Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Samoyed

Zamieszcza historie od: 30 lipca 2018 - 20:44
Ostatnio: 22 kwietnia 2024 - 12:56
  • Historii na głównej: 30 z 31
  • Punktów za historie: 3914
  • Komentarzy: 1220
  • Punktów za komentarze: 5041
 

#90042

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nawet nie wiem czy to jest bardziej idiotyczne, zabawne (w czarny sposób) czy zniesmaczająco-przerażające.

Kilka dni temu, przed weekendem, zawalił ktoś do naszych drzwi. Sąsiad. Nie lubię, bo to prymityw, typ biznesmena Janusza, co to przelicza ludzi na zarobki i ktoś, kto pracuje w biurze/laboratorium/gabinecie to nie pracuje, a żyje na jego utrzymaniu. Do tego mizogin i wrzaskliwy ochlajmorda, nie systematyczny alkoholik, ale uważa, że bycie prawdziwym Polakiem mierzy się tym, ile się wychlewa na jedno posiedzenie.

Ale mimo niechęci przyznaję, że nie robi mi ani okolicy nic złego, jest czasami hałaśliwy, ale wystarczająco rzadko, żeby przymknąć na to oko. Unikam, ale drzwi mu otwieram.

A przyszedł po pomoc - kuzyn jest u niego i się dusi. Mam wykształcenie medyczne, uzyskane 25 lat temu i w zasadzie poza specjalizacją (z psychiatrii) nigdy nie używane. Ujmę to tak - jak się rozpęta zombie-apokalipsa to pewnie dam radę zszywać rany i składać kości, ale specjalnie sprawne to nie będzie. Będę też wiedziała jakie leki brać z opuszczonej apteki. Poza apokalipsą na mnie nie liczcie. Nie chcę, nie umiem i co najważniejsze, nie mogę. Sąsiad to wie, bo jego córka studiowała farmację z moim dzieckiem i kiedyś uważał, że moim wykształceniem załatwię jej prostsze egzaminy. Nie załatwiłam, pretensje troszkę miał, ale się rozeszło.

Więc kuzyn i duszenie.

No ok, mogę rzucić okiem, facet spanikowany, może coś doradzę, zanim pogotowie przyjedzie. Zwykły ludzki odruch. Kuzyn lekko napruty, podobnie jak sąsiad i ich żony, bo w takim składzie się gościli. Siedzi na kanapie, przytomny, łapie powietrze jak ryba wyrzucona z wody, ale przytomny.
- "No zrób coś" - mówi sąsiad do mnie.
No ale co? Ciężko, ale oddycha. Na moje oko zapada mu się płuco z jakiegoś powodu, ale nie wiem z jakiego, nic nie zrobię. Albo refluks, czyli zwykła zgaga. No i może to być 30 innych powodów. Więc mówię uprzejmie, że nie mam co, trzeba poczekać na pogotowie.

Na co żona sąsiada: "A mówiłam ci, że trzeba dzwonić!". No ludzie! 4 dorosłe osoby i nie wezwali pogotowia do duszącego się gościa. Ok, sama zadzwoniłam. Sąsiad się pyta za ile przyjadą, jak ja bym to miała wiedzieć. Po czym zniesmaczony moją niewiedzą zaczął podrzucać pomysły.

Pomysł nr 1: "To może go położyć na boku i nogę podnieść" (dlaczego nogę??). Mówię, że ułożenie na boku zaszkodzić nie powinno, ale nogi niech mu nie podnosi. Pan nawiasem mówiąc był wielkości średniego wieloryba, więc to podnoszenie nogi mogłoby być problematyczne.

Pomysł nr 2: "Zrób mu masaż serca" - ale po co? Serce mu pracuje, to widać. Ale żeby go przy życiu utrzymać. Ok, obiecuję, że jak tylko mu serce przestanie bić, to się wezmę za masaż.

