Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

BVBArmy

Zamieszcza historie od: 25 marca 2021 - 18:49
Ostatnio: 23 kwietnia 2024 - 18:47
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 164
  • Komentarzy: 3
  • Punktów za komentarze: 13
 

#87449

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Cieknie mi dach. No moknie ściana po każdym deszczu, grzyb rośnie, tynk odpada. Cóż zrobić? Tuż po zauważeniu przecieku, zadzwoniłam do Spółdzielni Piekielnej ze zgłoszeniem.

Samo zgłoszenie nie było już zadaniem prostym. Na stronie spółdzielni dwa numery i brak jakichkolwiek dalszych informacji.
Pierwszy numer: pudło - czynsze. Dzwonię pod drugi, który najprawdopodobniej był obsługiwany przez leniwca ze Zwierzogrodu. Po krótkiej i bardzo nieprzyjemnej wymianie zdań wniosek był jeden: "Psze pani, ja się to żadną ulicą Przedwieczną nie zajmuję, Przedwieczna to osiedle Piekielne numer 2, a my jesteśmy od zgłoszeń z Piekielne 1".
Na szczęście jednak odbierająca podyktowała mi właściwy numer, wyrażając przy tym głębokie rozczarowanie moją niewiedzą i niezaradnością. Z ciekawości sprawdziłam - numer ten nie widnieje na stronie spółdzielni. Właściwie nawet Google go nie znajduje i nie podpowiada, jaka instytucja za nim stoi. Może to wiedza tajemna tego osiedla, kto wie...

Dodzwoniłam się w końcu do właściwego organu. Poinformowałam, że mieszkam na poddaszu bloku 6/66 i woda spływa po moich skosach dachowych.
- Aha, to ja wyślę hydraulika. - usłyszałam radosny głos w odpowiedzi.
No może ja się mało znam na budowlance, ale chyba hydraulicy dachów nie naprawiają. Powtarzam więc cierpliwie, że to nie rura, to dach. Deszcz pada, dach cieknie, woda kapie, ściany kaput.
- Ach, no to nie wiem, może budowlańca. Zapytam kolegi. Jutro o 11 ktoś przyjdzie.
Uff.

Nie robiłam sobie wielkich nadziei. Oczami wyobraźni widziałam już hydraulika, który drapie się po głowie widząc nieszczelne dachówki. Rozczarowanie jednak było znacznie większe - otóż kolejnego dnia nikt się nie zjawił. Następnego również.

Ponowny telefon. Blok Starodawna 6, tak, dach, tak nadal cieknie. Pani po drugiej stronie wydawała się być w wielkim szoku. Jak się bowiem okazało, technik (jednak budowlaniec!) złożył już raport, że był i usterka została przez niego bohatersko naprawiona!
Jak to nie jest wzór pracy zdalnej, to nie wiem, co nim jest.

Dowiedziałam się, że muszę uzbroić się w cierpliwość, gdyż nie jestem jedyna i najbliższy wolny termin mają równo za 7 dni. Calutki tydzień padało, a na dokładkę spadł śnieg i zalegał na tym nieszczelnym (i nieszczęsnym) dachu. Zaczęłam się obawiać, iż grzyb ze ściany niedługo zacznie domagać się niezależności.

Nastał w końcu wielki dzień. Oto dzisiaj miał nastać koniec, a przynajmniej początek końca moich zmartwień. O godzinie 11 bowiem powinien był przyjść pan złota rączka.
11 minęła.
12 minęła.
O 12:30 dzwonię do Spółdzielni ponownie. Pani rozpoznaje mnie po głosie. Po cichym "Zapomnieliśmy o niej!" wyszeptanym do koleżanki, wnoszę, że nie spodziewała się mojego telefonu. Dowiaduję się jednak, że do 30 minut ktoś będzie.

