Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Issander

Zamieszcza historie od: 13 kwietnia 2011 - 19:13
Ostatnio: 6 stycznia 2020 - 14:50
  • Historii na głównej: 12 z 20
  • Punktów za historie: 4282
  • Komentarzy: 504
  • Punktów za komentarze: 5258
 

#79609

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest 2:30. Moi współlokatorzy zrobili sobie imprezę z głośną muzyką i śpiewami w ogródku, centralnie pod moim oknem. Nie reagują na prośby o przyciszenie muzyki. Nie jestem sztywniakiem, który minutę po wybiciu 23 (lokalna granica) chciałby rozganiać każde zgromadzenie, ale jak już się wybiera niedzielę wieczór jako termin wiedząc, że ludzie idą następnego dnia idą na rano do pracy, to każdy człowiek, który potrafi współżyć w społeczeństwie (i nie jest skończonym ch**em) przynajmniej przyciszyłby muzykę do takiego poziomu, żeby nie była słyszalna przy zamkniętych oknach. Nie mówię nawet, że zupełnie. I więcej naprawdę od nich nie wymagam. Usłyszałem natomiast, że "nie mają innego czasu by świętować, więc mają mnie gdzieś".

To piekielność pierwsza.

Piekielność druga: zadzwoniłem na policję, gdzie usłyszałem tylko, że tutaj oni się skargami na hałas nie zajmują i mam zgłaszać do local council. Local council rzeczywiście zgłoszenia przyjmuje, szkoda tylko, że od 6 po południu do 2 w nocy. Czyli jeśli ktoś będzie hałasować o czwartej w nocy albo tak jak teraz, to nic nie da się z tym w czasie rzeczywistym zrobić. Nie ma zupełnie nikogo, kto by się tym zajął. Mogę zgłosić przez internet albo jutro, ale to nie zmieni faktu, że dzisiaj nie zmrużę oka. Nie ma to jak przekonać się na własnej skórze, jak skutecznie państwo wykorzystuje pieniądze z podatków.

Cóż, przynajmniej sobie obejrzę Grę o Tron w godzinach premiery amerykańskiej, zamiast lokalnej.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (121)

#78550

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ta historia http://piekielni.pl/78546 przypomniała mi coś zupełnie podobnego... Wydarzyło się to dawno temu, gdy jeszcze byłem dzieckiem w wieku wczesnoszkolnym, a jechałem akurat z moim pradziadkiem. Żaden z nas nie był zbytnio rozgarnięty z powodu wieku, więc ostatecznie daliśmy się oszukać i zapłaciliśmy, ile od nas zażądano.

Otóż weszliśmy do taksówki stojącej na postoju pod dworcem kolejowym w Szczecinie. Krótka podwózka, przyszedł czas, by zapłacić, no i płacimy. 49 zł. Ale jak to? Za te trzy kilometry? A no tak to. Otóż "według regulaminu" taksówka jeździ tylko i wyłącznie do Lubieszyna, na granicy z Niemcami. Pojechać w inne miejsce co prawda można, ale jest to równoznaczne z wirtualnym kursem do Lubieszyna (20 zł), kursem z powrotem (20 zł) i podwózką w docelowe miejsce za dodatkową opłatą według taryfy.

Od tamtej pory ani razu nie wsiadłem do taksówki.

Taxi dworzec

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (155)

#77829

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam mocny żołądek, w związku z czym nie boję się kupować produktów, które co prawda nie są już świeże, ale nie są jeszcze zepsute. Często takie towary są na przecenie.

Dzisiaj na zakupach natrafiłem na metkę tatarską za jedną trzecią ceny. Dobrze, że wiedziony odruchem zajrzałem na ulotkę. Spodziewałem się, że będzie ostatni lub przedostatni dzień przydatności do spożycia, ale jak się okazało, metka była ponad miesiąc po terminie (08.03). Niby to nie jest do końca surowe mięso, bo peklowane, ale mimo wszystko...

