Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Evergrey

Zamieszcza historie od: 4 kwietnia 2013 - 19:55
Ostatnio: 12 maja 2021 - 17:03
  • Historii na głównej: 13 z 21
  • Punktów za historie: 5279
  • Komentarzy: 375
  • Punktów za komentarze: 3487
 
zarchiwizowany

#69409

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na fali historyjek o psach i ja dodam jedną. Trochę śmieszną i trochę piekielną. Kilkanaście lat temu mój wuj z ciotką mieli psa. Dużego rottweilera, który oprócz tego że był duży nie stanowił żadnego zagrożenia. Krzywdę mógł zrobić co najwyżej swoją masą kiedy biegł się przywitać z domownikami. Tak się złożyło, że w któreś wakacje spędziliśmy tam sporo czasu z ojcem, który pomagał swojemu bratu w pracach wykończeniowych domu. Ojciec mój, jako człowiek z bardzo specyficznym poczuciem humoru i zamiłowaniem do tresury psów postanowił podszkolić wcześniej wspomnianego psa. Czemu wspomniałam o poczuciu humoru mojego Papy? Cóż... Większość z nas wie co to odruch Pawłowa. Określone zachowanie psa na określony bodziec w wielkim skrócie. Otóż Papa mój wyuczył psa warczenia na komendę " daj łapę". Było to zachowanie bezwarunkowe, bez cienia agresji. Niemniej jednak bardzo widowiskowe i nieco straszne dla kogoś kto o tym nie wiedział. Przy każdym wydaniu tej komendy pies warczał i toczył pianę z pyska. Jak już wspomniałam pies był kulą miłości. Dobrze wytresowaną kulą. Więc kiedy ktoś odwiedzał wujostwo standardem była zabawa z psem. A to siad, waruj, przynieś czy inne hop. Dobry piesek, to daj jeszcze łapkę...
Nie muszę tłumaczyć jaka była zazwyczaj reakcja na to ostatnie. Wystarczy powiedzieć, że garnitur psich zębów lśnił w słońcu a delikwent u uciekał aż się za nim kurzyło.
* Pies nie ucierpiał podczas szkolenia. Żaden człowiek z jego powodu również.

psie szkolenie

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (170)

#67884

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, że karma istnieje.

Na osiedlu, na którym mieszkam jest przejście dla pieszych. Znajduje się ono na mało ruchliwej ulicy. Jednakowoż ktoś kiedyś zdecydował, że ruchem w tym miejscu będą kierowały światła. Nie wnikam czemu, nie mnie decydować czy są one konieczne czy nie. Ot są i działają. Całkiem sprawnie zresztą, bo ruch pieszych odbywa się bardzo płynnie, a na 'zielone' nie czeka się więcej niż minutę. Oczywiście są tacy, którym i tej minuty strasznie szkoda i muszą dwupasmówkę pokonać na czerwonym.

Rzecz w tym, że na przeciwko tego przejścia stoi kiosk, za którym dzień w dzień dyżuruje patrol, łatając dziurę budżetową i wyłapując niesubordynowanych pieszych. Po pewnym czasie tej zabawy w policjantów i złodziei lokalna społeczność rozgryzła ten jakże skomplikowany plan i zaczęła przestrzegać zasad ruchu drogowego. Nie wszyscy jednak i o tym ta historia.

Pewnego wieczoru wracałam z treningu. Najkrótsza droga do domu prowadzi właśnie przez to przejście. Pierwszy pas ulicy pokonałam na migającym zielonym razem z parą młodych ludzi. Pomna tego, że zaraz za kioskiem czają się mundurowi grzecznie zatrzymałam się przed pustą po sam horyzont ulicą i czekałam na kolejną serię zielonego światła. Para jednak postanowiła skorzystać z tego, że nic nie jedzie i dziarskim krokiem chcieli przejść. Postanowiłam ich ostrzec:
- Hej, czerwone jest a tam...- zaczęłam. Jednak chłopak przerwał mi w nieoczekiwany sposób:
-%$rwa pier$%l się suko! Nie twój je%$by interes!! Będę se chodził jak mi się podoba!! - jego towarzyszka zawtórowała mu perlistym chichotem i oboje wkroczyli na ulicę... Wprost w objęcia uśmiechniętych policjantów. Przechodząc koło nich pół minuty później, usłyszałam jeszcze coś o dodatkowym mandacie za przeklinanie...
Ach ta karma.

