Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nieja

Zamieszcza historie od: 5 kwietnia 2012 - 22:30
Ostatnio: 6 września 2018 - 3:20
  • Historii na głównej: 11 z 21
  • Punktów za historie: 10133
  • Komentarzy: 103
  • Punktów za komentarze: 871
 

#44810

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Myślałam, że podczas okresu "przedświątecznego" tylko ja mam zły humor... Ale nie, jednak są gorsi niż ja.

Market na T, kończący się na O. Miasto wojewódzkie. Ludzie w stresie przed świętami.

Kolejki nie tak duże jak się spodziewałam, godzina około 15:00. Czekam grzecznie w kolejce do kasy. Na jedną kasę przypadało około 8-10 osób. Większość ma wypakowane kosze po brzegi, jakby nadchodził co najmniej koniec możliwości zakupów, albo wygrali w LOTTO. No wiadomo, święta idą. Przede mną jakaś kobita zakupy ma tak duże, że ledwo w wózku się mieszczą. Za mną to samo (co mnie podkusiło iść po kaki sharon i papier na prezenty w takim czasie?).

Przed "nami" staruszka, kobiecina drobna, powolna, wygląda na zmęczoną. Wyłożyła na taśmę jakieś wędliny, mięso, drobiazgi. Zakupów nie miała wiele. Kiedy kasjerka podliczyła jej zakupy, wyszło 30,78zł (chyba na długo ta kwota utkwi mi w pamięci). Kobiecina wyciąga drobne, liczy dłuuuugo, w końcu się okazuje, że brakuje jej niecałe 5zł. Kasjerka znudzonym głosem pełnym pretensji pyta:
- Co, cofamy?.
Kobiecina jeszcze raz liczy, czy jej starczy pieniędzy. Niestety jej brakuje. A w kolejce słychać głosy:
- Jezu, noż ile można?!
- Nie masz pieniędzy to nie kupuj.
- Noż ku*wa ile mam czekać.
- Idzie niedołężna, do dwóch nie potrafi liczyć, no ku*wa.
- Długo jeszcze?
- Decyduj się!!!!!
(reszty nie przytoczę, bo była naprawdę poniżej poziomu).

Staruszka łzy ma w oczach, patrzy po ludziach jakby przepraszała, że istnieje... Nie lubię świąt, wkurzają mnie zakupy w tym czasie, jestem w stanie zrozumieć irytacje podczas czekania w długich kolejkach ale STOP!

Widać było, że kobieta nie wie co zrobić. Patrzyła na taśmę z bólem, co powinna odłożyć. Przepchnęłam się do niej, dałam 10zł i powiedziałam "wesołych świąt". Chwilka minęła zanim się zorientowała co się dzieje. Uwierzcie, cała sytuacja trwała naprawdę długo.

To co mówiła kasjerka i reszta "kolejki" było, co tu dużo mówić, żałosne...

opole market T---O święta adult

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1041 (1137)

#44360

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka przygoda podczas gastroskopii.

Był to słynny "piątek trzynastego". Nie jestem przesądna, nic z tych rzeczy, ale po wydarzeniu wbiła mi się w pamięć ta data.

Było to trzecie moje badanie tego rodzaju, więc wiedziałam co i jak. Przyszłam bez żadnego makijażu, ponieważ wiedziałam, że łzy mi same będą lecieć, psychicznie byłam przygotowana i nie przejmowałam się za bardzo samym badaniem. Byłam "oazą spokoju".

Usiadłam na kozetce, Pani pielęgniarka spryskała mi gardło znieczuleniem (nie do końca się znam), kazano mi się położyć na boku. Był obecny Pan Doktor i jakaś młoda kobieta. Pielęgniarka wyszła.

Pan Doktor jak to podczas badania, kazał zacząć przełykać rurkę*. W sumie to najgorsza część z całego badania dla mnie, kiedy rurka przechodzi przez przełyk. Poszło dobrze, po czym oddał instrumenty młodej kobiecie i wyszedł z pokoju. Rurka leci dalej, nieprzyjemne uczucie jak diabli.

