Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

LTM87

Zamieszcza historie od: 23 maja 2012 - 23:41
Ostatnio: 21 kwietnia 2024 - 0:42
  • Historii na głównej: 9 z 10
  • Punktów za historie: 9351
  • Komentarzy: 492
  • Punktów za komentarze: 4682
 
[historia]
Ocena: 62 (Głosów: 62) | raportuj
15 września 2018 o 1:12

Pytanie, co zrobiłaś z tym dalej? Po usłyszeniu takiej gadki po prostu pozbierałaś szczątki telefonu wartego prawie trzy patyki, który dodatkowo jest narzędziem pracy i poszłaś do domu?

[historia]
Ocena: 6 (Głosów: 6) | raportuj
29 lipca 2018 o 19:50

@SaraRajker: Tu wcale nie chodzi o samych pijaków. Pijacy jeśli mają taką wolę, niech się topią na zdrowie. Byle nie tam, gdzie pracują odpowiedzialni (także za nich) ludzie. Gdyby faktycznie coś się stało, a ratownicy przymknęliby oko, to nie pijacy a ratownicy by musieli się później mierzyć z policją, prokuratorem i pracodawcą. To nie na pijaków by spadły gromy opinii publicznej, bo jak wiadomo "Seba i Mati dobre chłopaki, dzień dobry wszystkim mówili".

[historia]
Ocena: 11 (Głosów: 17) | raportuj
18 lipca 2018 o 14:17

Jako fotograf widziałem tyle żenujących zabaw weselnych, że śmiało mógłbym stworzyć bogato ilustrowany, szczegółowy poradnik. Słomka i butelki to mniej więcej ten sam poziom co przepychanie jajka pomiędzy nogawkami spodni "partnera" w taki sposób, aby w pewnym momencie "operować" przy jego kroczu. O ułamki stopnia niżej jest przebijanie balona umocowanego na pośladkach "partnerki" przy pomocy symulowanych ruchów frykcyjnych. Jak to wygląda od kuchni? Co przypadek to inna historia. Najczęściej jest to po prostu efekt poczucia humoru młodych. Czasem jednak bywa tak, że młodzi zwyczajnie nie dogadają tej kwestii z wodzirejem/didżejem/orkiestrą, zdając się na jego kreatywność, a ta (niestety) bywa potężna. Zdarza się również i tak, że młodzi są na własnym weselu "statystami", bo impreza jest w stu procentach organizowana i finansowana przez rodziców, więc to oni uzgadniają repertuar zabaw. Nawet jeśli młodzi się na jakieś konkretne zabawy nie godzą, to w pewnym momencie mogą ulec. W końcu "Wesele bez oczepin? Co ludzie powiedzą? Wujo Stefan z ciotką Grażyną przyjadą, dupę obrobią, wstyd na całą rodzinę!" Cóż, nie mnie to oceniać, ja tu tylko pstrykam. A że fotoreportaż to taki gatunek, gdzie zdjęcia mają zadanie "mówić jak jest", to często trzeba się nakombinować, żeby świadomie złamać tę zasadę i kadrować tak, aby ujęcia nie były zbyt dwuznaczne. Lepsze będzie jednak zdjęcie biegnącej pani, niż pani która właśnie klęczy przed męskim rozporkiem...

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 3) | raportuj
5 lipca 2018 o 16:44

@Hemoglobina: Skoro nie miałaś czasu i ochoty na samoobronę w sytuacji, w której ktoś naruszył Twoją godność, nie dziw się, kiedy po raz kolejny spotkasz innego buraka, który powie Ci co mu tam ślina przyniesie na język. A wiesz, dlaczego to zrobi? Bo cham będzie chamem, dopóki będzie dostawał przyzwolenie na chamstwo. I ten, który zaatakuje Cię po raz wtóry, zrobi to dlatego, bo wcześniej też komuś się spieszyło i unikał konfliktów. Ciebie zupełnie nie powinno obchodzić, czy ten gość był "na wylocie", czy "nie miał nic do stracenia", albo czy miał problemy psychiczne. Ty przyszłaś do sklepu jako klient, a pracownik tego sklepu obraził Cię. Jest pewna różnica pomiędzy unikaniem konfliktów, czyli po prostu nie prowokowaniem ich i szukaniem ścieżki porozumienia, a obroną w momencie, kiedy atak już nastąpił i trzeba się bronić.