No i przyszedł sobie pan. Popatrzył na grzyb, popatrzył na ściany i z rozbrajającą szczerością rzekł: "Ale co ja pani poradzę na to, jak ja na dachach się nie znam? To trzeba zdjęcie zrobić, do spółdzielni wysłać, komisję powołać".
Komisję. Do cieknącego dachu. Wzięłam głęboki wdech.
- To po co pana tu przysłali, jak pan nic z tym nie zrobi?
- A oni tak zawsze. Trochę się pani podobija i powołają tę komisję.
No to trzymajcie kciuki, bo czeka mnie walka o komisyjną ocenę stanu dachu. Jak widać sam fakt, że cieknie jeszcze nie jest żadnym dowodem i potrzeba sztabu specjalistów.
Grzyb ma na imię Reksio.

Spółdzielnia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (270)

#9568

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Moja rodzina posiada dość specyficzny dar komunikacji z wszelakimi chamami i dorobkiewiczami. Trochę tak jakby ewolucja umieściła na naszych plecach środkowy palec, widoczny dla każdego tego typu osobnika.
Mój kuzyn, Damian (imię zmienione) prowadzi na spółkę z koleżanką własny sklep osiedlowy. Ostatnio, gdy mieli dostawę i ciężko było im się "odnaleźć" do sklepu wpadł jak burza jakiś ich miejscowy Pan Bond, co to za komuny "całą opozycję po kątach rozstawiał". Postał przed ladą dosłownie pięć sekund i krzyczy na cały sklep, w którym było jeszcze kilku innych klientów.
- Ktoś w tym burdelu obsługuje?!
Damian wszedł za ladę i profesjonalnie się uśmiechnął.
- Oczywiście proszę pana. Na pewno się pan ucieszy, dziś mamy promocję na seks analny, tak jak pan lubi. Mam zacząć wchodzić panu w d***e już teraz, czy poczeka pan aż wejdziemy na zaplecze?
Pan zapowiedział, że przyśle kolegów z policji i wybiegł. Policji, ani Bonda, już się w tym sklepie nie widuje.

Sklep kuzyna

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1051 (1173)

#11961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia mojego kolegi, który jeździ na karetce (jako ratownik i kierowca).

Zmiany w pogotowiu są przeważnie 12-godzinne - 7- 19 i 19-7. Pewnego dnia, blisko godziny 19, kiedy wszyscy już myśleli tylko o relaksie i kolacji, karetka dostała wezwanie. Jeden z ratowników zerknął na wydruk i mówi, że muszą pojechać do wsi Bociany i przywieźć stamtąd pacjenta do szpitala.

Konsternacja. Nikt nie wie, gdzie jest wieś Bociany ;) Z pomocą mapy udało się ją szczęśliwie zlokalizować. Ponieważ wieś znajdowała się w niemałym oddaleniu od szpitala, ekipa zebrała się w okamgnieniu, żeby jak najszybciej załatwić tę sprawę przed fajrantem. Droga minęła szybko, wieś udało się znaleźć dość łatwo, większy problem był z podanym na wydruku adresem. Ekipa błądzi sobie malowniczymi, wiejskimi dróżkami, jeden z ratowników łączy się z dyspozytorką. Ta po chwili odpowiada, że żona pacjenta wyjdzie do głównej drogi, żeby wskazać drogę karetce.

Świetnie. Po 5 minutach Pani została zlokalizowana.

[Ratownik] Dzień dobry, dzień dobry, proszę nas szybko pokierować do domu, trochę pobłądziliśmy.
[Pani] Ależ oczywiście, tędy proszę... - cała przejęta kieruje ekipę do domku za rogiem.

Chłopcy wpadają z Panią do domu, delikatnie ją ponaglając (zrobiła się bowiem już godzina 20 ;)), Pani zaaferowana prowadzi ich do pokoju, a tam... zasłane, czyściutkie, ale... PUSTE łóżko!

[Ratownik] Pani sobie z nas żarty robi?! Gdzie jest pacjent??
[Pani] No... Tu powinien być... (i patrzy na nich pytająco i z przestrachem)

Ratownicy wznoszą oczy ku niebu, jeden z nich już nabiera powietrza w płuca, żeby ochrzanić Panią za nieodpowiedzialność...

[Pani] No panowie go mieli PRZYWIEŹĆ ze szpitala...