W pewnym momencie zaczęłam czuć pewnego rodzaju ucisk i ból, nietypowe dla tego badania dotychczas. Miałam wrażenie, że coś jest nie tak, jednak próbowałam się uspokoić i patrzeć na monitor i "podziwiać widoki". Kiedy rurka była trochę za mostkiem, było mi już niewesoło. Wtedy wrócił Pan Doktor. Spojrzał na mnie i bardzo zdenerwowany wyrwał instrument z rąk kobiety ze słowami:
- Chcesz tej kobiecie supeł zakręcić na organach?!
Wykonał kilka ruchów i od razu poczułam ulgę.
Kiedy dotarł do żołądka, kazał kobiecie pobrać wycinek.
Patrzyłam na monitor, który w momencie "pobierania wycinka" zalał się krwią. Rozumiem, że na takim zbliżeniu wszystko wydaje się bardziej dramatyczne, więc jeszcze byłam spokojna, jednak słowa lekarza mnie przeraziły.
- Kobieto, co ty wyprawiasz?!
Po czym zaczął mnie uspokajać, że to normalne, lekkie krwawienie, nie jest tak źle ja wygląda. Nie powiem, uspokoił mnie, jednak ból był okropny. Jak nigdy dotąd.

Instrumentów młodej kobiecie już nie oddał. Zabrał jej je z ręki po zrobieniu wycinka.

Przepisane mi zostały jakieś leki na to drobne "skaleczenie", a wyniki okazały się prawie dobre, więc byłam szczęśliwa.

Ja rozumiem, że nie ma lepszego sposobu na uczenie młodych lekarzy fachu niż "dać im zrobić" ale uważam, że lepiej by było, gdyby lekarz przez cały proces przeprowadzał i mówił co i jak robić. Biedna kobieta się zestresowała, nie przeprowadził jej przez cały proces, bo po prostu wyszedł. Mam za złe lekarzowi, a nie osobie uczącej się. Byłoby lepiej, gdyby powiedziano mi, że to "szpital uczący" i taka i taka osoba przeprowadzi badanie, a nadzorować będzie ten i ten. A nie udawać, że jestem w rękach osoby obeznanej z procedurą.

Może nie tak piekielnie, bo źle się nie skończyło...

*nazywam "rurką", ponieważ nie wiem jak się to profesjonalnie nazywa.

P.S. Do dziś nie wiem, po czym poznał, że rurka do gastroskopii "wchodzi źle". Zobaczył na monitorze? No wątpię. Zobaczył, na moim brzuchu? Nie wiem. Ktoś "medyczny" może dla mnie rozwiązać tę zagadkę?

gastroskopia szpital wojewódzki

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 508 (590)
zarchiwizowany

#44516

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowiem Wam o tym, jak straciłam zdrowie i zaufanie do lekarzy. Będzie przykro.

Miałam lat 17. Chodziłam do liceum i pewnego dnia na przerwie poczułam się bardzo źle. Wróciłam do domu.

Miałam problemy z żołądkiem, więc po prostu przez tydzień zostałam w domu. Nic nie mogłam przełknąć, jednak starałam się jeść. Miałam nadzieję, że mi przejdzie. Kiedy nie przechodziło, poszłam do lekarza pierwszego kontaktu. Pani Doktor zleciła mi kilka badań. Żadne badanie nie wykazało kompletnie nic.

Czułam się coraz gorzej, więc znów się udałam do mojej lekarki, tym razem dostałam skierowanie do gastrologa z powtórzeniem badań w trybie pilnym. Wizyta odbyła się na zasadzie: "No ja w tamtych badaniach nic nie widzę. Jesteś zdrowa." Koniec wizyty...

Znów wróciłam do mojej Lekarki. Była w tym momencie bezsilna, nie wiedziała co zrobić. Była przejęta tym, jak wyglądam i jakie mam dolegliwości. Zleciła mi wszystkie możliwe badania, jakie w tym czasie mógł wystawiać lekarz pierwszego kontaktu (za co, o czym dowiedziałam się później, dostała "ostrzeżenie", ponieważ to wystawianie skierowań na siłę i bez podstaw, skoro wyniki są w porządku).