[historia]
Ocena: 19 (Głosów: 19) | raportuj
30 czerwca 2018 o 23:35

Kim trzeba być? Czubkiem. Niebezpiecznym czubkiem. Na tyle niebezpiecznym, że sprawa jego ewentualnego schwytania powinna być dla lokalnej policji ważna. A i na samym schwytaniu i ukaraniu nie powinno się skończyć, warto żeby gościa władza miała na oku. Dlaczego? Cholera wie, co typowi siedzi w chorej głowie. Takie "wyszukane" tortury to nie jest dzieło przypadku, to efekt planu. Ten typ musiał sobie zorganizować drut, wybrać miejsce, być może zabrać ze sobą jakieś narzędzie. Szedł tam wiedząc, co zamierza zrobić i zrobił to. Zdrowi ludzie takich planów w głowach nie układają i nie realizują ich. "Dziś" pod ręką był pies, a "jutro"? Diabli wiedzą. Dziecko? Niepełnosprawny? Ktoś na tyle bezbronny, że nie będzie w stanie odeprzeć ataku? Gwarancji na to, że taka akcja się nie potwórzy, tym razem z udziałem człowieka, nie ma żadnej...

Zmodyfikowano 1 raz Ostatnia modyfikacja: 30 czerwca 2018 o 23:36

[historia]
Ocena: 13 (Głosów: 13) | raportuj
26 maja 2018 o 17:17

Współpracuję od jakiegoś czasu z profesjonalną hodowlą jako fotograf (zdjęcia zarówno dla potencjalnych klientów hodowli, jak i np. z wystaw). Z tego co zauważam, temat "pseuduchów" budzi w środowisku zawodowców wiele negatywnych emocji. Oczywiście podejmowane są wszelkie działania zmierzające do likwidacji każdej ujawnionej pseudohodowli, powiadamiane jest TOZ, prowadzone są akcje informacyjne dla przyszłych nabywców, ale mam wrażenie, że to walka z wiatrakami. To niemal tak samo jak z używanymi samochodami o niewiarygodnie niskich przebiegach - dopóki będą wierzący w bajki o Niemcu, co to do kościoła dwa razy na miesiąc jeździł, będą też bajkopisarze, którzy chętnie taki "praktycznie nieużywany" samochód "stworzą" i sprzedadzą. Tu identycznie - dopóki będą ludzie, którzy chcą rasowe zwierzę za grosze, będą też i dostarczyciele. To nic, że "gwarancja do bramy i się nie znamy...".

[historia]
Ocena: 3 (Głosów: 3) | raportuj
1 maja 2018 o 2:42

@Iras: Warto dodać, że już samo przyznanie się do uzależnienia w sytuacji opisanej w historii jest dla samego uzależnionego baaardzo trudne. Z opowieści nie wynika bowiem, że ten facet przez alkohol stracił jakiś majątek, pracę, bliskich, wylądował na ulicy czy stał się typowym menelem. Ot, gość sobie żyje i sobie pije. Za swoje i w domowym zaciszu. Zdrowie kiepskie, ale jego utrata odbywa się niejako "w tle", bo z jednej strony w znacznej części to zdrowie odebrały nałogi, ale z drugiej jest też wiek, na który można w razie czego zgonić. I mamy takie samousprawiedliwienie - "Ano, wypiję, zapalę, ale mam te sześćdziesiąt parę, to i przecież nie będę miał takiego zdrowia jak dziewiętnastolatek...". Tymczasem stereotyp robi swoje - alkoholik = bezrobotny menel leżący w rynsztoku, żyjący na koszt państwa, w zasadzie wrak fizyczny i psychiczny, który przegrał w stu procentach swoje życie. Ojciec autorki siebie jako kogoś takiego po prostu nie widzi. Skoro zaś on nie widzi problemu, to łatwo mu stwierdzić, że inni przesadzają. W końcu "tu jest Polska, tu się pije"...

