzie boruta z dresami, albo cyrk z wyzywaniem od satanistów. Dobra, wytrzymam ten ostatni raz.

Jazda trwa. Jakimś dziwnym przeczuciem obracam głowę i widzę ową starszą kobietę z pięścią uniesioną i wycelowaną w moje plecy.
-Co pani do k***y nędzy robi?! Czemu mnie pani bije?
-Ty satanisto! (Oho, jednak miałem rację) Bezbożniku ty! Jak śmiesz między porządnych ludzi wchodzić?!
-Kobieto. A skąd wiesz czy ja jestem satanistą czy nie?!
-Znam ja was! Zaklęcia diable na plecach sobie przyszywają!
Po zrobieniu facepalma, postanowiłem trochę jej dopiec i odwróciłem się do niej całkiem.
-Jaki ja satanista? Na przepustce z seminarium jestem! – tu rozchyliłem mój bezrękawnik i oczom pogromczyni demonów ukazała się moja czarna koszulka z potężnym krzyżem z Jezusem* na cały jej przód.
Kobieta się zapowietrzyła, chyba chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie tramwaj się zatrzymał, a ona biegiem wyleciała z niego.

A teraz puenta:
Ów znajomy, o którym wspomniałem na początku uświadomił mi jedno: tego dnia poznałem słynną SzczęśćBoże...

*Koszulka nie była jakąś manifestacją religijną, to był jeden z artykułów promocyjnych do Pasji Gibsona.

komunikacja_miejska

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 736 (814)

#39039

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Sąsiedzi, sąsiedzi, sąsiedzi, tak bardzo, bardzo kocham Was!" BIG CYC ;]

Mój imprezowy sąsiad z góry miał zwyczaj rzucania petów przez balkon. Wiadomo, jak jest wiatr, to one spadały raczej na mój balkon czy innych sąsiadów, niż na trawnik. W ramach bycia grzecznym, wziąłem popielniczkę (ja nie palę w domu, a takową miałem) i grzecznie mu ją wręczyłem i wytłumaczyłem o co chodzi. Przeprosił, podziękował. I faktycznie cały dzień następny pety nie leciały...
Dopiero wieczorem wyleciało ich nagle ze 20. Tak, opróżnił popielniczkę przez balkon.
Zabić?

sąsiedzi

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1081 (1129)

#9703

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będąc w około 20 tygodniu ciąży (co ważne w tym czasie wyczuwalne są już ruchy dziecka, a przynajmniej ja je wyczuwałam) nagle źle się poczułam. W sobotę zaczęłam wymiotować , w niedzielę doszła do tego biegunka. Nie mogłam jeść ani, o zgrozo, pić. Bojąc się o stan swój i potomka poprosiłam znajomego i pojechaliśmy, około 10 rano, na izbę przyjęć.
Przede mnę była tylko jedna osoba więc miałam nadzieję że szybko zostanę przyjęta bo byłam tak słaba ze ledwo stałam na nogach. Z karnacji jestem blada, ale tego dnia wyglądałam jak chodzący trup. Oczywiście okazało się że moje nadzieje były tylko mrzonkami, bo lekarz i dwie pielęgniarki musieli zrobić sobie przerwę. Ale dzięki temu dowiedziałam się, że na izbie przyjmuje pediatra. W głębi duszy ucieszyłam się bo myślałam że będzie świadom, że w moim stanie takie schorzenia są groźnie, nie tyle dla mnie ile dla dziecka. Oczywiście tuż za drzwiami czekało mnie kolejne rozczarowanie... Tuż przy drzwiach wygłosiłam formułkę:

[Ja] Dzień dobry. Jestem w 20 tygodniu ciąży, od wczoraj wymiotuję i mam biegunkę, nie mogę jeść ani pić.
[Lekarz] Proszę się położyć.

Gdy tylko wykonałam polecenie wyciągnął stetoskop i zaczął mnie osłuchiwać.
[L] No rzeczywiście słyszę że coś bulgocze (nie no dziwne... przecież tam jest dziecko). Proszę wracać do domu, pić wodę i jeść BANANY...