Konsternacja. Jeden z ratowników szybki bieg do karetki, rzut oka na wydruk... Stoi jak byk: "Transport pacjenta ZE szpitala DO wsi Bociany" :)

Ratownicy oczywiście grzecznie Panią przeprosili, uspokoili i obiecali "wrócić za chwilę" ;)
W karetce oczywiście gromy padły na przyjmującego zgłoszenie ;)

PS. Do domu pacjent został szczęśliwie przetransportowany po godzinie 21. ;)

pogotowie i Bociany :)

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 802 (856)

#43872

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
O zwierzętach, tym razem na poważnie.
Wiem, że najczęściej zwierzak nie jest winien swojemu zachowaniu. Że to problem niewłaściwego wychowania, warunków, braku nadzoru i samca alfa...
Wiem, co nie znaczy, że rozumiem.

Do SORu przybiega niewiasta. Wieczorem.
Zapłakana, ale wyglądająca dość dobrze. Na pierwszy rzut gałki ocznej, zdrowa.
Bez słowa wchodzi, siada i zdejmuje rękawiczki.
Takie skórzane, eleganckie. Z których wylewa się krew.
Prawa ręka przegryziona na wylot w kilku miejscach. Widać kości śródręcza.
Lewą najwyraźniej się zasłaniała - brak połowy palców...
Bawiła się, jak co wieczór, ze swoim pieskiem. Dokładniej suczką. Rasy pitbull.
Którą wychowywała od stadium przypominającego skrzyżowanie świńskiego embrionu z krokodylem...
Bawiła się, jak zawsze. Głaskała ukochany gadzi łeb, kiedy jej pupilka, nagle, nie sprowokowana, rzuciła się na nią z głuchym warkotem. I pozbawiła panią możliwości prawidłowego korzystania z kończyn górnych do końca życia.

Innym razem, w karetce.
Wezwanie na wieś. Do pogryzionego dziecka.
Jakkolwiek samo wezwanie brzmi dramatycznie, nigdy nie oddaje obrazu na miejscu.
Pędzimy jak szatani, żeby zdążyć... no właśnie, na co?
Na obejrzenie ślicznej, sześcioletniej dziewczynki bez lewej połowy twarzy.
Dokładnie, to twarz jest na miejscu, ale przez całą jej długość biegnie potworna rana kąsana, oddzielająca tkanki miękkie od kości twarzoczaszki.
Z doświadczenia wiem, że nawet, jeżeli chirurdzy zdecydują się zaszyć ten koszmar (a ran kąsanych się z zasady nie szyje), to i tak wejdzie infekcja.
Rana zropieje, a potem dziecko będzie mogło grać w horrorach bez charakteryzacji.
Dlaczego? Kto zawinił?
Sąsiad. Pijanica i awanturnik iście piekielny.
Jako, że spokojne życie rodziców małej nie dawało mu spokojnie oddawać się upodlaniu (nie wiadomo w sumie czemu), postanowił wnieść swój wkład.
Napił się jak bydlę, którym istotnie był i wrzucił przez płot swojego kundla rasy samoyeb. Wielkiego, wkurzonego i o podobnie, jak pan, radosnym usposobieniu.
Prosto przed bawiącą się w ogrodzie dziewczynkę.
Kundla odciągnął od dziecka ojciec. Siekierą. Skutecznie.
A na miejsce trzeba było po naszym odjeździe wezwać drugą załogę.
Bo mieszkańcy wsi, na wieść o tragedii, walnie przyszli złożyć draniowi wyrazy szacunku. Ręcznie i orężnie.
Tylko co z tego, skoro dziecku urody nikt nie zwróci?

Nie dziwcie się więc, że ratunkowi zazwyczaj boją się czworonogów.
Za dużo widzieliśmy...

służba_zdrowia

Skomentuj (182) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1528 (1602)

#33614

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Troszeczkę piekielne, troszeczkę zabawne, choć w sumie - zależy dla kogo....