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 3) | raportuj
16 kwietnia 2018 o 15:16

@Sig: Kredyt na budowę domu to nie są małe pieniądze. Aby taki kredyt uzyskać, przede wszystkim należy mieć stabilne źródło odpowiednio wysokiego dochodu. Na początku historii wspominasz, że tej rodzinie się nie przelewało. Skoro się nie przelewało, to znaczy, że dochody były tam raczej kiepskie. Dla banku to zbyt duże ryzyko, więc kredytu by nie udzielił. Poręczyciele? Ciężka sprawa, bo to nigdy nie są ludzie "z ulicy", jeśli są rozsądni, to znają możliwości finansowe osoby, której żyrują kredyt. Wątpię, aby w tym przypadku ustawiały się kolejki chętnych, bo poręczenie komuś kredytu już samo w sobie jest pewnym ryzykiem, a w tym przypadku ryzyko było naprawdę bardzo duże. Kredyt pod zastaw nieruchomości? Brak spłaty = interwencja komornika i cały "interes" idzie pod młotek.

[historia]
Ocena: 11 (Głosów: 11) | raportuj
15 kwietnia 2018 o 1:20

@BlueBellee: Jak wspomniałem w opowieści (i jak słusznie zauważyła koleżanka fursik), awanturnik "na oko" wyglądał na jakieś 7-8 lat. Pewnie, może i nie był jakimś Pudzianem w wersji mini, ale jednak to już kawałek silnego i zwinnego chłopaka. Do tego mocno rozdrażnionego, chętnego do rękoczynów, a jednocześnie nastawionego na złośliwą "zabawę". Stanowczość spalała na panewce, bo nawet jeśli go odprowadzono i przytrzymywano, darł się wniebogłosy, kopał, szarpał się i gryzł. Ponadto to przecież wesele, mężczyźni w garniturach, kobiety w eleganckich sukienkach, a to raczej średni strój do pościgów i szarpanin. I owszem, to było przerażające. Bez problemu można było odnieść wrażenie, że taki numer to on wywinął nie raz i zwyczajnie jest w tym "niezły".

[historia]
Ocena: 9 (Głosów: 9) | raportuj
14 kwietnia 2018 o 20:19

@BlueBellee: Rzecz w tym, że to się udało chyba za piątym razem i potrzeba do tego było trzech osób - dwie zagadywały, trzecia prowadziła. Wcześniej każda taka próba kończyła się losowo rozdawanymi kopami, drapnięciami i ugryzieniami. Co ciekawe, miałem takie wrażenie, że dla "pacyfikatorów" taka akcja nie była żadną nowością. Ot, znowu...

[historia]
Ocena: 30 (Głosów: 30) | raportuj
14 kwietnia 2018 o 16:19

@BlueBellee: Jak najbardziej istnieją. Jestem kolegą po fachu autorki. Sam widziałem przynajmniej dwie większe akcje, w których jakieś 70% uczestników imprezy próbowało spacyfikować małego terrorystę. I określenie "terrorysta" nie jest tu w żadnym stopniu przerysowane, bo próby rozwiązania problemu rzeczywiście przypominały negocjacje z uzbrojonym zamachowcem. I to uzbrojonym po zęby - w tym przypadku w płacz, wyzwiska, niebywałą zręczność do demolki (trzy talerze i szklanka "tango down"), a i siły mu nie brakowało. Chwilami miałem wrażenie, że gdyby padło tradycyjne żądanie miliona dolarów w używanych banknotach i samolotu do Meksyku, to zaraz jakiś wujek albo ciotka powiedzieliby, że milion już jedzie z banku, a samolot tankują. Nie pamiętam o co poszło pierwszym razem, bodajże był to jakiś konflikt z innymi małoletnimi "współimprezowiczami", ale drugi raz dość mocno sparaliżował wesele. Młodzi chcą wykonać pierwszy taniec, a tu po środku parkietu, w kłębach dymu z wytwornicy leży sobie młodziak. Słowne upomnienia? Gromki śmiech. Na razie nikt nie podchodzi. Weselnicy stoją, młodzi stoją, DJ stoi, ja stoję. A młodziak leży. W końcu podchodzi matka. Tłumaczy, namawia. Pierwsze "nie" jest jeszcze w miarę ciche. Za to drugie jest już wywrzeszczane tak, że jęczy zastawa. Chwilę później zaczynają latać teksty rodem bardziej spod budki z piwem, niż z wczesnej podstawówki. Awantura trwała jakieś 20 minut, a do pacyfikacji zbiegła się spora część "weselących się" (w tym pani młoda i świadek) każdy zaś obiecywał złote góry, byle by tylko awanturnik zwolnił parkiet. A zwolnić nie chciał, bo użycie jakiegokolwiek przymusu, choćby w formie odprowadzenia za rękę, owocowało kopaniem, gryzieniem i drapaniem, a po wyswobodzeniu się, powrotem na wcześniejsze miejsce. W końcu jakoś się udało. Efekt był taki, że młodzi odtańczyli swój pierwszy taniec przed plecami rodzinki zajętej uspokajaniem awanturnika i powstrzymującej go przed ponownym wtargnięciem na parkiet.