W ciężkim szoku, ale bez siły na jakiekolwiek kłótnie wyszłam stamtąd i wróciłam do domu wymiotować dalej.
Następnego dnia miałam umówioną wizytę kontrolną u ginekologa ale pech chciał że udało mi się tam dojechać dopiero o 17tej, gdy on już kończył praktykę. Złapałam go na oddziale i na pytanie o samopoczucie powiedziałam mu co i jak. W tym momencie zostałam totalnie owrzeszczana (lekarz ma specyficzne podejście do pacjentek - jest dość bezpośredni, lecz bardzo lubiany) że dlaczego nie przyszłam szybiej, że tak nie można, że coś mogło się stać dziecku. Powiedziałam mu że owszem, ale ja byłam, dzień wcześniej, rano na izbie i zostałam wysłana do domu, i tu podałam mu zalecenia jakie otrzymałam. Doktor spytał mnie tylko czy pamiętam nazwisko lekarza i stwierdził że idzie "ope**lić tego kretyna". Mi natomiast kazał zorganizować sobie piżamę i przybory toaletowe i wrócić na oddział.

Jak się okazało byłam tak odwodniona, że przez trzy dni dostawałam trzy razy dziennie kroplówki.

Izba przyjęć

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 360 (446)

#20339

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Za górami, za lasami, a dokładniej 3 lata temu w Korbielowie postanowiłam się wraz z lubym ponapawać się białym szaleństwem. I udało się, aczkolwiek nie w tej odmianie o jaką mi chodziło - zamiast śniegu miałam przyjemność obcowania z NFZ.

Do rzeczy: ja - deska, mój facet-narty. Zaraz po świętach, koniec grudnia, śniegu nie za dużo, za to lodu - a owszem. Ale da się jeździć, nie ma tego co się lubi, to się korzysta z tego co jest. Drugi zjazd i mój chłopak zaliczył porządną, lodową glebę efektem której była zmiana położenia jego barku. Decyzja: GOPR.

Akt pierwszy: dzwonię. Z komórki, w Korbielowie, połączyło mnie z alarmowym GOPRu najpierw w Rabce, potem chyba w Zawoi, a potem jeszcze gdzieś, zanim dotarłam do właściwej stacji.
Ok, mówię o co chodzi, widzę po chłopaku, że nie jest dobrze, a raczej nie ma obniżonego progu odporności na ból. Pan już jedzie. Luby zielono-fioletowy, ledwo siedzi/leży na ławce, nic nie mówi. Ok, jest Pan Goprowiec (PG).

Okazało się, że nic przeciwbólowego dać nie może (ok, rozumiem), usztywnił ramię folią spożywczą na kawałku tektury z napisem GOPR. PG był sam. Na nartach. Pytam o skuter GOPRu - nie mają, nosze na płozach - też nie. Ale PG mówi, że "może nam załatwić ZA DARMO zjazd kolejką krzesełkowa na dół... Super, swoją drogą ciekawe co by było gdyby był tam orczyk, a nie krzesło? No nic, PG z moim, ja sama z deską, nartami i kijkami (to akurat wyglądało nieco komicznie).

Akt drugi: Luby wygląda gorzej niż źle, zwija się i zaciska zęby. Do szpitala. Karetka? PG mówi, ze może wezwać, ale będą z 2-3 godziny. Super po raz drugi. My we dwójkę, ja nie miałam prawa jazdy jeszcze. PG okazał się natomiast pod tym względem nie piekielnym, lecz wspaniałym, zszedł ze mną do auta (około 1 km) w swoich butach narciarskich, wsiadł, założył buty mojego faceta i podwiózł auto pod sam wyciąg. Chwała mu za to!

Akt trzeci: jedziemy autem do szpitala. Prowadzi (a jakże!) mój luby, jedną ręką i coraz bledszy, ale wyjścia nie ma. Pije wodę mineralną. Dojechaliśmy po 50 min. Izba przyjęć, czy tam SOR (nie wiem, nie odróżniam). Kolejka na jakieś 10 osób, prawie wszyscy owinięci cudowną folią z napisami GOPR - złamane nogi, ręce, itp. Czekać i się nie wychylać Pani Pielęgniarka (PP) każe. Ok.
Wpada babka z rozciętą głową. PP każe jej tez czekać. Babce leje się krew po twarzy, prowizoryczny opatrunek jaki trzyma przy czole, cały czerwony. Puka do pokoju pielęgniarek, PP daje jej wacik 2x2 cm i mówi, żeby nie była taka nerwowa.