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (196)

#77050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ta historia: #77047 oraz kilka wcześniejszych o nagrodach za konkursy przypomniała mi pewne wydarzenie z mojego dzieciństwa.

Otóż jako dzieciak z sukcesami brałem udział w wielu konkursach okołomatematycznych. Raz udało mi się nawet wygrać konkurs międzynarodowy, z finałem w Paryżu.

Dodam jeszcze, że konkurs był pięcioetapowy i nawet na finale krajowym nagrodami były sprzęty elektroniczne oraz wycieczki do Paryża połączone z wyjazdem na finał międzynarodowy. Polskiemu organizatorowi nie można było nic zarzucić.

Nagrodą za pierwsze miejsce w Paryżu była zaś książka. Po francusku.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (240)

#76262

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałem niedawno wątpliwą przyjemność zostać zapisanym się na wizytę u dentysty po na oko dziesięcioletnim dziecku.

Jeśli jesteś rodzicem i wykorzystujesz sztuczki typu "nie będzie bolało", "potrwa tylko chwilę" i odwracanie uwagi zamiast wprost wytłumaczyć dziecku, że będzie bolało tylko trochę, oraz wyjaśnić powody, dla których niestety, ale musi trochę poboleć, to jesteś piekielny po trzykroć.

Po pierwsze, jesteś piekielny dla siebie. Bo może i dziecko da się nabrać za pierwszym razem, ale oszukiwane szybko straci zaufanie do rodzica. A skoro nie może ufać rodzicowi, który kłamie, to tak naprawdę nie ma pojęcia, co je będzie czekać - i panikuje. A z panikującym, płaczącym i wyrywającym się dzieckiem nic się nie da zrobić.

Po drugie, jesteś piekielny dla dziecka. Jak już napisałem, podburzasz jego zaufanie do ciebie. W dodatku sprawiasz, że prosta i lekko bolesna czynność zamienia się dla dziecka w przeżycie rodem z koszmaru. A to jeszcze "uzasadnia" w jego głowie strach przed kolejnymi wizytami.

Po trzecie, jesteś piekielny dla otoczenia: pielęgniarki pobierającej krew czy dentysty, którzy muszą próbować z takim stawiającym opór pacjentem pracować.

U mojego dentysty pomieszczenie jest malutkie, więc z korytarza niestety wszystko słychać (gdyby nie padało na zewnątrz, to pewnie bym sobie poszedł). Dziewczynka miała mieć robione niewielkie wypełnienie, na 15 minut. Wizyta trwała ponad godzinę, a i tak nie udało się dokończyć i poszła do domu z rozwierconym zębem.

dentysta dzieci

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (214)

#75587

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Udało mi się dzisiaj pobić pewien życiowy rekord.

Na raptem dwustumetrowym odcinku jednokierunkowej drogi rowerowej na Moście Grunwaldzkim w Krakowie minąłem się z - uwaga - ośmioma rowerzystami jadącymi z naprzeciwka.

Oczywiście, musiałem każdemu ustąpić miejsca, zjeżdżając na chodnik, bo wszyscy woleli jechać na czołowe...

Kraków drogi rowerowe.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (205)

#73488

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W mojej pracy zajmuję się przygotowywaniem i wysyłaniem paczek. Dwa razy do roku firma projektuje nową kolekcję, więc jest nawał pracy. Mój departament zajmuje sporo miejsca: około dziesięć na dwadzieścia pięć metrów plus trzy dwudziestopięciometrowe regały - tak więc ważne jest, żeby to miejsce wykorzystywać efektywnie. Jestem na nim najstarszym stażem pracownikiem fizycznym, w związku z czym mam już doświadczenie z kilkoma nowymi kolekcjami.

Miesiąc temu zaczynała się wysyłka kolekcji jesień - zima (mój dział wysyła materiały promocyjne, stąd wyprzedzenie). Przyszedł mi do głowy pomysł, jak lepiej zagospodarować przestrzeń naszego działu. Powiedzmy, że dzięki temu pracowalibyśmy szybciej o 10-15%. Szału by nie było, ale jeśli każdy z nas wysyła koło 500 katalogów dziennie, to skrócenie średniego dystansu o 4-5 metrów daje sporą różnicę.