[historia]
Ocena: 18 (Głosów: 22) | raportuj
11 kwietnia 2018 o 0:30

Mam dokładnie takie samo wrażenie. Patrzę w lusterka i widzę w nich dokładnie to, co widzieć powinienem, ale pod jednym warunkiem - kierowca "tego czegoś" musi przestrzegać przepisów. I ja rozumiem - motocykl jest mniejszy od samochodu, dynamika jego poruszania się też jest inna, warto mieć to na uwadze. W tym przypadku treść takiej naklejki może mieć jakiś sens. Jeśli natomiast jej przekazem ma być ostrzeżenie przed tym, że motocyklista jest "wszędzie", bo zasuwa, jakby go stado diabłów goniło, to ja tego nie kupuję.

[historia]
Ocena: 10 (Głosów: 10) | raportuj
22 marca 2018 o 1:29

Wiele razy pod "historiami rodzinnymi" pisałem to, co napiszę także i teraz - rodzina jako trwały i mocno w sobie związany monolit to niestety w sporej ilości przypadków tylko mit. Częściej to grupa ludzi teoretycznie powiązanych ze sobą jakimś pokrewieństwem, ale jeśli spojrzymy na stan faktyczny, to ci ludzie są dla siebie zwyczajnie obcy. Stąd właśnie takie piekielności. Mało tego, chwilami mam wrażenie, że to właśnie fakt bycia z kimś spokrewnionym w jakimś stopniu ułatwia sprawianie mu przykrości czy wyrządzanie krzywd.

[historia]
Ocena: 4 (Głosów: 6) | raportuj
6 lutego 2018 o 22:13

@Bevmel: Pewnie, wypadałoby. Tyle, że Ty to wiesz, ja to wiem, i wiele innych osób też zdaje sobie z tego sprawę, a i tak są w tym kraju miejsca i środowiska, w których komuna jest traktowana jako raj utracony. Tych ludzi nie obchodzi, co sądzi na ten temat ekonomia czy historia, oni generalizują i widzą to wszystko w totalnym uproszczeniu - kiedyś "każdy" tak robił i nikt się nie czepiał, teraz nagle przyszedł "prywaciarz" i się czepia. Jeśli młodsze pokolenie nie ma jakiegoś punktu odniesienia, ambicji do wyrwania się z takiego miejsca albo możliwości odcięcia się od takich poglądów, to zwyczajnie tym nasiąka. Skoro dziadek, ojciec, wujek i stryjek powtarzają jak katarynka, że kiedyś to było lepiej, a kumple pod sklepem potwierdzają, bo ich dziadkowie, ojcowie, wujowie i stryjowie mówią to samo, to i on albo w to zaczyna wierzyć, albo przynajmniej nie zaprzecza. Pewnie, może nie krzyczy "komuno wróć", ale już właściciel firmy to dla niego ten legendarny, straszny, bezduszny prywaciarz, który uczciwym ludziom robi pod górę. Napić się nie da, poobijać się nie da, zwędzić nic nie można, bo pilnuje, a kiedyś podobno to wszystko było możliwe i nikomu to nie przeszkadzało. Ten, kto tak nie myśli, zapewne dawno wyrwał się z miejsca, gdzie takie myślenie jest popularne. Ci, którzy się nie wyrwali są bohaterami tego typu historii.