Akt czwarty: po 1,5 godzinie czekania wchodzi mój, a w zasadzie wpełza. Wychodzi za 5 min ze skierowaniem na rentgen i idziemy w kierunku drzwi, które pokazała PP (i zniknęli tam wszyscy połamani z kolejki przed nami). Za drzwiami korytarz, następne drzwi - na zewnątrz. Budynek z rentgenem jakieś 50 m dalej. Idziemy. Po drodze mijamy tych wszystkich połamanych, chodzą na zewnątrz w obie strony, wózek inwalidzki jeden - na nim chłopiec może 8 lat z nogą w folii GOPR, reszta złamanych nóg kuca/skacze/pełźnie podpartych przez znajomych lub rodzinę, ewentualnie, jak ktoś wylądował tu sam, to na ramionach tych, co są ofoliowani GOPRem tylko na ręce. Paranoja:)

Akt piąty: w kolejce do rentgena czekamy tylko 40 min, bo nas Pan Pielęgniarz wziął jakoś szybciej, widząc, że mój facet zaraz padnie. Przed pokojem rentgenowskim z 30 osób. 2 krzesła. Około 8 złamanych nóg, których właściciele trzymają się na tych, co ich podpierali w drodze między budynkami. Ale nic to, paranoja trwa...

Akt szósty: Ok, jest decyzja, bark wybity, nastawiamy. Pełna narkoza. My zdziwienie, no ale jak trzeba to trzeba. Zabieg zrobili, luby od razu zrobił się jakiś taki bardziej żywotny (z powodu zelżenia bólu, nie z powodu narkozy). Ok, po zabiegu, PP mówi- w gips! My, że nie, PP, że trzeba, my że nie, że przecież można inaczej, że bandaż, że kupimy potem taki "usztywniacz" na bark i będzie w nim chodził. PP, że no dobrze, na wasze życzenie, ale oni nie mają bandaży. Ja w szoku, w sumie po co w szpitalu bandaże, nie?

Akt siódmy- końcowy:
PP: - to Pani pójdzie, kupi ten bandaż, jak chcecie takie usztywnienie.
Ja: - Ok, a gdzie?
PP: (myśli, wyciąga kartkę i zaczyna coś na niej rysować) Pani pójdzie w bramy głównej w lewo do świateł, potem w prawo z 300 m, potem w lewo do ronda, na rondzie prosto, za bankiem w prawo i za jakieś 500 m będzie apteka całodobowa.
Ja: - ....?
Ale co miałam zrobić, polazłam... Pół godziny marszu o północy w obcym mieście przy -20′C to w sumie normalne, żeby zdobyć bandaż dla pacjenta szpitala...
Wróciłam, usztywnienie założone, ale mojego jeszcze boli.
Ja: - A czy lekarz może dać coś przeciwbólowego?
PP: - Nie mamy nic.
Ja: - A jakąś receptę na coś mocniejszego typu jakiś ketonal czy coś?
PP: - Ibuprom mu pani kupi...

P.S.: przyjechał po nas mój tata, bo to około 1,5 godziny jazdy od nas, ja nie pojadę a mój po narkozie tym bardziej. Tata jak podjechał pod ten szpital, zabrał nas i wyjeżdżając, zanim zdążyłam cokolwiek mu opowiedzieć, westchnął:
- Nie lubię tego szpitala, 20 lat temu mnie tu źle złożyli, a podobno do teraz nic się tu nie zmieniło...

Szpital w pewnym górskim mieście

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 576 (630)

#70687

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam szczęście do służby zdrowia. Albo pecha, zależy jak spojrzeć.

Źle stanęłam. Zabolało, ale to nie pierwszy raz, kiedy skręciłabym nogę, więc wiedziałam, jak działać. Był piątek, więc po prostu nie poszłam na zajęcia, kostkę posmarowałam maścią, usztywniłam bandażem i wyjęłam z szafy koleżankę kulę ortopedyczną. W poniedziałek nie było gorzej, ale uznałam, że jednak przyda się zwolnienie za ten piątek, więc wybrałam się do lekarza ogólnego. Pomacał kostkę, podumał, wystawił skierowanie do ortopedy na cito i na prześwietlenie. I wtedy zaczęła się zabawa.