Pewien Hiszpan przyjechał do Polski na wymianę studencką. Człowiek oświecony wydawać by się mogło. Spodobała mu się pewna Polka, moja znajoma. Postanowił ją poderwać. A że to człowiek dość szarmancki był [ah, Ci Hiszpanie... :)] to wpadł na pomysł, ażeby przygotować dla niej kolację przy świecach. Udał się najbliższego supermarketu w celu zakupienia niezbędnych pomocy. I właśnie tam zobaczył piękne świeczki, co jedna to inna, większe, mniejsze, w przeróżnych kolorach i kształtach. No i je kupił. Starał się bardzo.

Możecie sobie wyobrazić, jakie było jego zdziwienie, kiedy zaproszona dziewczyna z przerażoną miną i krzykiem wypadła z mieszkania.

Ale ona była chyba jeszcze bardziej zdziwiona, kiedy zobaczyła całe mieszkanie udekorowane...

...zniczami. :)

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1310 (1402)

#55870

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Podróż marzeń.
Musiałem pojechać do stolicy Podlasia.
Wieczorem, co ważne, wyruszyłem w drogę.
Włączyłem wysłużonego GPSa i zdałem się na głos Czesiulka.
Jako, że jechałem tą trasą w czerwcu, wiedziałem, że trzeba spodziewać się ruchu wahadłowego w ilości sztuk czterech co najmniej. Ale, że dzień był wyjątkowy, ludzi na drogach jak na lekarstwo.
Nic to, furda wahadła! Nadrobię na trasie.

Dojechałem do remontów. Pusto. Ciemno. Ale stoję na czerwonym, bo wiem, że - zgodnie z prawami fizyki - gdybym tylko złamał święte prawo drogowe, natychmiast z naprzeciwka pojawiłby się TIR, rozpędzony do prędkości dźwięku, a za nim radiowóz.
Stoję.
Dziesięć minut.
Piętnaście.
Zmiana!!! Jadę!
Za objazdem niespodzianka: pomimo teoretycznego końca remontu, nawierzchni nadal nie stwierdza się...
Toczę się więc dwudziestką, ciepło myśląc o konstruktorach pancernego zwieszenia mojego autka.
Kolejne światła. Powtórka. Kwadrans wytężonej obserwacji ruchu gałęzi drzew. Potem jadę - jakieś 300 metrów objazdu.
I tak cztery razy.
Czyli - lekko licząc - godzina w plecy.

Dojeżdżam do jakiejś wioski. Dajmy na to, Piekielna Małego.
Mijając kościół wielkości katedry Notre Dame (charakterystyczna cecha Podlasia), kątem oka spostrzegam żółtą tablicę z jakąś trasą i napisami. Za 500 metrów orientuję się, że nie należało jej omijać...
Zamiast mostu, w poprzek lokalnego cieku wodnego rozciąga się kilka drewnianych belek, ani chybi pilnowanych przez miejscowego trolla, który ściąga z podróżnych myto, w razie odmowy wyrywając losowo wybraną kończynę.
Jako, że mój czołg nie nadaje się do forsowania rzeki po rozłożonych drewienkach opałowych, zawracam.
Dojeżdżam do tablicy. A tam - niespodzianka: napis "objazd".
I wytyczona trasa tegoż.
Jako, że nazwy miejscowości są mi równie obce, co figury baletowe, włączam Czesiulka na głośno i skręcam w drogę oznaczoną strzałką "objazd".

Jadę. Pięć kilometrów. Przez ciemny las.
Czesław w trybie ciągłym drze jadaczkę, że mam zawracać i spróbować sił z trollem spod mostu...
Nie daje się przekonać, że istnieje jakakolwiek alternatywna trasa. Jadę więc dalej, szukając znajomych, żółtych tabliczek.
Ale nie znajduję.
Toteż brnę dalej w głąb przedwiecznej puszczy.
Droga, choć asfaltowa, robi się tak wąska, że muszę zjeżdżać na pobocze, żeby wyminąć się z przelatującym komarem.
Do tego, w poprzek drogi śmigają płomiennookie stworzenia, które byłyby dość straszne, gdyby nie postura niezbyt wyrośniętego chomika...
Ani chybi - fretkołaki.
Po 16 kilometrach, nawigacja zaskakuje i każe skręcić w prawo.
Jezu, jest dobrze!
Droga szeroka już co najmniej na samochód i chudą kozę!
Fretkołaki żałośnie wyją za plecami!
Potem skręt w prawo. I kolejny.