Menadżerowie najpierw zgodzili się, ale po tym, jak już ustanowiłem nowy porządek stwierdzili jednak, że oni nie będą ryzykować tuż przed nową kolekcją i zmienili ustawienie jeszcze raz. Sęk w tym, że zamiast powrócić do poprzedniego, zrobili coś pomiędzy dwoma opcjami. I, jak każdy kompromis, to rozwiązanie ma wady obu, a zalety żadnej.

Do dzisiaj nie było w tym nic piekielnego. To im powinno zależeć na tym, żeby dział funkcjonował wydajniej - ja tylko chciałem mieć trochę mniej pracy. Nie zgodzili się - trudno. Natomiast dzisiaj zostałem wezwany na dywanik i dostałem słowną reprymendę. Bo przecież oni poszli mi na rękę, zgodzili się zrobić tak jak chciałem, absolutnie mi zaufali, a nie dość, że praca nie przyspieszyła, to jeszcze mają wręcz wrażenie, że w porównaniu do zeszłego roku idzie wolniej.

magazyn

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (278)

#72890

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W moim miejscu pracy segreguje się i wrzuca do specjalnej zgniatarki kartony. Dostałem dzisiaj zadanie posprzątać miejsce składowania gotowych, zgniecionych bali z odpadających z nich pojedynczych kawałków, których zalegała już mała sterta. Wziąłem więc ze sobą śmietnik na kartony, którego używamy na naszym dziale - czyli wielkie kartonowe pudło na palecie. Postawiłem je u celu i zabrałem się do roboty.
Po powrocie z przerwy na lunch w pudle na kartony znalazłem:
- dwa kubki styropianowe po herbacie
- papierek po batoniku
- trzy opakowania po laysach
- opakowanie po kanapkach z marketu
- kawałek folii shrink (jest na nią osobna maszyna)
- puszkę po coli

Dodam, że w promieniu pięciu metrów znajdował się zarówno kosz na śmieci ogólne, jak i zgniatarka do tychże.
I teraz są zasadniczo dwie opcje. Albo ktoś jest takim idiotą, że nie wie, że wyżej wymienione nie są wcale kartonem i przez to utrudnia innym życie (odkąd jeden kolega przyznał mi się, że też wydawało mu się, że styropian to przecież taki śmieszny papier, wcale nietrudno mi to sobie wyobrazić), albo wie, ale po prostu ma innych w czterech literach.

Ja wiem, że nie jest to jakaś ogromna piekielność. Ale przecież musiałem to - zamiast tych osób - wyjąć i wyrzucić do właściwego miejsca. Wyobraźcie sobie, że wracacie z przerwy i znajdujecie wyżej wymienione przedmioty na swoim biurku/miejscu pracy. Efekt dokładnie ten sam.
To chyba jakaś zawiłość ludzkiej psychiki, że widząc dwa śmietniki bardziej nas przyciąga ten większy cel. Szkoda, że niektórzy nie pomyślą nawet nad jego właściwym przeznaczeniem.

Magazyn

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (229)

#72148

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do dentysty chodzę w uniwersyteckim instytucie przyszpitalnym (polega to na tym, że zęby są leczone za darmo, ale przez studentów). Generalnie, jestem zadowolony z ich usług - zajmuje to dłużej, ale moim zdaniem jest warte zaoszczędzonych pieniędzy. Jedyny problem leży w komunikacji na linii pacjent-instytut. Nie można tam po prostu zadzwonić i umówić się na wizytę. Albo czeka się na kontakt od nich (pocztą), albo na wizycie trzeba się umówić bezpośrednio ze studentem na kolejną.