[historia]
Ocena: 8 (Głosów: 20) | raportuj
6 lutego 2018 o 15:12

Ot, po prostu jedna z wielu krzywd zrobionych Polakom przez poprzedni system. W PRL pewną przykrą normą było picie nie tylko przed pracą, ale także w jej trakcie. Nie z powietrza wzięły się powiedzenia "no, to po szklanie i na rusztowanie", czy "no to cyk, i na dźwig!". Cała "sztuka" polegała na tym, aby nie dać się złapać, o co zresztą i tak nie było takie trudne, bo kierownik nierzadko był niewiele trzeźwiejszy od nadzorowanej załogi. Mało tego, niepijący spotykali się z ostracyzmem, bo przecież jeśli gość nie wali wódy ze wszystkimi, to pewnie kabel. Czasy się zmieniły, ale w wielu miejscach w Polsce ta mentalność nadal w ludziach siedzi. A skoro siedzi mocno, to i przesiąkają nią młodsze pokolenia. W końcu ojciec tyle opowiadał o swoich wódczanych wyczynach w robocie, wujo-kierowca nie raz na bani jeździł w trasy, a stryjo 25 lat robił i ani razu go w zakładzie trzeźwego nie widzieli, więc czego oni chcą na tej bramie? Jaki alkomat? Komu tam by ćwiartencja na rozruch przed robotą zaszkodziła? Na czworaka przecież nie chodzę, zawracanie dupy...

[historia]
Ocena: 33 (Głosów: 33) | raportuj
4 lutego 2018 o 1:16

Cóż, klasyka wśród takich "ciotek". Według nich "znać język angielski" to "znać go w całości", łącznie ze słownictwem specjalistycznym wszystkich dziedzin, wszystkimi regionalnymi odmianami, slangami, a i znajomość staroangielskiego oraz umiejętność tłumaczenia symultanicznego wcale nie zaszkodzi. To ten sam gatunek, który znajomemu czy spokrewnionemu kardiologowi mówi o bólach w kościach (bo lekarz to lekarz), prawnikowi-karniście o sprawach spadkowych (bo prawnik to prawnik), a od fotografa produktowego żąda wykonania perfekcyjnego fotoreportażu ślubnego, bo przecież fotograf to fotograf. Ktoś powie, że to nie jego parafia? Tłuk, debil, partacz, niedouk.

[historia]
Ocena: 3 (Głosów: 3) | raportuj
1 lutego 2018 o 3:08

@Imnotarobot: Cóż, działa tu nie do końca słuszna zasada, według której o zmarłym albo mówi się dobrze, albo nie mówi wcale. Owszem, nikt nie jest kryształowy, ale jeśli zmarły był po prostu dobrym człowiekiem, to czas na zgłaszanie wszelkich "reklamacji" związanych z jego postępowaniem czy decyzjami minął wraz z jego ostatnim oddechem. Nie było żadnych głosów sprzeciwu, kiedy żył? To ci, którym nagle po jego śmierci coś się przypomniało, mogą go teraz łaskawie w dupę pocałować. Trzeba było mówić wtedy, a nie teraz. Warto dodać, że w takich sytuacjach najwięcej kłapią dziobem ci, którym zmarły w żaden sposób nie zaszedł za skórę, po prostu "wyrażają swoją opinię" (o którą nikt ich nie prosi). Jeżeli jednak ze zmarłego był kawał mendy, która zatruwała życie wszystkim dookoła, to naprawdę nie widzę problemu w "mówieniu jak jest", a raczej jak było. Zapewne nie raz i nie dwa gość był upominany, proszony, przymykano oko na jego wyczyny. Pewnie zostawił po sobie jakieś sprawy, które do dzisiaj ciągną się za żywymi i cały czas wpływają na ich codzienność, więc mówienie o nim tylko dobrze "bo taka zasada" byłoby po prostu oszukiwaniem i siebie i innych.