Karma

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 605 (649)
zarchiwizowany

#64017

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dwa tygodnie temu przyplątał się do mnie kaszel. Nic strasznego, męczący nie był, więc postanowiłam nie zawracać głowy swojemu lekarzowi rodzinnemu. W aptece zaopatrzyłam się w butlę syropu a w lokalnym spożywczym w miód i herbatę. Niestety lepiej nie było. W butelce widać było już dno a kaszel taki jakby mocniejszy. Jako że domowe i ogólnodostępne środki nie pomogły, stwierdziłam że czas umówić się na wizytę. W piątek wykonałam telefon, niestety ze swoim kaszlem trafiłam na wyjątkowo zagrypiony okres, więc zostałam umówiona dopiero na środę. Zaopatrzyłam się w tabletki hamujące odruch kaszlowy, żeby jakoś spać w nocy i czekałam na wizytę. Niestety w nocy z soboty na niedzielę kaszel nasilił się do tego stopnia że nawet tabletki nie pomagały. Męczyłam się bardzo, nie mogłam spać. Podczas prób odkrztuszania bardzo bolały nie płuca. Pomyślałam że podskoczę do nocnej opieki lekarskiej, jako że mam ją pod samym nosem. Jak pomyślałam tak zrobiłam.
Na miejscu bardzo miła pani pielęgniarka dała mi do wypełnienia papierek z danymi i w międzyczasie zweryfikowała moje ubezpieczenie. Potem zostałam zaproszona do gabinetu. I tu przestało być miło. Do obskurnego pokoiku zaprowadziła mnie pani doktor, która wyglądem przypominała zasuszoną śliwkę. Chuda, pomarszczona, w rozkloszowanej, czarnej spódnicy do kostek, z szyją owiniętą czymś co wyglądało jak martwa fretka. Wzięła ode mnie wcześniej wypełnione świstki i nie podnosząc wzroku zaczęła wypełniać swój zeszyt. Po chwili ciszy padło sakramentalne pytanie: co pani dolega? Po krótce wyjaśniłam z czym przychodzę. Że kaszel ostry, nie daje spać, że ani syrop ani tabletki nie pomogły. Pani doktor kazała się rozebrać, chwilę posłuchała co się dzieje i powiedziała, że w płucach nic nie słychać i generalnie czysto. Zapisała tabletki(o których wspominałam, że już biorę i nie pomagają i kolejny syrop). Na moje pytanie czy mogę normalnie chodzić do pracy, odpowiedziała że:"są różne rodzaje kaszlu(?) i że nie widzi przeciwwskazań". Założyłam, że skoro jest lekarzem to się zna. Widocznie nie jest tak źle jak mi się wydaje i w sumie nie musi być miła, ważne żeby była skuteczna.
Do pracy w poniedziałek poszłam jak zwykle. Przepisany syrop brałam, tabletki też. Jak możecie się domyślić-nie pomogło. Do środy nie było lepiej, więc poszłam na swoją wcześniej umówioną wizytę u rodzinnego. Pani doktor posłuchała (dłużej niż 15 sekund), popukała, zajrzała w gardło. Wynik badania to szmery w płucach, zapalenie oskrzeli i zawalone gardło. Tydzień zwolnienia i prośba żeby wypoczywać.
I teraz zastanawia mnie jak to jest? Dwie tak skrajne diagnozy na przestrzeni niecałych trzech dni przy jednakowych objawach.
Nie wiem czy pani doktor w nocnej opiece chciała się mnie pozbyć, czy po prostu była zmęczona. Ale przecież nie siedziała tam charytatywnie. Praca jak każda inna, cóż z tego że była północ.
Błyskotliwej puenty nie będzie. Generalnych zapytań o stan polskiej medycyny też nie, bo to tylko jedna przychodnia.
Tylko trochę przykro i niesmak pozostaje, bo przecież lekarz to zawód najwyższego zaufania publicznego. Chciałabym wierzyć, że jeśli mówi mi że jest ok to znaczy, że jest ok.
A przecież wszyscy wiemy ja ciężko odbudować raz stracone zaufanie.