Międzyczasie mocno straciłam na wadze. Średnio dziennie znikało pół kilograma. Pani Doktor znów skierowała mnie do gastrologa, jednak tym razem termin był bardzo odległy...
Wróciłam do niej z tą wiadomością, więc dała mi skierowanie na gastroskopię z dopiskiem "Bardzo pilnie proszę o przeprowadzenie badania, stan pacjentki się bardzo pogarsza z nieznanej przyczyny." Kazała mi się udać od razu pod pokój zabiegowy i podać skierowanie lekarzowi (ponieważ "najlepiej wyposażony mamy szpital wojewódzki, tam kazała mi się udać za każdym razem, z nadzieją że ten tytuł jest prawdą"). Kiedy dałam skierowanie lekarzowi, ten mnie po prostu wyśmiał.
Powiedział mniej więcej:
"Tak, jasne, będę od razu badać każdego kto dostanie skierowanie od pierwszego kontaktu z takim dopiskiem! HAHA! Dobry żart. Młoda jesteś, nic ci nie jest."
Jednak gastroskopię wykonał, stwierdził że mam jakieś małe wrzody, dużo żółci i ogólnie to nie żołądek młodej osoby ale nic mi nie jest".

Co miałam robić dalej?
Szukać pomocy... Wciąż.

Moja Pani Doktor nie wiedziała co robić. Dosłownie ręce jej opadły, bo nikt nie chciał się mną zająć. Przepisała leki na wrzody i skierowanie do szpitala. Powiedziała, żebym poszła ze skierowaniem, gotowa do przyjęcia na oddział.
Przygotowałam pidżamę, podstawowe przybory kosmetyczne i tym podobne. Udałam się do szpitala.

Tam mnie przebadano (ciśnienie, tętno) i oto co usłyszałam od lekarki jak wysłuchała objawów. Była przy tym moja mama.
Pani ze szpitala:
- No ewidentnie anoreksja na tle nerwowym. Położymy Cię tutaj obok, nawodnimy szybciutko i będzie wszystko grać. Masz jeść kisiele, skoro nic innego nie potrafisz.
Nawodnili i odesłali do domu...

Słaba, załamana, nie mogąca patrzeć na jedzenie, wygłodzona... Obraz nędzy i rozpaczy. Chciałam jeść ale nie potrafiłam! Jak widziałam się w lustrze, byłam przerażona. To nie byłam ja. Ale co robić dalej? Pomoc potrzebna...

Tym razem postanowiłam nagiąć reguły. Poszłam do gastrologa, innego niż ostatnio w tym szpitalu, poza kolejką ale ze skierowaniem.
Wchodzę do gabinetu i mówię:
- Pani doktor, proszę mi pomóc! Badania nic nie wykazują, a ja w ciągu ostatniego tygodnia straciłam już równo 10 kilogramów! I...
(Tu mi przerwała)
- To czym ty się przejmujesz?! Też bym tak chciała! (Dokładny cytat).
Nie zdążyłam usiąść, wyszłam z gabinetu... Był to trzeci tydzień od kiedy "wyszłam ze szkoły", w ciągu ostatnich 7 dni straciłam równo 10 kilo. Dosłownie znikałam...

Poszłam do mojej lekarki, poprosiłam o kolejne skierowanie do szpitala. Wystawiła bez problemu.

Udałam się do szpitala. Trafiłam znów na tę samą przyjmującą lekarkę co ostatnio. Była zdziwiona, że znowu jestem. Tym razem rozmowa przebiegła nieco inaczej:
[Ja]: - Pamięta mnie Pani, prawda? Nie wyjdę z gabinetu, nie dam się po raz kolejny odesłać z niczym, nie wyjdę, póki nie weźmiecie mnie na oddział i mi nie pomożecie!
[Lekarka]: - No ale co, kisiel nie pomógł?
[Ja]: - Powtarzam, nie wyjdę póki mnie nie weźmiecie na oddział, proszę na mnie spojrzeć! Może anorektyczka tak wygląda, ale na pewno nie szuka tak intensywnie pomocy! Błagam!
[Lekarka]: - No to na oddział.

W szpitalu okazało się, po przeprowadzeniu gastroskopii z pobraniem wycinka, że jestem bardzo chora, wycieńczona i trzeba szybko zareagować.

Spędziłam w szpitalu tydzień. Co przez ten tydzień przeszłam, to już osobna historia.