[historia]
Ocena: 5 (Głosów: 5) | raportuj
11 stycznia 2018 o 3:39

@mrkjad: Dlaczego? Bo to faktycznie działa, tyle że nie w tym układzie. Jeśli na miejscu zadbanej, młodej kobiety postawilibyśmy równie młodą, ale nie do końca zadbaną żuliettę, to podejrzewam, że jednak ten burzliwy romans miałby sporą szansę na eksplozję. Jak już nieraz wspominałem, mieszkałem jakiś czas w dzielnicy słynącej z niezbyt dobrej sławy. Letnimi wieczorami wystarczyło otworzyć okno, aby sobie posłuchać, jak przedstawiciele lokalnego plemienia nawołują wybranki swojego... powiedzmy, że serca. Teksty o tym, kto co sobie goli lub nie - norma. Kto, kogo, kiedy, a przede wszystkim za co będzie chwytał - norma. Śmiałe plany podboju seksualnego wygłoszone do obiektu tego podboju, oraz dyplomatyczna odpowiedź obiektu, że owszem, owszem, ale z tym orężem podbój się nie powiedzie - norma. Niestety, wśród takiego towarzystwa im ktoś ostrzej poleci po bandzie, tym za pewniejszego siebie uchodzi. To co dla normalnych ludzi jest ostatnią granicą dobrego smaku, dla nich jest punktem startowym. Kiedy się to obserwuje z boku, to trochę jak w ruskim cyrku - i śmieszno, i straszno.

[historia]
Ocena: 8 (Głosów: 8) | raportuj
7 stycznia 2018 o 3:58

@berlin: Pasja też ma jakieś granice, wiec na rozsądnego (i znającego się na rzeczy) pasjonata to nie zadziała. Lubitel 166B (jak zresztą sporo innych radzieckich lustrzanek) nie jest jakimś białym krukiem, szczególnie w krajach byłego bloku wschodniego. Wiadomo, łatwiej było tu o Leningrada, Kijewa czy innego Komsomolca, niż o coś ze "zgniłego zachodu" lub Japonii. Do tego fotografia w PRL była dość popularnym hobby, więc trochę tych aparatów u ludzi po strychach się poniewiera. Model 166B nie jest też wyjątkowo zabytkowy, w zasadzie to taki youngtimer, bo pochodzi z początku lat 80. Wydaje mi się, że gość po prostu zobaczył stare urządzenie, doszedł do wniosku, że pewnie skoro stare, to zabytkowe. A skoro zabytkowe, to można zawołać cenę z kosmosu. Na swoje nieszczęście trafił na kogoś, kto po prostu zna się na rzeczy.

[historia]
Ocena: 10 (Głosów: 10) | raportuj
7 grudnia 2017 o 2:58

@mongol13: To swoją drogą. Przecież wypadki zawsze zdarzają się komuś, nie im. W końcu (parafrazując klasyka internetów) oni zawsze tędy chodzą i nigdy w życiu ich tu samochód nie zabił. Myślę jednak, że sporą część tych niedoszłych samobójców stanowią ludzie, którzy nigdy nie prowadzili samochodu. Stąd dość powszechne, ale totalnie błędne przekonanie, że skoro oni widzą samochód, to kierowca na pewno widzi ich.

[historia]
Ocena: 4 (Głosów: 4) | raportuj
1 grudnia 2017 o 18:31

@Erica_Cartmanez: I na długie ogniskowe, bo tak naprawdę nie jest ważne, co akurat fotografujesz - przynajmniej te 300 mm do korpusu zapięte musi być ZAWSZE, nawet jeśli pstrykasz reportaż o hipsterze, który mieszka w szafie i do tej szafy akurat Cię zaprosił. A już idealnie, jeśli jest to jakaś elka, bo można białym po oczach błysnąć na samym wstępie, a to zniewala... :D A pełna klata to absolutne minimum, żeby na niektórych grupach czy forach móc się przynajmniej przywitać. @Iceman1973: Ktoś mądry kiedyś powiedział, że najlepszy aparat to ten, który masz przy sobie. I jest w tym wiele prawdy. Seria H od Sony to całkiem niegłupie hybrydy, oferujące zarówno całkiem solidny zoom, szeroki kąt, a i jakieś ciekawe makro można tym zrobić. Pewnie, te aparaty miały wady, głównie optyczne, ale to "cena" za szeroki zakres ogniskowych. Tańsze szkła do lustrzanek o zbliżonym zakresie, np. 18-200 mm też od tych wad całkowicie wolne nie są. Ba! Starsze modele średnioformatowych aparatów marki Hasselblad (cena wynosząca kilkadziesiąt tysięcy złotych i to te kilkadziesiąt bliższe 50-70 niż powiedzmy 20-30, nowsze modele ceną grubo przekraczają stówkę) bywały awaryjne. Ciężko nazwać "haselka" gównem, ale uwierz, byli i tacy, którzy nazywali. @Zimny: Jak to się mówi, najłatwiej wydaje się cudze pieniądze. W końcu to nie "doradca" będzie potem żałował zakupu.