Podreptałam do przychodni, trzasnęli mi fotkę z jednej i drugiej strony, dopisali do akurat przyjmującego ortopedy. Rejestratorka się pośmiała, że pan doktor młody, fajny, hehe, będzie miło. No, to najważniejsze. Próbujemy.

Kolejki nie było, to nawet myślałam, że nie mogłam lepiej trafić. Pan doktor rzeczywiście wyglądał, jakby dopiero co z uczelni wyszedł, ale to dobrze, jeszcze mu się chce. Zdjęcie obejrzał, nogę pomacał, pełen niedowierzania zdjęcie obejrzał ponownie, a to przysuwając się, a to odsuwając od monitora, po czym zapytał:

- Jak pani tu przyszła?

No jak to jak, normalnie, na nogach, o kuli. A on mi na to, że złamanie. Pokazuje zdjęcie, rzeczywiście, kość w dwóch częściach, no jak w mordę strzelił. Idealnie równa przerwa. To co teraz? Ano teraz w gips. Ale to lepiej będzie, jak mnie nie zagipsują na miejscu, w przychodni, tylko żebym do szpitala poszła, bo może by mnie operować chcieli. Jasne, nie ma sprawy, co to dla mnie, taki spacerek. To tylko złamanie przecież.

Jeden szpital. No tak, złamanie, przykra rzecz, ale akurat ortopeda jest na operacji, to może lepiej, żebym do drugiego szpitala poszła. Jasne, co to dla mnie.

Drugi szpital. Tu już profesjonalnie, po odczekaniu odpowiedniego czasu kolejne zdjęcie, gips i do domu. Tylko dali do podpisania, że się musiałam włóczyć po mieście, bo mnie odesłali z przychodni i pierwszego szpitala, no bo przecież tak nie można. Rzeczywiście jakby bez sensu.

Dotarłam do domu z przykazaniem, że za tydzień kontrola w przychodni, z myślą, że może wrzucę tę historię na piekielnych, co się przecież jeszcze może wydarzyć. Hehe. Kilka dni spokoju, noga w gipsie, spacerki ograniczone do absolutnego minimum. I w czwartek wieczorem niespodzianka. Niby nie chodziłam, nie stawałam na gipsie, nic, a jednak gips pękł. Tak na wysokości kostki. Trudno było mówić o usztywnieniu, o które chodziło, więc powstała decyzja – w piątek znowu do przychodni. Sprawdzone godziny urzędowania ortopedy, tym razem innego, wszystko się zgadza, wio.

Na miejscu okazuje się, że ortopedy nie ma. Żadnego. No, w grafiku jest, ale nie ma, bo nie ma, bo nie. Tak, przykra sprawa, taki złamany gips, proszę przyjść w poniedziałek, przecież ten mój lekarz tylko w poniedziałki jest. Za późno? To do szpitala, jej jest wszystko jedno.

Izba przyjęć. Tak, tak, złamany gips, ale przecież miałam iść na kontrolę. Do ortopedy w poradni przyszpitalnej, ten szlaczek to wcale nie jest nazwisko ortopedy z przychodni, nieważne, co to jest, mam iść do poradni. To poszłam. Tam mi pani powiedziała, że to trzeba było przyjść szybciej, a w ogóle się zapisać, a w ogóle doktor kończy pracę za piętnaście minut, więc już nie przyjmuje. Logiczne.

Izba przyjęć. Ratownik medyczny się zainteresował, gdzieś poszedł, z kimś zagadał, tak czy inaczej po odczekaniu odpowiedniego czasu założyli nowy gips i kazali na kontrolę w przyszły poniedziałek, do ortopedy w przychodni, który mnie tu za pierwszym razem przysłał.