Jakiś czas temu "mój" student powiedział mi, że od teraz zaopiekuje się mną jego kolega oraz, że mam oczekiwać na telefon. Do tej pory raczej wysyłali mi listy, ale nie spodziewałem się jeszcze, że coś pójdzie nie tak. No więc czekam. Po miesiącu zaczynam się niecierpliwić. Wysyłam maila, ponawianego kilka razy - zero odpowiedzi. Próbuję się dodzwonić, ale kontakt od strony pacjenta niesamowicie utrudniony. Nawet jak uda mi się dodzwonić (nie ma numeru do instytutu - jest tylko do szpitala, a dwie z trzech rejestratorek nie potrafiły przekazać połączenia, mimo że podałem piętro i nazwę instytutu, z którym chcę się połączyć). Jedyne, co udało mi się osiągnąć, to deklaracja, że moja sprawa zostanie przekazana studentowi i będzie się on ze mną kontaktował. Oczywiście zero kontaktu.

Po dwóch miesiącach wziąłem wolne i pojechałem do tego szpitala. Okazało się, że ktoś od nich do mnie dzwonił. O dwunastej w czwartek, więc oczywiście nie mogłem odebrać, bo byłem w pracy. Z prywatnego numeru, więc nie mogłem sprawdzić, czy to oni, ani oddzwonić. I nie ponawiając w żaden sposób próby kontaktu, choć mają tam mój e-mail, adres (wysyłali do mnie nawet wcześniej listy), nie mówiąc już o tym, że jak dzwonią o takiej godzinie, to mogliby zadzwonić dwa-trzy razy, żeby można było wziąć przerwę i odebrać. Powiem szczerze, że nie przyszło mi do głowy, że to mogli być oni, bo kto normalny w ten sposób próbuje się z kimś skontaktować? Uznałem, że to pewnie jakiś telemarketer.

No nic. Kobieta zarządzająca studentami, wydawało się, zrozumiała. Powiedziała, że wyjaśni sprawę i będą do mnie dzwonić. Zdążyłem ją uprzedzić i wytłumaczyłem, że lepiej będzie, jak po prostu wyślą mi list z datą wizyty bez uzgadniania, bo nie mam żadnych planów aż do lata. Zgodziła się.

No i wczoraj zamiast wyczekiwanego listu dostałem telefon. O piętnastej. Z prywatnego numeru. Pojedynczy, bez żadnych dalszych prób kontaktu.

Przynajmniej tym razem domyślam się już, że to oni.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (163)

#65181

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prowadząc własną działalność trzeba umieć ciąć koszta. Dzisiaj o tym, jak tego nie robić.

Zdarzyło mi się wyjechać w celach zarobkowych za granicę. Pierwszą pracę znalazłem w niewielkiej, greckiej knajpce. Właścicielem był Pablo. O ile spotykałem w życiu ludzi żyjących skromnie, powściągliwych w wydatkach, to Pablo zapisał się w mojej pamięci jako jedyny zwyczajny sknera.

1) Zacznijmy od samego Pablo, bo i on w oszczędnościach zaczynał od siebie. Żeby nie wydawać pieniędzy, Pablo swój dom wynajmował, nocował zaś we własnej restauracji. Nie, nie było w niej prysznica. Jeśli już musiał gdzieś się przemieścić, robił to na rowerze. Rzadko zmieniał koszule, wszystkie miały powypalane dziury od iskier z grilla.

Ja sam staram się żyć skromnie, nie wydawać zbyt dużo, oszczędzać jak najwięcej. Dlatego wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy podczas rozmowy na temat kosztów życia Pablo jak najbardziej szczerze przyznał, że wydaje na jedzenie cztery razy mniej ode mnie, czyli około pięciu złotych dziennie w kraju, gdzie ceny są standardowo dwa razy wyższe niż w Polsce.