Zaufanie

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (220)

#62681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na osiedlu na którym mieszkam psów jest jak... psów. Wszędzie pełno. Mniejsze, większe, rasowe i takie mniej. Wychodząc ze swoim pupilem trzeba mieć na uwadze, to że na każdym rogu spotkać można psiarza z kompanem na czterech łapach i że nie jest się jedynym posiadaczem zwierzęcia na okolicznych terenach.

Poniedziałek, szósta rano.
Spaceruję ze swoją Furią po osiedlu. Mgła taka, że oko wykol, nie widać praktycznie nic na wyciągnięcie ręki. Ale psina zadowolona, trochę jeszcze zaspana, pomerduje leniwie ogonem, wącha, posikuje tu i ówdzie. Równym tempem przemierzamy skwerek, pies blisko nogi na luźnej smyczy, gdy z gęstej mgły wyłania się Suka (pisana przez wielkie S z pełną świadomością i z uwagi na jej słusznych rozmiarów posturę). Bez smyczy, bez kagańca.

Nauczona doświadczeniem ściągam swoją sukę na najkrótszy możliwy dystans, bo wiem że akurat delikatnie mówiąc, psy te się nie lubią. Trochę mi skóra cierpnie, bo jednak przy poprzednich spotkaniach obecna była właścicielka Suki, czyli na moje oko prawie 40-kilogramowej wilczurzycy. Furia mi się zjeżyła niczym szczotka ryżowa, i schowana za moimi nogami zaczyna powarkiwać na Sukę, która jawnie już ujada obchodząc mnie dookoła. W międzyczasie całej sytuacji gdzieś z mgły dobiegają mnie okrzyki:

- Soniaaa, Sooooniaaa, chooodź do paaniii!

Po chwili podbiega do nas właścicielka. I tu też zaczyna się moim zdaniem największa piekielność. Bo co robi pani? Przeprasza, że jej pies biega bez smyczy? Pyta czy nic się nie stało? Otóż nie moi Mili. Pani ta podniesionym i zbulwersowanym głosem mówi do mnie:

- Jak nas pani widzi z daleka i wie że się psy nie lubią, to trzeba iść w inną stronę!!!

Przyznam, że trochę mnie na to oświadczenie zatkało. Nawet bardziej niż trochę. Po chwilowym osłupieniu mocno skoczyło mi ciśnienie. Tłumaczę więc babie, że nawet jakbym chciała, a wcale nie mam obowiązku schodzić jej z drogi, to i tak bym w tej mgle nic nie zobaczyła. Usiłuję wykazać, że to JEJ pies podbiegł do mojego, JEJ pies nie jest na smyczy, biega bez kagańca (przypominam prawie 40 kilo żywej wagi) i że to JEJ pies był agresywny. Kobieta dalej swoje jak mantrę:

- Ona nie jest AGRESYWNA! Trzeba iść w drugą stronę!!!

No ludzie...
Zmęczona bezsensowną pyskówką oświadczyłam, że jeśli jeszcze raz zobaczę ją wyprowadzającą swoją sukę bez smyczy i w halterze, to zadzwonię po policję. (Tak, tak, pani wycwaniła się po wielu skargach innych ludzi, że pies bez kagańca i założyła swojej suce uzdówkę... która nie jest absolutnie żadnym zabezpieczeniem. Dla ludzi, którzy nie znają się na psich akcesoriach może wyglądać jak opaska uciskowa na pysk, ale nie dajcie się zwieść. Różnica jest bardzo wyraźna kiedy pies się do was szczerzy...)
I żałowałam tylko, że nie miałam telefonu przy sobie, bo na groźbach by się nie skończyło.

Skwerek

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 303 (371)
zarchiwizowany

#60860

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tydzień temu staliśmy się z chłopakiem posiadaczami suczki. Psica wybitnie piękna, mleczno-rude połączenie rasy husky z Bóg wie czym. Dla historii istotny jest fakt, że sunia przyjechała do nas ze schroniska, w którym spędziła trochę czasu, zdominowana przez inne psy i nieszczęśliwa po traumie którą zafundowała jej jakaś patologiczna swołocz. Na szczęście jest młoda, wesoła i powoli zaczyna cieszyć się u nas nowym życiem. Niestety, czasem coś w tym pism łbie nie klika i byle błahostka powoduje stres i szarpanie smyczy. A otoczenie jakby się uparło i z całych sił suni życie i powrót do zdrowia utrudnia. Oto kilka sytuacji z tego tygodnia:

1)Jak już wspomniałam wcześniej, psica wybitnej urody, więc na ulicy u przechodniów wywołuje okrzyki zachwytu. I pół biedy kiedy są to tylko okrzyki. Gorzej kiedy taki delikwent koniecznie chce ją pogłaskać. Jeszcze czasem ktoś się spyta czy można. Wtedy kulturalnie wyjaśniam, że nie bo pies nie lubi i że się jeszcze boi. Ale są tacy, którzy znienacka się pchają z łapami, na dodatek z głośnym piskiem.

2)Druga rzecz, która niezmiernie gra mi na nerwach to dzieci i ich nieodpowiedzialni opiekunowie. Na codzień po osiedlu psica biega na smyczy i w kagańcu, bo byle co może ją spłoszyć i wtedy szukaj wiatru w polu. Ale na wieczorny spacer zabieram ją w miejsce, w którym chociaż ten kaganiec jej mogę ściągnąć, żeby sobie pokłapała tym pyskiem za muchami trochę. Niestety czasem trafiamy na rodziny na wieczornym spacerze. Ostatnio dane nam było taką familię napotkać. Rodzicie hen z tyłu a do nas pędzi mały brzdąc krzycząc 'piesek, piesek'. Wołam do rodziców żeby dziecko zabrali, usiłując jednocześnie utrzymać kawał panicznie szarpiącej się suki. W odpowiedzi słyszę, że Jaś czy inny Krzyś przecież chce pieska tylko pogłaskać...

3)Rzecz trzecia to biegające luzem po osiedlu psy z beztroskimi właścicielami. Ludzie ja rozumiem, że WY wiecie że wasz pies nie jest agresywny. Ale ja wyrocznią/cyganką czy innym wróżbitą Maciejem nie jestem. Pół biedy kiedy pędzi do nas maltańczyk czy inny futrzasty kanapowiec. Przed tym ewentualnie psa obronię. Ale kiedy widzę wielkiego wilczura puszczonego luzem i bez kagańca, który nie merda ogonem a wręcz przeciwnie, cicho powarkuje, to mam ochotę takiego właściciela oskalpować. W potencjalnej walce z takim czymś moja suka jest bez szans i skazana na sromotną porażkę.

4)Rzecz czwarta to denerwujące komentarze od Lepiej Wiedzących. Na spacerach po osiedlu uczymy się z psicą jak chodzić na smyczy, nie szarpać i wracać na przywołanie. I codzień podczas tych spacerów słyszę, że taki pies to się musi wybiegać, że ta smycz to męczenie go, normalnie barbarzyństwo. Niestety Lepiej wiedzący nie widzą, że wstajemy codziennie o 5 rano na długi spacer a wieczorem wychodzimy na jeszcze dłuższy, co najmniej 3 godzinny. A czemuż to Lepiej Wiedzący takich rzeczy nie wiedzą? Otóż dlatego, że ze swoimi pupilami wychodzą o godzinie 11 rano i sadzają swoje kupry na ławkach, ewentualnie postępują według punktu numer 3.

I szczerze Wam się przyznam, że nie spodziewałam się że najwięcej problemów po wzięciu psa ze schroniska nastręczać będą mi obcy ludzie a nie zwierzak sam w sobie...