W dzień, kiedy poczułam się źle: waga 63 kilo.
Dzień kiedy wyszłam ze szpitala: 42 kilo.
W miesiąc zniknęłam. Ze zdrowej, młodej dziewczyny zamieniłam się w chodzący szkielet z żebrami na wierzchu. To na co zachorowałam jest dość powszechne, jednak miało u mnie dość "ostry przebieg", a i leczenie opóźnione, nieudolne... Efekty są takie, że po dziś dzień walczę ze skutkami ubocznymi źle, powtarzam ŹLE przeprowadzonego leczenia (chociaż pomogło na "chorobę"), i na dalsze efekty uboczne czekam po dziś dzień, bo nie wiadomo, co tym razem wyskoczy. To w sumie reakcja łańcuchowa, gdzie jest dużo niewiadomych.

FAKTY:
- Objawy anoreksji
- Młoda osoba, a wyniki niby OK, tylko lekko się pogarszają
- Lekarze obojętni prócz mojej Lekarki pierwszego kontaktu
- Leczenie przeprowadzone zbyt gwałtownie (?). Zalano mnie lekami tak mocno, że żołądek się poddał.
- Nagięłam zasady: szłam bez kolejki, szukałam pomocy na oślep, wydawałam żądania
- Nie wiem jak się nazywa przeciwieństwo hipochondrii, ale ja naprawdę rzadko reaguję na objawy choroby, a w tym momencie zaczęłam szybko szukać pomocy, więc możecie się domyślić, jak bardzo cierpiałam...
- Żyję.

Pozdrawiam tych, u których uaktywnił się Helicobacter Pylori.
Zazdroszczę tym, u których przebieg HP był "łagodny".

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (218)
zarchiwizowany

#44452

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie przydługo, ale chcę żebyście kochani zrozumieli ile serca ludzie w całą akcję wkładali, jak się czuli i co zrobili. Historia na przestrzeni lat, o bezdomnych kotach, współpracy mieszkańców osiedla by tym kotom żyło się dobrze i ...

Całe życie mieszkam na osiedlu, gdzie są dwa duże bloki, a nieco dalej mniej przyjemna okolica. Sumując oba bloki, jest 175 mieszkań.

Na osiedlu zawsze były jakieś bezdomne koty. Jak wiadomo, są koty = nie ma szczurów. Ale są koty, to są też i pchły. Różnie było. Kiedy było tych kotów dużo i nie były one sterylizowane, to mnożyły się na potęgę, a pcheł była plaga. Były takie momenty, że wracając z piwnicy nogi miało się czarne od pcheł (nie wyolbrzymiam). Wtedy postanowiono przeprowadzać odpchlenie piwnic dwa razy w roku, dodatkowy koszt ale mieszkańcy się na to godzili, a i efekt był niesamowity.

Dla kotów wystawiano miski, dolewano wody (pamiętam jak sąsiedzi przekazywali sobie informacje, żeby nie dawać krowiego mleka, bo kotom szkodzi). Dawano codziennie jedzenie. BA! Nawet sprzątaliśmy po tych kotach, żeby nie było specyficznego "zapachu" w piwnicach.

Wszyscy byli szczęśliwi. Dosłownie. Nie ma szczurów, smrodku, pcheł. No ale są koty, które ludzie dokarmiają. Jak ktoś nie chciał dokarmiać, to tego nie robił i tyle. Tak zwane "jest spoko".

Po jakimś czasie, kiedy kotów było już naprawdę sporo, postanowiono wyłapać młode, oddać do schroniska (póki nie są całkiem zdziczałe), a starsze na koszt mieszkańców którzy się zgodzą, wysterylizować. Nikt do niczego nie był zmuszany, po prostu dobra wola.

Akcja powiodła się. Było super! Kotów zostało siedem. Mieszkańcy się do nich przyzwyczaili, koty przyzwyczaiły się do nas. Ale ponieważ kot bezdomny narażony jest na wiele niebezpiecznych sytuacji, po trzech latach koty zniknęły. Zginęły pod kołami aut (a ulica wcale nie jest blisko). O każdej stracie kota było wiadomo, bo sąsiedzka wspólnota ze sobą rozmawia. Ktoś widział na ulicy, więc wieść się rozchodziła.