2) Restauracja nie mogła się poszczycić dobrymi opiniami (potem przejdę do szczegółów, na razie powiem, że półtorej gwiazdki w skali 1-5 na popularnej porównywarce to moim zdaniem i tak zawyżona ocena), jak więc Pablo pozyskiwał klientów? Otóż swoją restaurację otworzył 50 metrów obok innej, skądinąd dość lubianej greckiej jadłodajni. Tamta druga była na tyle popularna, że wieczorami często się przepełniała. Pablo wystawał w drzwiach i zaczepiał ludzi, którzy nie mogąc zjeść kolacji w lokalu pierwszego wyboru, często dawali się skusić na miłą gadkę i ładny zapaszek mięsa z grilla. Facet nawet nie za bardzo się krył ze swoimi metodami, od czasu do czasu wysyłając mnie "na zwiady" do restauracji obok, sprawdzić, ilu było w niej klientów.

3) Obsługą restauracji był on sam. Od rana do wieczora on sam przygotowywał jedzenie, sprzątał, gotował, zbierał zamówienia i podawał do stołu. Zatrudnianie kogokolwiek musiało być dla niego okropnym doświadczeniem, skoro utrzymywał minimalną ilość pracowników, przez minimalną ilość godzin. Ja na przykład pracowałem z początku dwie i pół godziny w czasie największego, wieczornego szczytu, pozostali podobnie.

4) Jakość pracowników. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że moje CV było po prostu słabe. Po raz pierwszy szukałem pracy na własną rękę. Zero doświadczenia, słaba prezencja. Nie miałbym większych szans dostać pracy w żadnej porządnej restauracji. Mimo to facet mnie przyjął, co o czymś świadczy. Choć dobrze wiedział, że nigdy nie pracowałem jako kelner, zupełnie nic mi nie tłumaczył i oczekiwał, że świetnie sobie ze wszystkim poradzę. Bywało, że sam obsługiwałem salę na 50 miejsc. Drugim kelnerem był starszy Hiszpan, wcześniej kierownik restauracji. Z tego co mówił pracował z nudów, żeby nie siedzieć w domu cały dzień na starość. Praca po 2-3 godziny mu więc odpowiadała, ale widać było, że nawet z tym nie do końca wyrabia fizycznie.

5) Ze względu na punkty 3) i 4) gdy przyszło nieco więcej ludzi, musieli oni długo czekać na obsługę. Mimo to działaliśmy szybciej niż kuchnia, gdzie pracował Pablo i tylko jeden pomocnik (jedynie w godzinach największego ruchu, oczywiście). Normą był ponadgodzinny czas oczekiwania od zajęcia miejsc do otrzymania potrawy.

6) Wielkość porcji. Samo mięso kosztowało od równowartości dwóch do pięciu zestawów z McDonald’sa. W tej cenie otrzymywało się około 100-150 gram niedopieczonego mięsa lub ryby. Ludzie skarżyli się i na wielkość potraw, i na to, że były zimne/niedogotowane. Dlaczego to drugie? Otóż większą część potraw Pablo przygotowywał na grillu. Grill zużywa węgiel. Węgiel przecież kosztuje tyle co złoto, więc Pablo oszczędzał na nim jak tylko się dało.

7) Wielkość porcji można też zobrazować w inny sposób. Kupujesz pieczone ziemniaczki w restauracyjce wcale nie wyglądającej na ekskluzywną. Płacisz tyle, co za Whoopera lub Big Maca. Ilu ziemniaków się spodziewasz? Dwóch, trzech? Jednego? Porcja według Pablo składała się z połowy średniej wielkości ziemniaczka. Często zimnego.

8) W sałatce greckiej (cena znowu taka jak Big Mac) znajdowała się jedna oliwka. W dużej sałatce (dwa Big Maki) były to już trzy oliwki.

9) W ofercie był też deser w postaci jogurtu z miodem i orzechami, także w cenie Big Maca. Były to dwie łyżki jogurtu greckiego, pół łyżeczki miodu i równo trzy niewielkie fragmenty orzecha włoskiego.

10) Po posadzeniu przy stoliku goście otrzymywali po jednej oliwce, papryczce i kawalątku pity na głowę. Za darmo - ale tylko jeśli nic by nie zamówili. Jeśli złożyli zamówienie, do rachunku doliczana była opłata w cenie równej jednemu cheeseburgerowi. Informacja o tym znajdowała się małym druczkiem na ostatniej stronie menu.