Poniedziałek. Trzy godziny odczekane, bo chociaż najpierw należało wchodzić do gabinetu według kolejności przyjścia, to nagle, dwie osoby przede mną, lekarz zmienił zdanie i zaczął wyczytywać nazwiskami. I o mnie zapomniał. Zdarza się. Kiedy w końcu weszłam do gabinetu, obejrzał gips i stwierdził, że trzeba prześwietlić. Nie ma sprawy, mam wprawę w skakaniu na rentgen. Tak, trzeba prześwietlić, tylko bez gipsu. Także mam sobie przed prześwietleniem gips zdjąć, po prześwietleniu założyć. A że to szyna gipsowa, to będzie „jeszcze łatwiej”. Ale jak, sama zdjąć, sama założyć? „No ja z panią przecież nie pójdę.” Aha.

No to poszłam. Tak coś czułam, że nic z tego nie wyjdzie, ale lekarz powinien wiedzieć, co robi. Odwijam jeden bandaż, drugi… Ale trzeci to już w gips wtopiony, cudów nie ma, nie odwinę. Radiolog mnie ochrzanił, że to trzeba było iść do gipsowni, ale nie teraz, tylko jak w gipsowni ktoś jeszcze był, bo o tej porze to wiadomo, że nie ma. On może prześwietlić w gipsie, ale jak lekarz kazał bez, to on nic nie poradzi, do widzenia.

Wróciłam następnego dnia. Z ciężką artylerią – matką moją, choleryczką. Ja nie umiem walczyć o swoje, ona w razie potrzeby wszystko na głowie stawia. Aż mi głupio było, ale wyższa konieczność. Więc wróciłam, zostałam dopisana do innego ortopedy, gips mi ściągnięto normalnie, w gipsowni. Lekarz obejrzał zdjęcia, obejrzał nogę i stwierdził... Że to wcale nie jest złamanie. Najprawdopodobniej mam tak genetycznie jedną kość w dwóch częściach. Skręciłam, owszem, nawet mocno, ale złamanie to to nie jest. Po koledze po fachu poprawiać w karcie nie będzie, więc niech będzie, że złamana, ale taki młody, to pewnie nawet nie wie, że tak się da, w dwóch częściach. W poniedziałki już nie przychodzić, we wtorki.

A teraz sobie czekam na rehabilitację. Do maja. Spoko, mi się nie spieszy.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 314 (340)

#82581

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasy dawne, osnute pajęczyną wspomnień i kurzem innych przeżyć.

Rozpocząłem pracę w zawodzie. Jeden z większych szpitali w mieście, jeden z cięższych oddziałów. Zazwyczaj 40 osób, z czego 35 leżących. Obsada nocna - najczęściej 3 osoby zespołu pielęgniarskiego, w tym jedna oddelegowana na Salę Intensywnego Nadzoru (6 łóżek).

Sylwester. Jako "świeżaki" oczywiście z kumplem dostaliśmy najlepsze dyżury w grudniu. Wigilia - noc. Sylwester - noc. Na Sylwestra dorzucona jeszcze jedna dziewczyna - nie wiem, czy podpadła czymś oddziałowej, czy wyciągnęła najkrótszą słomkę.

Na oddziale spokój - ordynator pilnował, by na tego typu święta wypisywać na potęgę - ludzi na oddziale może 15.

Wybiła północ - szampan Piccolo się skończył, rzucamy hasło z kumplem: "no to fajek i się rozchodzimy każdy do swoich obowiązków".

Wychodzimy na korytarz - siwo. Gnam na złamanie karku na klatkę - gdzie są klapy p/dymowe - tam jeszcze siwiej. No coś się ewidentnie pali. Otworzyliśmy klapy i dawaj do telefonu, by zadzwonić na Izbę - zgodnie z procedurą.

Rozmowa:
Izba Przyjęć: „Halo!".
Ja: „Dzień dobry, sprawa jest, u nas na piętrze to siwo od dymu jest - gdzieś się pali”.
Izba Przyjęć (głosem żula spod nocnego): „Spoko-spoko, chłopaki sobie na Wstrząsówce* grilla zrobili. Wpadacie?”.

Kurtyna.


*Sala Wstrząsowa - czyli na wypadek naprawdę nagłego wypadku - sala przystosowana pod „wszystko", od reanimacji po zabiegi chirurgiczne.

Szpital słuzba_zdrowia pożar

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (195)