Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KoparkaApokalipsy

Zamieszcza historie od: 1 lipca 2011 - 19:25
Ostatnio: 26 października 2022 - 14:35
  • Historii na głównej: 98 z 148
  • Punktów za historie: 55885
  • Komentarzy: 1844
  • Punktów za komentarze: 13307
 

#29105

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmowa dwóch nastolatek po przejściu koło emerytki rozdającej ulotki (pani często stoi w tym samym miejscu, jest bardzo uprzejma, zadbana, zawsze dziękuje za wzięcie ulotki).
- Ja pierd*lę, ona zawsze jest taka słodka, miła, do d*py ludziom włazi.
- No, zawsze jak ją widzę mam ochotę na nią napluć. - Po czym nastąpiło soczyste charknięcie na ziemię, mające zademonstrować, co dziecinka chciałaby zrobić babci.

bananowcy

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 759 (863)

#26679

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspomnienia o właścicielce mieszkania przekonanej o własnej wspaniałomyślności i wyrozumiałości. Oprowadzając nas po mieszkaniu wychwalała swoje własne cnoty właścicielskie.

Na czym jej cudowny charakter miał polegać?
(zaznaczam, że właścicielka nie mieszkała w wynajmowanym mieszkaniu)

- Nie zaglądała swoim lokatorom do szafek z prywatnymi rzeczami pozwalając im tam mieć taki porządek, jaki chcieli utrzymywać (pod warunkiem wszakże, że ich ubrania były poskładane w kostkę - skąd to miała wiedzieć, skoro do szafek nie zaglądała, nie wyjaśniła).

- Przy inspekcjach porządkowych okazywała zrozumienie dla istnienia kilku chwilowo niepozmywanych talerzy. Awantury urządzała jedynie za nieumytą podłogę, ochlapaną lodówkę czy niestarty kurz.

- Przed swoim nalotem w celu inspekcji porządkowej starała się uprzedzić lokatorów. Przynajmniej z 5-10 minutowym wyprzedzeniem.

- Była wyjątkowo liberalna w kwestii gości nocujących u jej lokatorów. 3,50 PLN za osobonoc załatwiało sprawę.

- Jeśli ktoś bardzo ją prosił, istniała możliwość przestawienia mebli w pokoju (krzesła, mini biurka i stolika - peerelowskich szkieletów ze sklejki, które jednym palcem przestawia anorektyczka po chemioterapii), a nawet przyniesienia własnego koca czy poduszki.

studentowo

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 486 (562)

#24673

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Słynna powódź, w czasie której "Nic naprawdę nic nie pomoże" zwłaszcza, jeśli oprócz żywiołu trzeba jeszcze zwalczać krótkowzroczność.

Przez wioskę, będącą sceną opisywanych zdarzeń, płynie dość rwąca, górska rzeka. W czasie powodzi nie wylewa ona, tylko silnym prądem zabiera brzegi oraz wszystko, co na tych brzegach stoi. Nizinnym wyjaśnię jeszcze, że taka rzeka często lekko zmienia bieg: czasem wystarczy niewielka przeszkoda, by prąd skierował się nieco w inną stronę i tam rzeźbił nowe koryto. Im więcej wody przepłynie danym torem, tym łatwiej płynąc tam kolejnym hektolitrom, koryto się pogłębia, poszerza i utrwala.

Tym razem rzeka "odbiła się" od fragmentu umocnień osłaniającego tory kolejowe i skierowała się na dość ważną (prowadzącą do przejścia granicznego) drogę oraz kilka domów, stojących po drugiej jej stronie.

W pobliżu tego kluczowego zakrętu nurtu leżała sobie na brzegu cała sterta płyt żelbetowych, przygotowanych do budowy jakiegoś obiektu. Były one własnością gminy.

Sprytni ludzie natychmiast wykombinowali, że płyty trzeba wpuścić w brzeg rzeki, by odbić nurt od drogi i skierować go z kolei na nikomu niepotrzebny, szeroki kamieniec. Błyskawicznie sprowadzono ciężki sprzęt (chyba koparkę, słabo pamiętam) i odważnego operatora. Mniej sprytne ze strony obywateli było to, że poprosili wójta o zgodę.
Oczywiście nie dostali jej, bo gminne płyty i nie można.