11) Recycling to ulubione słowo Pablo. Co można zrecyklingować, pytacie? Źle! Pytanie powinno brzmieć: a czego nie można zrecyklingować? Recyklingowi podlegały:
- pita, oliwki i papryczki z punktu 10)
- plasterki cytryny, dwustopniowo. Niewyciśnięte trafiały na talerz kolejnego gościa, wyciśnięte były przez Pablo wyciskane po raz drugi, dokładniej, no bo przecież sok z cytryny taki drogi.
- niezjedzone frytki, warzywa i ziemniaki
- brudne obrusy można przecież użyć do wytarcia do sucha sztućców, zastawy i szklanek, skoro potem i tak idą do pralni.
- recyklingować można też patyczki po potrawach grilla z których goście obgryzali mięso.

12) Jak w większości chyba restauracji dostawaliśmy posiłek. Nie mam nic przeciwko zjedzeniu np. sałatki czy mięsa przygotowanego rano, na które nikt się w ciągu dnia nie skusił. Wkurzyłem się jednak dość mocno, gdy trzeciego dnia przyłapałem Pablo na używaniu resztek z potraw klientów. On nie widział w tym nic złego, ja przestałem jeść te posiłki.

13) Dla Pablo nawet karteczki z bloczku dla kelnerów, ułatwiające zbieranie zamówień, były warte oszczędzania. Tylko on mógł z nich korzystać. My musieliśmy zbierać zamówienia na czymś w stylu karteczek post-it.

14) Sprzątanie? Jakie sprzątanie? Sprzątać mogliśmy tylko my, bo zatrudnienie kogoś do tego to marnowanie pieniędzy. A że, jak napisałem w punkcie 3), pracowaliśmy tam na absolutnie minimalną ilość godzin, to sprzątać nie mieliśmy kiedy. Wycieranie szklanek i sztućców mieliśmy robić w przerwach pomiędzy obsługiwaniem klientów. Sprzątanie lokalu podczas moich trzech tygodni pracy tam odbyło się tylko raz, kiedy przez cały dzień przyszły tylko dwie osoby. Owo sprzątanie polegało na odkurzeniu i umyciu okien, nic więcej.

15) Goście pobrudzili obrus? Trzeba obrócić go na drugą stronę. Dopiero jak kolejni goście pobrudzą go i na rewersie trzeba go zabrać do prania.

16) Wino można było zamówić na kieliszki lub karafki. Na stołach znajdowały się już kieliszki, jednak kiedy gość zamawiał kieliszek wina, otrzymywał je w innym, dużo mniejszym kieliszku. Duże kieliszki były do wina w karafkach, żeby klienci szybciej i więcej pili.

17) Pablo płacił mi na czarno mniej niż minimalna krajowa.

18) Mały odpoczynek od skąpstwa Greka :) Oprócz powyższego, Pablo był też człowiekiem gniewnym. Pisałem już, że przymilał się do przechodzących klientów? Wszystko kończyło się, gdy ktokolwiek chciał złożyć skargę, albo coś mu się nie podobało. A już broń boże zażądać zwrotu pieniędzy. Jeszcze gorzej traktował pracowników. Wkurzał się i krzyczał z powodu wszystkiego, co uznał za swoją stratę. Skończył się papier i musiałeś użyć jednej specjalnej karteczki do przyjęcia zamówienia? Wyciskając sok z pomarańczy zostawiłeś całe dwie krople soku niewyciśnięte? Zmywasz naczynia i nie chcesz włożyć ręki do wrzątku bo użycie parzącej wody pozwala zaoszczędzić parę kropli koncentratu do zmywania? Wszystko to kończyło się krzykami.