pies osiedle

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 170 (292)
zarchiwizowany

#59355

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Trochę o użytkownikach rowerów na wsi.
Z racji Świąt wybraliśmy się z chłopakiem w odwiedziny do jego taty. Mieszka on w takiej miasteczko-wsi; niby od wsi większe, ale miastem też jeszcze tego nie nazwiesz. W Wielką Sobotę jechaliśmy na ostatnie zakupy, bo oczywiście czegoś nie ma, ktoś czegoś zapomniał, jak to w przedświątecznym rozgardiaszu bywa. Do najbliższego, większego marketu jedzie się około 15 minut, drogą asfaltową wzdłuż której stoją porozrzucane domy. Od tych domów i z ich okolic prowadzą wydeptane ścieżki- bardzo często wprost na ulicę. I z takiej właśnie ścieżki (prowadzącej od jakiegoś zagajnika) prawie pod koła samochodu, wyjechał nam na rowerze może siedemnastoletni chłopak. Nie rozglądając się wcale, na pełnej prędkości, zahaczając o cały pas. Oczywiście nie muszę wspominać, że jedyny odblask jaki miał na sobie to jadowicie pomarańczowe sznurówki w butach. Dobrze że mój mężczyzna jest wyczulony na rowerzystów i na liczniku nie miał więcej niż 50/h. Noga na hamulcu, pisk opon. Nic się nikomu nie stało, ale jakbyśmy byli te 5 metrów dalej to aż strach pomyśleć. Szczególnie, że znak o końcu terenu zabudowanego jest jakieś 200 metrów wcześniej i kierowcy wcale 50 na godzinę jechać tam już nie muszą..

Wieczorem tego samego dnia okazało się, że trzeba jeszcze podjechać zalać auto. Droga praktycznie ta sama. Tym razem środkiem asfaltówki jedzie pan, który ewidentnie zaczął świętować trochę wcześniej niż reszta społeczeństwa..Zygzaki, którymi się poruszał rowerem po ulicy, wskazywały na to, że bal rozpoczął się co najmniej w piątek. Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam na policję. Tłumaczę jak wygląda sytuacja. Jedzie pan slalomem. Ewidentnie w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Pan dyspozytor powiedział, że zaraz kogoś wyśle i się rozłączył. Niestety patrol nie zdążył nadjechać, bo pan po jakimś kilometrze skręcił w polną dróżkę i zniknął za stodołą.

Ja rozumiem, że ruch drogowy na wsi jest słabszy. Ale to nie zwalnia nikogo z zachowania ostrożności. Szkoda tylko, że takim dzieciakom czy pijaczkom nikt tego nie tłumaczy. Potrącisz niechcący takiego idiotę, niby odpowiedzialności karnej nie będzie. Ale wyrzuty sumienia już do końca, że zrobiło się komuś krzywdę.

wieś

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 83 (233)
zarchiwizowany

#58244

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mała piekielność z Tesco.
Mieszkam na dosyć dużym osiedlu blokowisk, pośród których stoi sobie takie średniej wielkości Tesco. Pisze o tym, bo jest to jedyny większy market do którego można wyskoczyć po kompleksowe zakupy. A że zamarzył mi się ostatnio gulasz to włożyłam buty, waciak w dłoń i spacerek do sklepu. Kupiłam co trzeba, między innymi około 2 kilogramów czerwonej cebuli. Po powrocie do domu zabrałam się do gotowania. I od tej nieszczęsnej cebuli zaczęłam. Po przekrojeniu 5 straciłam nadzieję, że trafiła mi się tylko jedna felerna-spleśniała.No niby się zdarza, afery robić nie będę. Postawiłam jednak przy następnej okazji zwrócić na to uwagę pracownikom bo 8 z 10 cebul spleśniałych to jednak nie jest już pech kupującego.Jak pomyślałam tak zrobiłam. Pani z takiego mini POKu kulturalnie mnie wysłuchała ze współczującą miną, zapewniając że sytuację sprawdzi i zrobi z tym porządek.Dziś minął tydzień od tamtego zdarzenia a ten nieszczęsny gulasz ciągle chodził za mną i domownikami, więc zebrałam cztery litery i ponownie kupiłam to co trzeba z czerwoną cebulą na czele. I cóż się stało. A no dokładnie to co ostatnim razem.Po raz kolejny po przekrojeniu którejś już niechlubnej cebuli ujrzałam zielonkawoszary grzybek o specyficznym zapaszku...
Może to jakiś nowy gatunek cebuli pleśniowej?

Tesco

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 78 (270)
zarchiwizowany

#56115

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dykteryjka o tym jak niektórzy postrzegają wyższą edukację. Trochę straszna, trochę śmieszna.