[historia]
Ocena: 8 (Głosów: 8) | raportuj
30 listopada 2017 o 2:34

@Iceman1973: Identyczne jajca są na forach i grupach fotograficznych, gdzie (rzadko bo rzadko, właśnie ze względu na te jajca) jako fotograf bywam. Klasyka - jeśli nie robisz zdjęć przynajmniej aparatem średnioformatowym, nie masz przynajmniej trzydziestu zleceń na miesiąc, nie posiadasz własnego studia, a żadne z Twoich zdjęć nie było na okładce magazynu National Geographic, to z tamtejszymi Saudkami i Niedenthalami nie masz o czym gadać. A nawet jeśli któraś z tych rzeczy była Twoim udziałem, to i tak dowiesz się, że jesteś co najwyżej fotografem, bo żeby być FOTOGRAFIKIEM, rozumisz pan, ARTYSTĄ, to Ty musisz... I tu cała lista rzeczy, które musisz. Nie chcesz być? Aaa... no to nie mamy o czym rozmawiać. Dyskusje o sprzęcie? Ręka, noga, mózg na ścianie, krótko mówiąc, siwy dym. Jak wyżej - aparat to się zaczyna od przynajmniej dwudziestu tysięcy, obiektyw to się zaczyna od tysięcy pięciu. "Oczywiście system Canona" "Oczywiście, ale system Nikona" "Ooo ty nikoniarzu cholerny!" "Nie spinaj się kanonierku, bo ci żyłka w dupie pęknie" "Jest jeszcze Sony..." "Ooo... Canoniers and Nikonarze united and win! Bij minolciarza! Na chwałę Canona!" "I Nikona!" "Ale Canon lepszy" "Ja ci dam, że lepszy pajacu!". Rzecz jasna to mocno przerysowane, ale tak właśnie można streścić sporą część dyskusji. Nie jest też żadną tajemnicą, że wielu tych najgłośniej krzyczących praktycznie nie publikuje swoich zdjęć. Ani w grupie/na forum, ani... nigdzie, bo oni nikomu niczego nie muszą udowadniać, ale wiedz, że kiedy Ty wchodziłeś pod szafę na stojąco, oni wywoływali swoje arcydzieła we własnej krwi i innych mniej szlachetnych substancjach.

[historia]
Ocena: 8 (Głosów: 8) | raportuj
22 listopada 2017 o 2:48

Diabli mnie biorą, kiedy słyszę o sytuacji, w której firma zajmująca się wytwarzaniem czy przetwarzaniem żywności ma jakieś "układziki z sanepidem". Nie wiem, może i jestem w tym przypadku idealistą, ale nie mógłbym spać spokojnie wiedząc, że moja firma może w każdej chwili doprowadzić do masowego zatrucia czy zarażenia ludzi jakimś wściekłym choróbskiem...

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 0) | raportuj
12 listopada 2017 o 17:12

@LittleM: Dokładnie tak. Fachowiec, który na starcie mówi, że on się nie podejmie naprawy czy usługi, to dobry fachowiec. Zna swoje ograniczenia, możliwości, charakterystykę tematu i zwyczajnie nie chce spartolić roboty. Lepiej wyjść od takiego z nadal niesprawnym urządzeniem i pieniędzmi przeznaczonymi na naprawę w kieszeni, niż niesprawnym urządzeniem, ale już bez pieniędzy. Bo przecież on takie rzeczy to naprawiał, zanim jeszcze pojawiły się na rynku, bo przecież to prościzna, bo przecież... I tak do momentu, dopóki nad tym nie usiadł.

[historia]
Ocena: 4 (Głosów: 4) | raportuj
6 października 2017 o 3:11

@E4y: Sekretów tak zupełnie nie mieć się nie da, ale prawdą jest, że jeśli nie chcemy, aby inni o czymś wiedzieli, po prostu... nie należy im tego mówić. Szczególnie, jeśli przekonaliśmy się o tym, że to ktoś niestabilny emocjonalnie, lub jeśli zauważamy, że jego pasją są plotki. Warto trzymać się prostej zasady - im bardziej niestworzone, intymne i sensacyjne wieści słyszymy od kogoś o innych, tym większe jest ryzyko, że to samo ci "inni" usłyszą o nas.

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1019 20 następna »