19) Pablo był też rasistą. W najlepszym wypadku tylko protekcjonalnym (“jestem takim dobrym człowiekiem, dałem polaczkowi zarobić, inaczej musiałby tam u siebie jeść gruz i trząść się z zimna pod jakimś kartonem”). Jednak zdarzały się też inne sytuacje. Kiedy dostawaliśmy posiłek, kazał jeść go z tyłu restauracji, żeby klienci nie widzieli. Za każdym razem przypominał, żeby niczego nie pobrudzić. Do wszystkich pracowników zwracał się na co dzień per "głupku". Sam przyznał, że zasłyszał to kiedyś od jakichś Polaków i wyraźnie było widać, że używał tego słowa by móc obrażać pracowników. Nie krępowało go ani trochę, że jestem Polakiem.

20) Pracownicy to przecież także potencjalni złodzieje. Otwierać kasę mógł tylko Pablo co dodatkowo spowalniało obsługę.

21) Po co płacić za wywóz śmieci, skoro można je podrzucić mieszkańcom sąsiedniego bloku?

22) Piwo. Goście otrzymywali mieszankę pół na pół Carlsberga z tutejszym odpowiednikiem najtańszego napoju piwopodobnego z Biedronki. Bez żadnych informacji. I w razie pytań, oczywiście jest to normalny Carlsberg. Pablo, wyraźnie zadowolony ze swojego sprytu, powiedział mi, że nie można dać samego taniego piwa, bo wtedy goście narzekają, że jest za słabe.

23) Muzyka w tle leciała z jednej nagranej kasety. Przecież kupienie nowego sprzętu grającego to strata. Co 40 minut trzeba było chodzić i zmieniać stronę.

24) W menu drobnym druczkiem było napisane, że do ceny dań dodawane jest 12% napiwku. Sporo osób tego nie zauważało, ale i tak musiało zapłacić.

25) To, że tego napiwku nigdy nie widziałem na oczy, nie muszę chyba dodawać. Co zasługuje na szczególną uwagę, to autentyczne zdziwienie Pablo, gdy go o nie spytałem na początku mojej pracy. Zwyczajnie nie rozumiał, jak mogę oczekiwać napiwku. Przecież to oczywiste, że napiwki są dla niego.

26) Mało tego, czasami kiedy było mało klientów i obsługa szła sprawnie, niektórzy z nich zostawiali dodatkowy napiwek. Zdarzyło się też parę razy, że wyraźnie zaznaczali, że jest on w całości dla mnie. Już za pierwszym razem Pablo zauważył, że chcę wziąć taki napiwek, i powiedział mi w dość agresywnych słowach, że jeśli kiedyś to zrobię, to mi nie zapłaci za cały tydzień.

27) W wielu miejscach dawał się we znaki brak ogólny brak higieny. O ile w chłodziarni unosił się lekki zapaszek czegoś zepsutego, to w toalecie najzwyczajniej w świecie śmierdziało. Ani razu nikt jej nie sprzątał.

28) Kwiaty (sprawiające wrażenie polnych) stały dopóki nie uschły, a zielona woda w wazonie nie zaczynała śmierdzieć. Jak jakieś uschły, trzeba je było wybrać z bukietu, a reszta stała dalej.

Oprócz tego jeszcze mnóstwo i mnóstwo małych sposobików, jak by tu tylko jeszcze odrobinkę ściąć koszty. I tak już wyszło bardzo długo, więc daruję sobie dalsze wypominki. Dodam tylko, że niektórzy mogliby pomyśleć że facet tak oszczędzał, bo mu nie szło w biznesie albo gnębili go podatkami, czy coś. Kilka razy dał mi do podliczenia rachunki płacone kartą. Z moich szacunków wynikało, że wychodzi na czysto koło 2000-3000zł dziennie. A to tylko mniej więcej połowa, bo jeszcze trzeba by doliczyć klientów płacących gotówką.

Praca tam miała tę jedną zaletę, że pozostawiała mnóstwo czasu na szukanie czegoś innego :) i gdy tylko znalazłem coś normalnego, wyniosłem się czym prędzej.

gastronomia grecka_knajpka

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 460 (556)