Wyjeżdżam z głuszy.
Prosto do Piekielna Małego. Dzielnica: Przedmoście.
Czyli w miejsce startu, jakieś pół godziny wcześniej...
Wracam do tablicy. Tym razem zapamiętuję nazwy miejscowości.
I wbijam się z powrotem w las, z okrzykiem "Fretkołaki, wracam!" na ustach.
Tym razem odnajduję ukrytą w chaszczach tablicę kierującą na Wypierdowo Kmiece.
Jadę więc tam. Kolejne 15 kilometrów spada z licznika.
Po drodze - ani jednej tabliczki "objazd", ani jednego cholernego drogowskazu!
Wreszcie, po trzydziestu minutach, docieram do Piekielna Małego, dzielnica Zamoście!
I wiecie co? Tam stała druga tabliczka z upragnionym napisem.

Jeszcze tylko dwa smaczki tej wyprawy.
Mostek można był objechać drogą polną, po lewicy. O długości jakichś 400 metrów i czasie przejazdu 3 minuty.
Tylko trzeba było o niej wiedzieć...
A za objazdem był drugi most.
Nie uwierzycie, jak wygląda przeprawa po nim.
Otóż, nasi genialni konstruktorzy, ułożyli na moście kilka równi pochyłych, po których należy przejeżdżać celem kontynuowania podróży.
Ja dałem radę, ale jadący przede mną biedak, dokonywał cudów swoją osobówką, starając się przypomnieć pojęcia kąta natarcia i zejścia.
Niekoniecznie przydatne właścicielom normalnych aut...
Podróż zakończyłem prawie dwie godziny po terminie przewidywanego dojazdu.

Dziękuję włodarzom naszych dróg. Zwłaszcza za doskonałe oznakowanie objazdów...

bardzo czarna d...

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 742 (902)

#81956

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zacząłem ostatnio pracę kuriera. Robota jak każda inna, w końcu - trzeba się jakoś utrzymywać. Ile piekielności się przez ten miesiąc namnożyło, nie policzę.

Na dzień dobry godziny pracy. Na magazynie mamy być od szóstej rano, potem sortowanie paczek i wyjazd w rejon. Samo to nie jest piekielne, ale będzie ważne w dalszej części historii.

Dostałem jako swój rejon dwie gminy (typowo wiejskie, więc odległość od domu do domu to często +/- 10 kilometrów. Wiadomym jest, że bez sprawnego auta nie ma szans obsłużyć sensownej ilości paczek. Po trzech dniach "próbnych" dostałem własne auto i hajda - w teren. Stary, wysłużony Fiat Seicento. Złom jakich mało, ale "ja nie pojadę"?

Generalnie po godzinie stałem w uliczce na wsi i dzwoniłem do szefa, że auto zgasło w trakcie jazdy i nie odpala. Podjechał drugi kierowca, wziął część paczek, a ja miałem czekać. Po czterech godzinach ktoś zgarnął mnie z tego pola. Rozwiozłem ile zdążyłem i o dwudziestej byłem w domu.

Dwa dni później ta sama historia. Tym razem czas oczekiwania żeby ktoś po mnie podjechał - trzy i pół godziny w samochodzie z uszkodzonym oknem od strony kierowcy (nie dało się go domknąć, pokrętło się zacięło). Tym razem zdenerwowałem się i o szesnastej po prostu zjechałem na bazę.

Przy okazji zapytali, gdzie stoi to uszkodzone seicento, bo jeszcze go nie zgarnęli.