Zostaliśmy bez kotów. Pojawiły się szczury. Pchły były ale mało. Zaprzestano odpchlenia.

WAŻNE: w tym czasie pojawili się nowi mieszkańcy osiedla. Młode małżeństwo z psem, wilczurem.

Szczurów szybko zrobiła się cała masa. Sąsiadce z naprzeciwka jeden spadł z rur na głowę! Wychodziły z rur przy wsypie (nie mam pojęcia do dziś po co są te rury), w czasie dnia swobodnie chodziły po osiedlu. Trutki nic nie dawały (rozkładane były przez Panie Sprzątaczki, mimo protestów mieszkańców - taka pro zwierzęca społeczność), bo szczury są mądre.

Także ku wielkiej uciesze, ktoś z tego "biedniejszego" osiedla znów wypuścił koty. Tym razem zadziałano szybko, gdyż wszyscy wiedzieliśmy, że koty mnożą się szybko i jakie są konsekwencje.

Wyłapano młode, wysterylizowano starsze. Jeden z sąsiadów zrobił im budę na zimę, żeby nie marzły (naprawdę solidną, w dodatku docieplaną). Miały jedzenie, picie. Wszystko było cudownie! Prawie...

Młode małżeństwo było oburzone, że ich pies się stresuje, bo na podwórku są koty (ich pies ważniejszy niż "bezdomne rozpieszczane sierściuchy" - słowa faceta jestem w stanie zrozumieć, choć nie podzielam, ale postępowania już nie zrozumiem...). Nowo zamieszkały mężczyzna niszczył budy, rozwalał miski, zabijał wejścia do piwnic deskami, coby koty umarły z zimna na mrozie bądź z głodu. Na dodatek nie krył się z tym wszystkim. Otwarcie mówił, że te pchlarze powybija co do jednego, że tak być nie może!

Wszyscy którzy mieliśmy otwarte serca dla zwierzaków starliśmy się je chronić, jeden z sąsiadów (zresztą były pracownik TOZ) adoptował dwa kastraty. Tak więc w tamtym czasie zostały trzy bezdomne kotki, pod naszą "protekcją", wysterylizowane.

Nadszedł TEN DZIEŃ. Koty znaleziono martwe w piwnicach, podobno wyglądały strasznie (byłam bardzo młoda wtedy i nie mówiono mi szczegółów, jednak między rozmowami usłyszałam to i owo, wnioski wyciągnęłam sama). Zostały brutalnie otrute czymś naprawdę, nie wiem jak to nazwać, działającym boleśnie?

Na szczęście "nasza społeczność" się zgrała i zabrano koty na sekcję, zebrano materiał dowodowy, sprawa trafiła do sądu. Świadków było wielu. Wyrok zapadł, konsekwencje poniesione.

Małżeństwo wyprowadziło się niedługo po werdykcie sądu.

PRZEMYŚLENIE NA KONIEC:
Ludzie się starali, współpracowali, zbierali pieniądze. Pierwsza buda którą wybudował sąsiad nie była jedyną, gdyż były regularnie niszczone. Ale nie poddano się. Niestety za "nasz upór", konsekwencje poniosły niewinne istoty... Gdyby zaprzestano pomocy kotom, może by ich nie otruli? Może koty by się przeniosły i żyły dalej? Chociaż kto by przewidział, że upór może doprowadzić do tego, że "młode małżeństwo" pozabija te koty? Nic nie dało niszczenie wysiłku ludzi, to zniszczmy problem u źródła!

Najbardziej mnie boli to, że Ci ludzie mieli psa (rasowego wilczura - chwalili się nim na każdym kroku), kochali go czyli rozumiem, że potrafili kochać zwierzęta?

Nie wiem jaki dokładnie wyrok dostali (na pewno wiem, że ona i on) ale cieszy mnie, że konsekwencje ponieśli...

opole osiedle piwniczne koty współpraca

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (264)

#36538

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wyszłam na balkon, żeby odetchnąć świeżym powietrzem i niestety podsłuchałam pewną rozmowę, a właściwie monolog.
Na huśtawkach siedziała grupka młodych ludzi. Trzech chłopaków i jedna dziewczyna (wiem, ponieważ wstałam żeby zobaczyć, kto z siebie wydobywa takie zwierzenia...).
Przytaczam słowa od momentu kiedy zaczęłam uważnie słuchać.