Łódź, autobus 98B. Jadę, nomen omen, na uczelnię. Na którymś z przystanków wsiadają dwie dziewczyny, z gatunku tych co na noc zatrzaskują się w solarium a rano makijaż wykonują nutellą. Włosy czarne, kurteczki kuse i białe, pod kolor długich, żelowych paznokci. Usadawiają się na siedzeniach tuż przede mną i prowadzą rozmowę, z której można wywnioskować, że obie są studentkami 3 roku i obie zmagają się z pisaniem pracy licencjackiej. Oto fragment rozmowy, która wprawiła mnie w...osłupienie:

Dziewczę nr 1: No i wiesz, ty uważaj jak będziesz to pisać bo mój ten no..promotor to mi ostatnio powiedział, że za mało mam w tej pracy od siebie.
Dziewczę nr 2(z wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy): Ale jak to od siebie? Co od siebie?
Dz.nr 1: No bo miałam 20 stron z książek poprzepisywane i teraz muszę napisać coś Z GŁOWY!
Po czym obie zaczynają załamywać ręce nad jakżeż skomplikowaną sztuką formowania własnych wniosków.

Bo przecież nie od dziś wiadomo, że studia to sztuka umiejętnego przepisywania.

Studia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (236)
zarchiwizowany

#50882

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Podczas czytania historyjek o niezdrowym odchudzaniu i kilku o koloniach przypomniała mi się własna, która niejako łączy te oba tematy.
Działo się to dobrych kilkanaście lat temu, jak jeszcze podlotkiem o chudych nogach byłam. Lat 11 może 12 miałam. Były wakacje, obóz dla dzieci i młodzieży w górach. Obóz jak obóz. Beżowo-nijaka stołówka w starej szkole, prysznice na korytarzach( tak tak, to jeszcze te czasy..aż się łezka w oku kręci)i grupka wychowawców. No właśnie. Była sobie pani, nazwijmy ją Monika. Pani Monika była młodą studentką, bardzo szczupłą i ładną. Wtedy była dla nas bożyszczem, ucieleśnieniem piękna. No chodząca lalka Barbie, tylko jeszcze chudsza. Pani Monika miała obsesję na punkcie niejedzenia i odchudzania się. Jako grzdyl nie bardzo zdawałam sobie sprawę, że coś jest z tym nie w porządku, po prostu mało jadła i już. Miałam też na tych koloniach koleżankę, Ewę. Ewa była ponadprzeciętnych rozmiarów podlotkiem. Nie to, że gruba czy opasła. Ot ten "dojrzewający" tłuszczyk. Po prostu miała więcej sadełka tu i ówdzie. Podczas którejś z wycieczek w góry Ewa po kilku godzinach marszu zaczęła narzekać, że jest głodna .Na co Pani Monika odparła przy wszystkich dzieciach, że to bardzo dobrze bo jak się wysila kiedy jest się głodnym to się szybciej chudnie. Po czym dodała karcącym tonem w stronę Ewy "A tobie porządne chudnięcie to by się przydało".
Nie będę kończyć w stylu 'kim trzeba być, albo co trzeba mieć w głowie żeby takie coś powiedzieć dojrzewającej dziewczynce?' bo trzeba być po prostu debilem.
Po latach naszła mnie jedynie refleksja, że selekcja wychowawców mogła być troszkę dokładniejsza, szczególnie tych, którzy opiekowali się dzieciakami.

kolonie

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (34)

#50029

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka historyjka o piekielno-zabawnym zabarwieniu z Tesco.

Po załadowaniu koszyka artykułami pierwszej potrzeby, grzecznie ustawiam się w kolejce. Przede mną stoi Mężczyzna dość młody (może 30 miał), lico buraczkowo-malinowe, zapewne od dekoktów zawierających siarczyny, troje dzieci w koło. Na taśmę rzucił kilka puszek z bursztynowym płynem i jakieś tic-tac'ki chyba. Powoli wykładam swoje zakupy. Tak się złożyło, że na wierzch rzuciłam paczkę prezerwatyw zgarniętą chwilę wcześniej z półki. Pan się wierci, rozgląda, spogląda na mnie i zaczyna głośno komentować:

- Ooo, classiki, hm hm hm, no no, widzę, że rozmiar zwykły, ja to tam się w normalne bym nie mieścił.
Na moją twarz wypływa konsternacja, a pan ostatecznie stwierdza:
- No ja to tam wolę bez.
Na co niewzruszonym tonem pani kasjerka odpowiada
- Widać.
Co sprawia, że pan szybciutko zgarnia płyny, dzieciaczki i ekspresowym tempem oddala się do wyjścia.

sklepy

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 791 (865)