No ale dobra. Wspominałem o przychodzeniu na szóstą. Generalnie plan jest taki, że jeździsz aż wyjeździsz - do ostatniej paczki. Planowo dostarczasz siedem paczek na godzinę. Ja akurat nie mogę narzekać (tylko dwie gminy, więc średnio mam około trzydziestu do pięćdziesięciu stopów) ale co ma powiedzieć kurier, który tych paczek dostanie siedemdziesiąt? Zazwyczaj kończymy wtedy pracę koło dwudziestej. Bo pomiędzy ósmą a dziewiątą uda się zakończyć sortowanie, zapakować i wyjechać w teren. Można więc śmiało powiedzieć - jesteśmy przemęczeni.

Klienci. Wiele razy słyszałem, jaki to kurier zły i niedobry, bo zostawił awizo i pojechał. Ale po miesiącu tej pracy się nie dziwię. Pięć prób dodzwonienia się, brak numeru budynku na posesji, GPS takich dziur po prostu nie widzi - a jak się znajdzie, klienta nie ma w domu. Pamiętam, że przez taką sytuację straciłem godzinę żeby dostarczyć trzy paczki. Odebrano w końcu tylko jedną. Bo nie ma głupiego numeru na budynku, a telefonu żeby poprowadzić nikt nie raczy odebrać. Po prostu bieda piszczy w kraju, bo nikogo nie stać na tabliczkę z adresem żeby przyłomotać choćby do bramy. Do tego po posesji biegają psy, nie ma skrzynki pocztowej (bo mniejszą, luźno opakowaną przesyłkę dałoby się do takowej włożyć) ani dzwonka. A potem płacz - bo kurier nie dostarczył. Ale że próbował dodzwonić się żeby ktoś po paczkę ruszył się domu, to nie łaska sobie przypomnieć.

Moja ulubiona sytuacja, z dzisiaj. Na moim rejonie jest niewielka miejscowość, ot - kilka budynków, kościół, kilka sklepów i ze dwie fabryki. Można by rzec - miasteczko. Podjeżdżam pod wskazany adres z numerem 10. A tam kamienica. Dzwonię do klientki, bo przecież nie będę pukał od mieszkania do mieszkania. Po sześciu połączeniach dałem sobie spokój (taka ciekawostka - mężczyźni, jeśli już odbierają to zazwyczaj w trakcie pierwszego połączenia a kobiety dopiero przy drugim. Magia trzymania telefonu w kieszeni, nie w torebce). Pytam sąsiada, czy mieszka tu konkretna osoba, do której zaadresowana jest paczka. Udało się ustalić że owszem, mieszka, ale jest w pracy. A awiza nie ma jak zostawić bo wejście do kamienicy jest z tyłu, ogrodzone - i latają tam luzem psy.

Na szczęście w biurze powiedzieli, że jak wyślę na podany numer SMS'a, to będzie się to liczyło jak awizo.

No i mój rekord. Ostatnio w terenie zepsuło się auto. Rozrusznik padł i wysłużony transporter nie chciał po prostu odpalić. Szef przyjechał w miarę szybko (trochę ponad godzinkę, co akurat zrozumiałe, bo byłem kawał drogi od bazy), przepakowaliśmy paczki, a on zaczął mocować się z gruchotem. Pominę już fakt, że w aucie które dostałem nie działał prędkościomierz.

Następnego dnia szef mówi mi, że ten transporter ma kopnięty jakiś kabel (tu pokazał mi który, zaizolowany taśmą) i że jak nie będzie chciał odpalić to nim pokręcić i powinien zaskoczyć. Solidnie już rozbawiony skwitowałem to krótkim "ok". Generalnie w ciągu dnia dwa razy to auto musiałem tak odpalać.

No i nadszedł piątek trzynastego. Nauczony doświadczeniem, zanim się zapakowałem, spróbowałem odpalić leciwego transportera. No i żopa. Szef zaczął mieszkać pod maską i po chwili stwierdził - dzisiaj jedzie pan Seicento. Dodam, że tym samym, które zepsuło się za pierwszym razem. Dzisiaj Seicento zepsuło się pod koniec mojej pracy, taka sama awaria jak ostatnim razem - ale udało się odpalić na popych. A w poniedziałek mam chyba wolne, bo - po prostu - nie ma czym jeździć.