Chłopak od monologu [ChOM]: - Wiecie, laska była zajebista. Chyba lubię takie. Wiedziałem, że anoreksja i tak dalej, ale kur*wa, no zajebista była. Talia jak marzenie, zero tłuszczu, co prawda małe cy*ki ale dawała radę. Fajnie się ją ru**ało. Jak wylądowała w szpitalu, no to wiadomo tam, słaba była, ale dawała jak się dało. No laska marzenie. A teraz nie żyje. No szkoda, bo fajna d*pa. Fajnie się brało, no...

(Tu się chłopak zamknął w sobie na chwilę).

[Jeden z kolegów]: Ale nie szkoda ci? Mówiłeś, że kochałeś.

[ChOM]: Nie no wiadomo, kochałem i takie tam. Ona też zakochana była. Mówiła, że dla mnie wszystko zrobi, każdy gram tłuszczu spali. HEHE, no za dużo spaliła, HEHE. Ale kochałem no, gdzie ja taką zajebistą sucz*ę znajdę?

Nie wytrzymałam. Weszłam do domu i zamknęłam drzwi.

Ja mam nadzieję, że chłopak w ten sposób odreagowywał utratę kochanej osoby. Że ją naprawdę "kochał" ale wstydził się przyznać i to był jego system obronny (brzmi to źle, ale wolę to niż uwierzyć, że mówił na poważnie...). Ale jeśli tak nie było... Jeśli tak nie było, to zacznę naprawdę wątpić w rasę ludzką i obecne "młode pokolenie".

Na litość boską...

podwórko huśtawki anoreksja

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 857 (981)

#35449

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracałam z punku oddawania krwi. Godzina około południa, upał niesamowity, ze mnie się leje, jest mi po prostu słabo. Idę na skróty, żeby jak najszybciej dojść do domu i nie zemdleć (zawsze po oddaniu krwi czuje się bardzo słabo, żaden wyjątek).

Widzę z naprzeciwka grupkę 4 osób, dość "przypakowani", zachowują się "podejrzanie". Jedynie myślę o tym, żeby jak najszybciej dość do domu i się położyć.

Mijam ich i czuję szarpnięcie. Nie mam siły się bronić, a naokoło żadnej żywej duszy, jak na złość.

Jeden z nich złapał mnie za ręce od tyłu. Pozostali trzej z uśmiechem:
- Daj na piwo.
Po czym bezceremonialnie zaczęli szperać w torbie i wyciągnęli portfel. Przeglądają zawartość, jeden wyciągnął astronomiczną sumę 10zł. Po chwili:
- Te stary, patrz.
Wyciągnął z portfela legitymację Honorowego Dawcy Krwi. Przyglądał się chwilę, jakby to była co najmniej złota moneta.
Największy "koks"[K] chwycił legitymację i jakby go zamroziło.
[K]- Kur*a. Oddajesz krew?
[Ja] - Tak.
[K] - Masz rzadką grupę. Mój brat potrzebował transfuzji niedawno, jego grupa.
Chwila ciszy.

[K] - PUŚĆ JĄ KUR*A!!! Data z dzisiaj.
Po czym zwrócił się do mnie: - Odprowadzimy Cię. Spojrzał do dokumentów i powiedział, że wie gdzie to.
Naprawdę nie miałam siły się bronić. Stres, mroczki przed oczami i upał spowodowały, że właściwie ledwo kontaktowałam. Zostałam odprowadzona pod klatkę. Upewniali się czy dam sobie radę, po czym oddali portfel z zawartością i odeszli.

Kiedy po kilku godzinach ochłonęłam, nie wiedziałam czy miałam szczęście czy pecha. A gdybym miała złą grupę?
Ludzie! Ja nie wiem, jaki system moralności mieli "ci panowie", ale czy naprawdę od pobicia czy obrabowania dzieli mnie to, czy oddaję krew czy nie? Czy mam taką a nie inną grupę?!

"Chłopaki", jeśli to czytacie, zastanówcie się co Wy wyprawiacie...