Pomysł nr 3: (najlepszy IMHO): "To weź mu wsadź długopis w gardło!". Zbaraniałam trochę, bo nie wiedziałam jak duszenie faceta długopisem miałoby go ratować, ale potem się domyśliłam, że chodzi o konikotomie, często myloną z tracheotomią. Otóż pierwszy z tych zabiegów można zrobić w warunkach polowych, ale i ze sprzętem jest ryzykowny, chociaż chwilami konieczny. Obstawiam, że przy pomocy długopisu i noża kuchennego ten zabieg udałby się jakiemuś 1% doświadczonych medyków (może jestem tu niesprawiedliwa, ale on nie jest łatwy, naprawdę). Nie mówiąc o tym, że robi się to, żeby dostarczyć tlen z pominięciem gardła i krtani, a panu krtań w niczym nie przeszkadzała (wiem, bo zajrzałam, jako że faktycznie mogło mu coś tam tkwić, a zresztą zapytałam czy coś połknął).

Pomysł nr 4: (walczy o palmę pierwszeństwa z numerem 3): "Daj mu zastrzyk na alergię". Hmmmm, a jest na coś uczulony? Nie, chyba nie. Żona 100% pewna nie była, ale w sensie, że jeżeli jest, to nie był diagnozowany, więc powiedziała, że nie wie. "No, ale że daj mu zastrzyk z takiego zestawu, przecież nie zaszkodzi!" Po pierwsze zaszkodzi, a po drugie z jakiego zestawu? "Nie masz takiego zestawu? Jak ktoś orzeszka połknie? Albo osę?" No pewnie, że nie mam, na co mi to, nie jestem na nic uczulona, nikt u mnie nie jest. "A co to za lekarz co zestawu nie ma?". Jaki lekarz, do ciężkiej cholery?

Przyjechało pogotowie, zmyłam się najszybciej jak się dało.
Ludzie! Telewizja kłamie! Nie wierzcie w te bzdury, bo jestem pewna, że 100% pomysłów sąsiedzkich z telewizji pochodzi. Jak się tak zastanowić, to część tych TV odkryć powinno być zakazane. Jeszcze trochę by wypił i sam mógłby zacząć długopisem kuzyna ratować.

A kuzyn miał atak refluksu. Nażarł się tak, że mu kwas aż do płuc się cofnął. Chociaż nie jest wykluczone, że to tylko objaw czegoś poważniejszego.

pierwsza pomoc

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (211)

#90001

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak ktoś ładnie to ujął, jest to problem pierwszego świata i mało istotny, ale jak się dzieje, to człowieka szlag trafia jasny.

Korki w mieście, zwłaszcza w Warszawie - no są, można się wściekać, ale od wściekania nie miną. Przyczyn jest tysiąc, nie ma co rozkmniniać, ale jak ewidentnie przyczyną jest ludzka głupota, to człowieka trafia za tą kierownicą.

Skrzyżowanie Dickensa i Grójeckiej. Dla pozawarszawskich - Grójecka to duża trzypasmowa ulica z tramwajami pośrodku, Dickensa jednopasmowa, nieduża w sumie, ale ruchliwa. Przecina Grójecką, ale najwięcej ludzi skręca z niej w prawo lub w lewo. Dickensa stoi, ale przyczyną nie są korki na Grójeckiej, tylko piesi. Zaraz za skrętem w prawo w Grójecką są pasy dla pieszych ze światłami. Ludzie na nich chodzą jak zwykle, część normalnie, część jak święte krowy, standard. Najbardziej uciążliwi są ci, którzy przechodzą jak już jest czerwone, bo uniemożliwiają kierowcom skręcającym w prawo z Dickensa opuszczenie skrzyżowania, przez co stoją ci, którzy skręcają z Dickensa w prawo, w lewo i ci, którzy jadą prosto Grójecką.

Dzisiaj mnie jakaś cholera podkusiła pojechać do Blue City, a jeszcze inna cholera "skrócić" sobie drogę Dickensa. Czekałam ze 20 min do skrętu w Grójecką, na każdych światłach przez pieszych przejeżdżał max jeden samochód. Wreszcie przyszła moja kolej. Światło zielone na przejściu zaczęło migać, więc się przygotowałam do ruszenia, ale od strony chodnika leci kurcgalopkiem starsza pani (taka powiedzmy ok. 65-70) z wózkiem na zakupy. Dziarsko leci. Więc czekam. W momencie, kiedy wkroczyła na pasy, światło było już czerwone, a pani drastycznie wyhamowała. Nie straciła siły, tylko chyba przestało jej się spieszyć - zaczęła pełznąć (jak cudowna Jane Fonda w Grace i Frankie, kiedy mierzyli jej szybkość chodzenia po pasach, jeżeli ktoś oglądał).