Kilka godzin później, gdy droga była już tylko wspomnieniem, a rzeka zaczynała dobierać się do fundamentów domu mieszkalnego, zaproponowano wójtowi inną opcję: zamiast płyt wpuści się do rzeki jego szanowną osobę. Dopiero wtedy się zgodził na zabranie cennego materiału budowlanego.

Ocalono dom - własność prywatną. Na ocalenie wspólnej drogi było już o 5 godzin za późno. Ciekawe, ile wynosiły koszty odbudowy w porównaniu z ceną kilku żelbetowych płyt?

wioska w górach

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 630 (656)

#23668

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia to zasłyszana, niemniej jednak od osoby nie mającej skłonności do konfabulacji. Wiem - moją pierwszą reakcją też było pytanie "skoro tak, dlaczego nie słyszeliśmy o tym w mediach?" Ano nie słyszeliśmy, bo działo się to w małej gminie w rejonie, gdzie miejscowości są od siebie bardzo oddalone, a jedyna osoba uważająca niżej opisane zachowanie za niewłaściwe, pracuje w szkole państwowej i po zwolnieniu raczej nie miałaby szans na znalezienie pracy w zawodzie, w szkole znajdującej się w zasięgu godziny jazdy samochodem.

Pan Wójt dostał dofinansowanie unijne na sadzenie drzew iglastych.
Fundusze przeznaczone na zakup sadzonek przeznaczył na "wyższe cele", tzn połowa przypadła jemu a drugą połowę podzielił między swoich ludzi.
Zapowiedziano kontrolę.
Pan Wójt zakupił na szybko sadzonki z funduszy przeznaczonych na inne cele (może na utrzymanie dróg? może na dożywianie dzieci w szkole? Nie wiadomo, ale raczej nie zapłacił z własnej kieszeni. Może po prostu zmusił zależnego od niego w jakiś sposób właściciela szkółki do wydania drzewek. Skoro mógł zmusić świadków do milczenia, to czemu nie?).
Sadzonki trzeba było posadzić.
Ups, był styczeń.
Ponoć lano na ziemię gorącą wodę, aby rozmiękła na tyle, by dało się na siłę wcisnąć konające sadzonki.

Nikt nic nie wie. Ten sam pan dalej na urzędzie.

a to Polska właśnie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 725 (787)

#23326

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pierwszy semestr pierwszego roku, studenci zostali nie dość, że zawaleni masą materiału, która dla niektórych była zupełną chińszczyzną (z jednej strony termodynamika, z drugiej jakieś podstawy archeologii - to może być szokiem dla kogoś, kto wybrał się na biologię wierząc, że będzie się uczył o króliczkach i paprotkach) to jeszcze wkręceni bezlitośnie w tryby biurokracji. Dziś wiem, że jak się wpadnie do dziekanatu po terminie i ze słodkim uśmiechem poprosi, to się człowiek najwyżej nasłucha epitetów, ale sprawę załatwi. Wtedy cała nasza banda wierzyła w maksymę dura lex sed lex. A wymóg był straszny - przed przystąpieniem do egzaminu należało udowodnić, że zaliczyło się ćwiczenia.

Niby logiczne, bo po co egzaminator ma się męczyć z odcyfrowaniem hieroglifów studenta, który i tak zaliczenia nie dostanie bez względu na wynik egzaminu.

Mniej logiczne, kiedy się ma ćwiczenia z panem K. (nazwiska nie wymienię, ale dziwnym zrządzeniem losu brzmiało prawie identycznie, jak słowo karaluch).

Otóż pan K. stwierdził, że urządzi nam odrobinę darmowego horroru w 4D. Jako, że ćwiczenia polegały na przeprowadzeniu kilku reakcji chemicznych i mogliśmy wykonywać zadania w dowolnej kolejności albo po kilka na raz, część osób zakończyła ćwiczenia miesiąc przed końcem semestru, część - trzy tygodnie, część - dwa. Miałam nieszczęście znaleźć się w tej ostatniej grupie. Mimo, że według regulaminu na wykonanie ćwiczeń i tak przypadało nam jeszcze jedno spotkanie (którego już nikt nie wykorzystał), pan K. i tak uznał, że program zajęć zakończyliśmy "po czasie". Zostaliśmy surowo ukarani.