Serio, lubię tę pracę. Naprawdę dobrze czuję się w terenie i nie mam problemu zostać czasami dłużej, żeby zrobić jakiś duży odbiór. Ale przez te ciągłe awarie poważnie szukam czegoś innego.

kurierzy

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (163)

#51740

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Upały, upały, upały. Któż nie chciałby mieć choć trochę chłodniejszego pomieszczenia w pracy, choć kilku stopni mniej?

Cóż więc wymyślili pracownicy biurowi mojego wuja aby ochłodzić gorącą atmosferę?

Postawili na środku pokoju nieużywaną lodówkę, podłączyli do prądu i otworzyli...

Wszyscy z wyższym wykształceniem technicznym...

uslugi

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 800 (854)

#5935

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parę lat temu na stoisku mięsnym w supermarkecie kupowałam kurczaki. Potrzebowałam faktury, więc proszę ekspedientkę o wystawienie. Ta idzie na zaplecze i po chwili przychodzi z ręcznie wypisaną fakturą. Dziękuję i odchodzę od stoiska, ale zatrzymuję się kawałek dalej, żeby sprawdzić, czy wszystkie dane się zgadzają, bo notorycznie ludzie przekręcają moje nazwisko.
Czytam więc fakturę, a tam napisane "drub" 5kg. Z fakturą w ręce wracam do ekspedientki, pokazuję na ten "drub" i mówię, że tu jest błąd. Ekspedientka przewraca oczami i przybiera wyraz twarzy osoby wielce umęczonej tym, że jakaś gówniara nie dość, że każe jej wypisywać fakturę, to jeszcze ma jakieś fanaberie, no ale bierze ode mnie tę fakturę i ponownie oddala się na zaplecze.
Wraca po sekundzie i z gestem wielkiej łaski wręcza mi poprawioną fakturę, a na niej napisane "brud" 5 kg. Tak mnie to rozwaliło, że już jej więcej nie prosiłam o poprawienie, odpuściłam sobie tę fakturę, a dowód zakupu brudu zachowałam na pamiątkę. A swoją drogą brud to chyba mieli na tym stoisku, ale żeby aż 5 kg się uzbierało to bym nie pomyślała.

rema 1000

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 783 (1111)

#20375

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Może tym razem trochę wspomnień z SORu...
Szpitalny Oddział Ratunkowy. Ostoja szpitala, podpora wszystkich cierpiących i cel pielgrzymek setek ludzi, którym wydaje się, że to najlepsze miejsce do leczenia bólu palca od miesiąca czy czegoś równie nagłego...
Dlaczego ta ironia? Nie dlatego - jak sądzą niektórzy Komentujący - żem zwyrodnialec bez czci i wiary, ciemiężyciel staruszek i morderca mrówek...
Po prostu: ratownictwo medyczne w tym kraju zostało sprowadzone do roli służby. Każdemu się wszystko należy, wezwanie karetki do bólu zęba nie dziwi, a potem, kiedy ktoś naprawdę ciężko chory umiera czekając na zespół, pretensji nie mamy do siebie: bo mój pryszcz jest najważniejszy, a do tego płacę składki! Więc, odmiennie, niż w krajach zachodnich, nie sięgam po numer lekarza pierwszego kontaktu (swoją drogą, ciekawe skąd ta nazwa...), tylko 999 i niech się głąby pospieszą!
To samo dotyczy SORu. Tam przychodzi każdy ze skierowaniem od rodzinnego albo i bez - bo nie ma kolejki, a może się uda i zaopatrzą...
Toteż dyżurni tego przybytku nieraz muszą się wykazywać anielską cierpliwością, żeby odsiać tych, którzy cwaniakują od naprawdę potrzebujących pomocy.
Siedziałem sobie przez kilka lat w ambulatorium chirurgicznym. Ta akurat praca obfitowała w piekielnych płci obojga, maści wszelakiej i dręczonych problemami, przy których zatrzymanie krążenia zdaje się błahostką jeno...
Zapamiętałem kilku - ale naprawdę piekielnych...
Sobota. Godzina dwudziesta. Ja w stanie otępienia emocjonalnego po przyjęciu około 60 petentów (bo pacjentów w tej liczbie była co najwyżej połowa). Siedzę więc obok Pielęgniarki, wpisuję kolejne dane do księgi przyjęć i zastanawiam się, o co tu chodzi?
Dlaczego nagle w sobotę wszyscy przypomnieli sobie, że od miesiąca rwie ich duży palec u stopy???
Drzwi do gabinetu otwierają się energicznie i wmaszerowuje dziarsko Pacjent. Z daleka widać, że ciężko chory. Krokiem defiladowym zaparkował przed mym wymiętym obliczem i zameldował:
- Chciałem sobie zdjąć szwy z głowy!
- A czy ja panu przeszkadzam? Tylko może na korytarzu, jeśli łaska, tu dopiero było sprzątane...
- Jak to???
- Chciał Pan sobie zdjąć szwy, rozumiem. Ale co ja mam do tego?
-A pan nie zdejmuje??
- Szanowny Panie, to jest Oddział Ratunkowy. My tu zaopatrujemy pacjentów ze świeżymi urazami lub w stanie zagrożenia życia.. Nie zdejmujemy szwów, nie golimy, nie obcinamy paznokci...
- To co ja mam zrobić?
- Proponuję w poniedziałek udać się do Poradni Chirurgicznej, jak zresztą jest napisane w karcie informacyjnej
- Pan wie jakie tam są kolejki??? A wy się tu obijacie!!! A jak ja nie mam czasu łazić po poradniach, to co będzie???
- No cóż... Trzeba się będzie do tych szwów jakoś przyzwyczaić...