W połowie pasa, po którym powinnam pojechać ZATRZYMAŁA się, sięgnęła do torebuni, którą miała na ramieniu i wyciągnęła rękawiczki. Po czym zaczęła je zakładać idąc dalej żółwim tempem, ale że miała wózek na zakupy to coś cały czas jej się usuwało z rąk szanownych, więc przystawała. Ruszyły auta Grójecką, jadące prosto, ale musiały się zatrzymać bo przecież nie przejadą tej bladzi. I tak sobie dospacerowała zapewne do końca.

Ja już ruszyłam jak tylko opuściła mój pas, ale głowę daję, że zanim doszła do końca, to się już zielone zapaliło.
I nie wiem czy to była niczym nieusprawiedliwiona złośliwość czy skrajna głupota i niewidzenie nic poza własnym tyłkiem. Nie wiem co gorsze.

pasy piesi

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (178)

#89961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znalazłam taką opowieść https://piekielni.pl/82957, a ja byłam w zasadzie po drugiej stronie, choć nie obsługi.

Jakiś czas temu spotkałam się ze znajomymi w Starbucksie w Jankach. Siedem dorosłych, dobrze wychowanych osób sobie gawędziło przy kawie, wiec robiliśmy pewnie szmer, jak to jest gdy się rozmawia.

Obok nas w kąciku siedział biznesmen chyba. Laptopa miał, przewrócony pusty kubek po kawie, nie wiem czy jego, kiedy przyszliśmy kubek już leżał. Odległość od nas duża nie była, ale też nie siedzieliśmy mu na głowie. Ja siedziałam do pana przodem, więc go miałam jak na dłoni. Rozmawiał przez kompa, bez słuchawek. Najpierw rzucał nam dezaprobujące spojrzenia, potem zaczął sykać, po czym wygłosił do rozmówcy mniej więcej: "Czy może pan powtórzyć, bo mi jakieś prymitywy pana zagłuszają".

Rozmówca mu coś odpowiedział, nie zrozumiałam co, a on kontynuował: "Wyszłem na chwilę z biura na lancz i odebrałem pana na ajfonie, ale przyszło jakieś bydło i zagłusza wszystko." I dalej robił interesy w postaci ktoś coś do pana podwiezie, to pan zobaczy, że ok. Chwilę podyskutował, po czym rypnął w klawiaturę, chyba rozłączając się i rzucając pożegnalne: "A pier... się" do rozmówcy.

Nie wiem czy rozmówca jeszcze tam był. Po czym odwrócił się do nas: "A wy, kur..., nauczcie się, kur..., że tu się biznesy robi, żebyście mieli u kogo zapier...".

I wrócił do biznesu zarabiając na nasze utrzymanie.

kawiarnia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (152)

#89905

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To chyba zasługuje na osobny wątek.
Pod ta historią https://piekielni.pl/89900 ktoś zapytał o statystyki na temat gwałtów, czy można je znaleźć online. Nie wiedziałam, więc zadzwoniłam do siostry, bo ona w tym siedzi, ta tematyka to jej codzienność i treść pracy zawodowej. I nie, nie ma statystyk online, znaczy są, ale na stronach wymagających logowania, specjalistycznych itd. Nieważne.

Opowiedziała mi co innego. Jakiś czas temu Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej zamknęło (dało do wchłonięcia innemu wydziałowi) komórkę zajmującą się przemocą seksualną. A dlaczego, skoro problem wydaje się poważny? Bo w Polsce w tej materii nie jest źle. Wg badań UE Polska jest na ostatnim miejscu w Europie w ilości zgłaszanej seksualnej przemocy. Średnia europejska to 40%, a w Polsce niecałe 20%. Toż to niewarte nawet wspomnienia! Już pomijam fakt, że nawet jeżeli "tylko" 20% ludzi doświadczyło przemocy seksualnej, to jest gigantyczny problem.