Pan K. w swojej kanciapce na wydziale przesiadywał bardzo często, bo oprócz dręczenia pierwszoroczniaków chyba nie miał wiele do roboty. Mimo to wpisów nie dawał, bo "akurat teraz idzie coś tam". Na dyżurach, na których miał obowiązek przyjmować studentów owszem, przebywał w wyznaczonej sali, ale nikogo do niej nie wpuszczał. A był? Był.

W białej gorączce, spanikowali, udaliśmy się do niego po wpis dzień przed egzaminem.
Nie, bo nie ma czasu.
Na dwie godziny przed egzaminem.
Nie, bo mu się nie chce.
Tak, użył dokładnie tych słów. Powiedział to w twarz grupce przerażonych nastolatków, którzy w panice wyobrażali sobie nawet, że od tego wpisu zależy to, czy zostaną wyrzuceni ze studiów.

Na szczęście znalazło się kilka osób, które nie dały się pogrążyć w biurokracji, lecz wierzyło w sprawiedliwość. Prowadząca wykłady i jednocześnie odpowiadająca za cały kurs pani profesor, dopuściła studentów do egzaminu, a potem sama zadbała, by sprawa skończyła się u dziekana.

pan K.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (560)

#22335

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo było historii o pazerności w wersji Moher, Rolnik Sam w Dolinie, Biedna Futrzanka i tym podobne, więc dodam historię o pazerności w wersji Wielka Dama.

Jako podlotek zostałam zabrana przez moją mamę na jakąś galę czy inszej maści raut Z Okazji Czegoś Tam. Odbywał się w budynku Teatru Słowackiego, a na całą imprezę miało się składać wysłuchiwanie arii operowych i operetkowych przeplatane wyjadaniem różności porozkładanych w całym budynku tak, iż foyer, wszelkie dodatkowe salki i ekspozycje zmieniły się w jeden wielki szwedzki stół.

Teraz trochę narzekalnictwa chorobowego - natura mi tak zrobiła nerki, że wszystko przeze mnie przelatuje jak przez ducha. Lata życia z tymi nerkami nauczyły mnie, by nie pić nic przed jakimkolwiek unieruchamiającym zajęciem, a takim jest niewątpliwie siedzenie na widowni i wysłuchiwanie, że kobieta zmienną jest.

Argument ten jednak nie trafił do mojej mamusi. Przez dwie przerwy próbowała mnie zmusić do poczęstowania się pysznym soczkiem. Jej zdaniem niechęć do uszczknięcia z bogactwa przygotowanego przez cateringowców świadczyła o mojej zaściankowości, nieśmiałości, d*powatości, irracjonalnym lęku przed czymś tam i jeszcze o braku obycia. Jak się jest wielką damą, to trzeba pokazać, że się człek nie wstydzi i w*dalać wszystko obiema rękami na raz, popijając czym się da.
Matula nakłaniała mnie najpierw czułą namową, potem krzykiem, na końcu wręczyła mi szklankę z sokiem i na oczach hostess oraz pozostałych gości wrzasnęła, że mam to wypić, a nie zachowywać się jak ćwok ze wsi.

Efekt?
Przeciskanie się przez pół sali w trakcie występu, aby w ustronnym miejscu wydalić sok nie było wcale największym wstydem, jaki przeżyłam tego wieczoru.

matula-damula

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (648)

#19739

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niespodzianka: w skrzynce list zaadresowany do osoby, o której nigdy w życiu nie słyszałam i w dodatku na nieistniejący adres (numer budynku był za wysoki, na naszej ulicy po prostu takiego nie ma). Pismo było urzędowe i wyglądało na dość ważne, więc list w łapę i idziemy na pocztę.
Na poczcie nr 1 pani w okienku mówi, że takie rzeczy to nie u nich, a na poczcie się załatwia.
Ja - A co to niby jest?! Gazownia?
Ona - To jest proszĘ paniĄ nie poczta, tylko placówka pocztowa - odrzekła z dumą.