środek dnia osiedle krwiodawca

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 601 (693)
zarchiwizowany

#35903

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Był spokojny dzień. Szłam z mamą na przystanek autobusowy, wybierałyśmy się na miasto. Zbliżały się moje osiemnaste urodziny. Z związku z tym wywiązała się krótka rozmowa.

MAMA: Wiesz, chcieliśmy Ci z tatą dać 100zł na urodziny.
JA: Co? Chcesz mi dać na urodziny 100zł? (powiedziałam z nieukrywanym oburzeniem).
MAMA: Wiem, że to mało... (Po czym zamilkła).

Więcej o tym nie rozmawiałyśmy.
Zachowałam się jak rozpuszczona nastolatka.

Problem polegał na tym, że nie oburzyła mnie kwota tylko fakt, że chciała mi dać pieniądze do ręki, a ja liczyłam na jakiś drobiazg, od nich. Chciałam dostać coś takiego osobistego, co przypominałoby mi o tych urodzinach i o nich.

Nigdy jej tego nie powiedziałam, nie wytłumaczyłam, nie zdążyłam. Zmarła dwa miesiące przed urodzinami.

Zachowałam się piekielnie, nie miałam okazji przeprosić, powiedzieć co leży mi na sercu. Byłam piekielną "g*wniarą".

przystanek urodziny

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 12 (80)
zarchiwizowany

#35835

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio na Piekielnych przeczytałam kilka historii o tym, jak to matki straszą swoje dzieci, że je "ten obcy Pan/Pani zabierze, jak będą niegrzeczne". Nie myślałam, że i mnie się coś takiego dzisiaj trafi.

Robiłam zakupy w dużym markecie, jednak ludzi było mało. Wybierałam coś z półki, gdy matka [M] uspokajała swoją pociechę, która płakała, bo chciała batonik, a matka nie chciała go kupić. W koszyku były piwa i inne dobrocie, które spokojnie mogła odłożyć (chociażby jedną sztukę) i kupić ze trzy batoniki. Ale jej żelaznym argumentem było "NIE BO NIE, NIE MAMY PIENIĘDZY, ZAMKNIJ SIĘ!".

Kiedy dziecko się nie uspokajało, postanowiła spróbować innej taktyki, niż jej niepodważalne argumenty. Szarpiąc zapłakane dziecko, mówi przez zęby:
[M]: Widzisz tę Panią z pociętą twarzą?! Jak będziesz się tak darł, to ona cię zabierze!".

We mnie się zagotowało, dosłownie.
Podeszłam do chłopca, kucnęłam przed nim i powiedziałam:

[Ja]: Jak chcesz, to możesz iść ze mną, kupię Ci tyle batoników ile będziesz chciał i pokaże Ci, jak się kroi krzyczące matki.

Mały się momentalnie uspokoił i wyciągnął do mnie rękę na znak, że skorzysta z "oferty".

Matka chwyciła dziecko i zaczęła uciekać.

Ja wiem, że mnie poniosło i mogłam to "rozegrać" inaczej, jednak to, że blizny na twarzy mam od niedawna i źle mi z nimi, a na dodatek fakt, że niemiłosiernie mnie wkurza taki sposób wychowania spowodowały, że dałam się ponieść emocjom... Ale może na następny raz kobieta się zastanowi dwa razy, zanim zacznie straszyć dziecko "kimś złym i obcym", mając przed oczami jej synka, który wolał to, niż jej krzyki i wrzaski.

Nie mówię, że dzieciak był grzeczny, miły i słodki. Powinien być wychowany inaczej, ale to jest dziecko! Chciał batonik to płakał!

Zaczynam mieć wyrzuty sumienia... Eh...

market matka z dzieckiem

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 170 (222)

#34175

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Matula moja była osobą chorowitą, poszła na badanie mammograficzne w jednym z ośrodków. Powiedziano jej, że badania są w porządku i należy się zgłosić na kolejne badanie za rok. Mama należała do grupy ryzyka.

Mama zmarła we względu na komplikacje spowodowane jedną z chorób, niedługo po otrzymaniu wspomnianych wyników.

Trochę ponad rok po jej śmierci odebrałam telefon właśnie ze wspomnianej wcześniej placówki.