Ale badanie dotyczyło każdej formy, między innymi: wyśmiewania, nieprzyzwoitego zaczepiania, poklepywania, obscenicznych prób nawiązania kontaktu seksualnego, obnażania się, nagabywania w internecie itd. (macie obraz), więc urzędnicy uznali, że to nie przemoc, tylko rubaszne żarciki i nie ma co sobie głowy zawracać. Na całym świecie problem jest traktowany coraz poważniej, w Polsce zaczyna być klasycznie olewany.

Moja siostra pracuje w fundacji zajmującej się ofiarami przemocy w rodzinie. Więc podała mi przykład z zeszłego tygodnia. Zgłosiło się do nich dziewczę, lat 20, z małego miasteczka, które przyjechało na studia do miasta. Zgłosiło się nie we własnej sprawie, ale swojej matki, która jest ofiarą ojca. Zawsze była bita, poniżana, maltretowana i gwałcona przez męża. Teraz, kiedy ostatnie dziecko się wyprowadziło to przybrało na sile i matka, nie bojąc się już o dzieci (ich ojciec nie bił, ale i tak się go bały, bo je terroryzował) postanowiła coś z tym zrobić, tym bardziej, że gospodarka stanowi jej ojcowiznę, a ona tv ogląda, więc wie, że prawa ma. Dziewczę we współpracy z fundacją namówiło matkę na wizytę na policji. Ale warszawska policja przysyłała kolejnych funkcjonariuszy, którzy zgodnie twierdzili, że powinna to zgłosić u siebie. Daleko od Warszawy miasteczko nie było, więc pani prawnik z fundacji pojechała dotrzymać składającej skargę towarzystwa i podtrzymać na duchu.

Opis składania zeznań byłby komiczny, gdyby nie był tragiczny. Najpierw nie mogli znaleźć druków, potem pan się wziął za przyjmowanie zeznań. Negował wszystko, na przykład:
Pani zeznała, że poszła do sklepu, a jak wróciła to...
"A do którego sklepu?".
"Do tego i tego".
"Aha!!!, ale zeznała pani, że wróciła o 9 rano, a ten sklep jest czynny od 9, coś pani kręci!".
"Nie, jest czynny od 8.30".
Chwila zastanowienia...
"A może i od 8.30. I co było dalej?".
I tak cały czas.
Kiedy przeszło do bicia, poprosił o pokazanie. Pokazała, co mogła.
"Takie coś tylko? To uderzenie, a nie pobicie. Była na obdukcji?"
"No, była, ale już dawno, w zeszłym roku jak ją pobił, że się w szpitalu znalazła."
"To czemu wtedy nie przyszła?"
"Bo się bała".
Cisza...

Przyjął zgłoszenie, rzetelnie opisał, ale utrudniając zeznania, co trzecie zdanie się upewniał, czy na pewno chce zgłaszać.
Przy wyjściu powiedział po cichu do dziewczyny, która z matką przyszła, ale nie była na przesłuchaniu, że powinna się wstydzić, żeby na własnego ojca tak szczuć.

Pani prawnik poszła do szefa, bo uznała, że funkcjonariusz zachował się skandalicznie. Pan szef kazał na siebie długo czekać, potem wysłuchał, przeprosił za funkcjonariusza, powiedział, że nie popełnił błędu, tylko mógł wykazać się większą empatią. A poza tym, bądźmy realistami, gdyby każda bita pani przychodziła się skarżyć, to on musiałby mieć 3 razy tyle ludzi do spisywania zeznań. Owszem, zamykają za przemoc domową dość często, ale to już jak drastycznie jest.

I w Polsce nie ma przemocy, bo jakby była, to by ją ludzie zgłaszali, prawda?

przemoc dom

Skomentuj (117) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (214)

#89900

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczoraj pojawiła się tu opowieść o katechetach i ludziach mających związek z religią, którzy okazali się ciężkimi niedouczonymi idiotami. Nie mam pojęcia czy to prawdziwa opowieść czy może koloryzowana.