W tym miejscu huk drzwi o futrynę i wrzaski na korytarzu... Zjechał mi rodzinę do siódmego pokolenia.

Innym razem, też weekendowy wieczór. Sytuacja podobna: tłum napiera, my się bronimy. Tłumaczymy jak daleko na liście możliwych stanów zagrożenia życia znajduje się złamany paznokieć jak również co powinno się zrobić z dziwnie rosnącymi rzęsami. Do gabinetu wpada wyraźnie wzburzony młodzieniec.
-Pan mi musi pomóc, ja stąd nie wyjdę dopóki mi nie pomożecie!!!
- Dopiero co pan wszedł... co dolega?
- JAJA MNIE RWĄ !!!
- Po urazie?
- Nie, od pół roku!
Tutaj huk mojej opadającej szczęki...
-A próbował pan w ciągu tego czasu znaleźć urologa?
- Chodziłem, tu mam dokumenty!
I rzuca na stół teczkę grubości akt afery Rywina...
- Urolog oglądał i mówi ze nic tam nie ma!
- To w czym problem?
- A ja się macam kilka razy dziennie i tam są takie zgrubienia na górze i to boli!!!
Policzyłem do dziesięciu...
- Teraz proszę się przygotować, to może być szok...
- Zniosę wszystko!
- Te zgrubienia to najądrza. Każdy to ma. Jak się pan przestanie ciągle macać, to nie będą boleć...
- Pan kłamie! Ja wiem, że to rak!!! Proszę mi natychmiast pomóc!!!
Próbowałem, uwierzcie mi...
Tłumaczyłem, wyjaśniałem, użyłem nawet argumentu, że chirurg urazowy nie jest najlepszym specem od klejnotów... Wszystko na nic. Zaparł się jak stolec po jagodach...
W końcu zaczął wygrażać, używać obelg - w obecności damy... Ta dzisiejsza młodzież.. Cóż było robić... Wziąłem ze stolika duże kleszcze ortopedyczne i uśmiechając się sadystycznie wycedziłem:
- Jeżeli nie wyjdziesz, będziesz musiał na nowo zdefiniować pojęcie "ból jąder"...
Gość wystartował z miejsca z chyżością charta, przecząc tym samym tezie o dużym nasileniu bólu... Wyjrzałem za nim, koło rejestracji nadal nabierał prędkości, wyraźnie świecąc od tarcia atmosfery...
Grunt to odpowiednia motywacja nieprawdaż? :)

służba_zdrowia

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 879 (915)