Z systemem walczyć nie będę, idę gdzie indziej. Emerytem nie jestem, na nadmiar czasu nie narzekam, ale może adresatka mieszkająca w nieistniejącym bloku będzie mi za to wdzięczna.

Pani w okienku tym razem list przyjęła, zanotowała w jakimś magicznym segregatorze na przenajświętsze świstki moje zeznania, że takiej a takiej pani nie znam, w życiu nie widziałam ani też nie widziałam bloku nr 86, bo się u nas numery kończą na 60, ani też, że w bloku 36 taka pani nie mieszka (sprawdziłam, czy ktoś przypadkiem nie zrobił ósemki z trójki) i że w ogóle nie ma, nie istnieje i żeby coś z tym zrobili.

Po 3 dniach niespodzianka - ten sam list znów w mojej skrzynce.

Najwyraźniej jeśli ktoś chce, by list wrócił do nadawcy trzeba kupić nową kopertę, przepisać na niej adres nadawcy jako adres odbiorcy, wpakować do niej list, nakleić nowy znaczek i z naiwną nadzieją wrzucić do skrzynki. Inaczej nie bangla.

poczta

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 363 (439)

#13863

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sama nie wiem, kto w tej historii był piekielny - ja, czy menadżer restauracji. W każdym razie skończyło się piekielną głodówką do wieczora.

Bractwo rycerskie, do którego należę zostało poproszone przez instytut historii o uświetnienie Dni Nauki na rynku miejskim. Nagrodą, prócz czci i chwały miały być karnety na posiłek do restauracji przy rynku. Uświetnianie polegało na staniu i ładniewyglądaniu, od czasu do czasu faceci pookładali się mieczami, kobiety potańczyły ewentualnie porozpaczały nad zabitymi. Niby nic, ale zgłodnieć można, a półgodzinna przerwa to nie tak wcale dużo czasu na posiłek. Na szczęście restauracja, która miała nas przyjąć była praktycznie przy naszym namiocie. Nadmieniam, że na wpół samoobsługowa - papu można było praktycznie dostać na wynos, niemniej jednak w środku było jeszcze sporo miejsc. Kolejka taka sobie, czyli jest dobrze. Zamawiamy.
Nie wydadzą posiłku, bo z tych karnetów możemy jeść tylko przy stolikach na zewnątrz, a tam nie ma już miejsc (wiadomo, pogoda ładna - wszyscy klienci siedzą na słoneczku). Do ręki zawiniętego w papierek nie dostaniemy, bo nie.
Pytam dlaczego.
Bo bałagan by się zrobił i nie wiedzieliby, kto je "z karnetu" a kto normalnie płaci.
Głód narasta, przerwa się kończy, wołamy menadżera.
Ten potwierdza wersję pani wydającej posiłki - nie ma opcji, bo się zrobi bałagan. Trzeba czekać na zwolnienie stolika na zewnątrz.
Pytam więc po pierwsze po jakiego grzyba mieliby to odróżniać. Płaci się i tak "z góry", nieważne czy gotówką czy kuponem, zabiera papu i już. Ale nie, bo nie.
Kwestia numer dwa: Przecież wszyscy "bractwowi" są ubrani w rekonstrukcje ciuchów z XV wieku. Wiem, nie każdy zna się na modzie ale nawet bystry inaczej odróżni przecież dżinsy i T-shirt od wełnianej sukni z trenem i rękawami wycierającymi chodnik. Pytam menadżera grzecznie, czy coś z nim nie tak, że ma z tym problem.
Tutaj zapieklił się, poprosił mnie o podanie imienia i nazwiska oraz nazwy bractwa, bo on "powie prezydentowi miasta, że się awanturujemy, i już nigdy nie zostaniemy zaproszeni na żaden festyn".
Dobrze, że nie poskarżył się jeszcze mamusi.

Północna Ryba na rynku dawnej stolicy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 544 (642)