Kobieta (z paniką w głosie): - Halo, RECEPCJA placówki "ABC" PANI MAGDALENA?!

JA (już ze łzami w oczach, gdyż nawet usłyszenie jej imienia powodowało u mnie nawrót przykrych wspomnień związanych z jej śmiercią): - Nie, przykro mi ale Pani Magdalena (tu mi przerwano)...

Kobieta: - MAGDALENA musi natychmiast się zgłosić do nas na ponowne badanie mammograficzne, bo poprzednie badanie wykazało guza!!

JA: - Przykro mi, ale moja mama od roku nie żyje.

Kobieta: (cisza w słuchawce)

JA: Halo?

Kobieta: (cisza)

JA: - Proszę pani?

Kobieta: (odłożenie słuchawki).

Dzwoniła do nas recepcjonistka, podała informacje nie wiedząc nawet komu, w dodatku o tym, że badanie jednak coś wykazało. Chyba nikt by się takiego przekazania przykrych wiadomości nie spodziewał...

Minęło już kilka lat od tego wydarzenia, a ja żałuję, że nic z tym nie zrobiłam. Wtedy byłam zbyt pogrążona w depresji, żeby zareagować jak należy.

Rozmowa jest dokładnym cytatem, do dziś pamiętam ją ze szczegółami.

centrum onkologii w mieście wojewódzkim

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 765 (843)
zarchiwizowany

#33850

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja bardziej przykra niż piekielna.

Siedziałam sobie na balkonie, czytam książę, ptaszki ćwierkają. Pod balkonem bawią się dzieciaki. Tak wyłapuję jednym uchem rozmowę, która zaczyna przykuwać w pewnym momencie moją uwagę bardziej niż książka.

Jeden dzieciak wczesne gimnazjum (WG), drugi może 2-3 lata starszy (S), trzeci jeszcze podstawówka (P).

WG: AłA! (uderzył się)
S: Ooo, będziesz mieć siniaka!
WG: Boli!
S: A wiesz w ogóle skąd się biorą siniaki?
Ciąg dalszy rozmowy był o tym, co to siniak. Później rozmowa o strupach i wodzie utlenionej, dlaczego powinno się ranę polewać, że woda utleniona to nadtlenek wodoru.

Następnie rozmawiali o tym, że trzeba się uczyć. WG mówił, że ma problemy z językiem polskim ale jest dobry z przedmiotów ścisłych. S mu mówił, że trzeba też się do języka przykładać. Później było o tym, że nauczycieli trzeba szanować, rozmawiali o Einstein′ie, Arystotelesie.

Tu już szczękę zbierałam z podłogi, a i pewnie oczy miałam większe niż 5zł.

Później P pytał się, czy to naprawdę ważne, żeby być dobrym ze wszystkiego i pozostali przekonywali go, że żeby dostać się na studia to trzeba dobrze się uczyć i nie można lekceważyć żadnego przedmiotu.

Następnie poszli grać w piłkę, a ja się zastanawiałam czy mi się ta rozmowa nie przyśniła, bo przecież nie oczekuje się raczej takiego poziomu rozmowy od gimnazjalistów!

Patrzyłam sobie na nich jak grają. Ogólnie przyjemnie się pomylić co do młodzieży. Po chwili jednak, któryś kopnął piłkę za daleko i WG się poirytował, gdyż idąc po piłkę powiedział "Kur*a".
Po czym S podszedł do niego i powiedział: "Jak chcesz, żebym Cię szanował, to nie przeklinaj." Po czym wrócili do zabawy.

Nie, to nie koniec. A szkoda. Inaczej nie byłoby tu tej historii.

Po chwili wyszedł z domu ojciec? Brat? Nie wiem, ale wrzasnął ni stąd ni zowąd z wielkimi pretensjami:
-Chodź kur*a na obiad, bo stygnie! Ja pier*ole, ile można?! Rusz się kur*a.
WG spuścił głowę i powiedział do kolegów:
- Przepraszam, muszę iść ale jak zjem to wrócę!

Mam nadzieję, ogromną nadzieję, że dzieciaki się nie złamią i wyrosną na porządnych ludzi. Oby nie brali przykładu ze starszych... Tych nieodpowiednich starszych.

podwórko młodzież wychowanie

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 369 (419)