Oczywiście pojawili się tutejsi wierni, którzy oświadczyli, że kit, bo ludzie wierzący takich rzeczy nie mówią i nie robią.
Trzeba być ślepym i głuchym albo mieć mnóstwo złej woli, żeby nie zauważać takich zachowań w sferze publicznej choćby. Ale ja nie o tym w zasadzie.

Moja siostra jest seksuologiem, od wielu lat zajmuje się z sukcesem problemami przestępstw seksualnych i seksualnej przemocy. Częściowo pracuje w korporacji, prowadząc program przeciwdziałania mobbingowi i molestowaniu w pracy. Jako drugi etat ma działalność w fundacji pomagającej ofiarom przemocy seksualnej w rodzinie. Jako trzeci jest biegłym sądowym, głównie wykorzystywanym przy sprawach o gwałt. Czyli specjalista. Jakby jej mało było zajęć, na prośbę fundacji zdecydowała się na cykle i pogadanki w szkołach średnich na temat w skrócie radzenia sobie z problemem gwałtów.

Jako, że z czasem u niej krucho, poprosiła mnie o pomoc. Z zawodem nie mam wiele wspólnego, bo nie praktykuję, ale teorię znam, a tylko w zakresie teoretycznym mojej pomocy potrzebowała. Wzięłam też na siebie komunikację z dyrekcjami szkół. Rzecz się działa jakieś 3 lata temu, przed pandemią.
Problemy komunikacyjne były różne, zdarzały się piekielności, ale w jednej z krakowskich renomowanych szkół nastąpiła kumulacja.

Dyrektorem był pan, z zawodu pedagog, co chętnie podkreślał, kiedyś zajmujący się trudną młodzieżą co też podkreślał. Był kiedyś katechetą w tej szkole i uczył geografii, ale awansował. Poprosił o skrypt spotkania. Po tym zostałam wezwana na poważną rozmowę, w której uczestniczyła katechetka obecna, bo kwestia przygotowania do życia w rodzinie jest w jej gestii (!!!) i opiekunka młodzieży tamtejsza, cokolwiek to miało znaczyć, pewnie coś pośredniego między pedagogiem, a psychologiem.

To było jak inkwizycja, ale główne punkty to, że my jako prowadzący:
1. Nic nie wspominamy na spotkaniu jakie psychiczne szkody wywołuje stosowanie antykoncepcji farmakologicznej (nie odpowiedzieli na pytanie po co mamy zaczynać o antykoncepcji w ogóle)
2. Nie wspominamy o tym, ze skromność jest najlepszą metodą obrony przed gwałtem, właściwie jedynym prawie pewnym.
3. Mamy wywalić część o gwałtach w rodzinie. Nie ma potrzeby dzieciom mącić, bo jeszcze nie mają rodzin, a gwałt w domu to nie to samo jednak.
4. Mamy wywalić o gwałtach na mężczyznach, bo to się ociera o gender, a kuratorium się od tego wścieknie. Mężczyźni mają swoją rolę w życiu i nie należy dzieciom zaburzać obrazu ról społecznych płci. Ewentualnie możemy wspomnieć, że każdy homoseksualny akt to taki gwałt i należy go unikać.

Wykształceni, mający potężny wpływ na dzieci i ich wychowanie.

szkoła szkolenie

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (200)

#89814

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To pewnie będzie kij w mrowisko i zostanę wyklęta do ostatniego pokolenia, ale trudno, nie pierwszy i nie ostatni raz.

A będzie o mojej koleżance, która odnalazła Boga. I fajnie, powodzenia na nowej drodze. Z kobiety, której do Marii Magdaleny było niedaleko przez całe życie, zmieniła się w Marię, siostrę Łazarza. Pół biedy, dopóki jej nawrócenie było lokalne i ograniczało się do niej samej, szanuję, nie wtrącam się, jednak marzę o wzajemności. Mogę wytrzymać dość łatwo każde życzenia w postaci: "Niech cię bóg prowadzi i niech pozwoli ci odnaleźć drogę do swojego domu", bo wiem, że za tym się kryje życzenie powodzenia (chyba). Na marginesie jak nasz wspólny kolega powiedział do niej na urodziny: "niech Budda ci mądrością zaświeci i pozwoli ci odkryć ścieżki życiowe", to się popłakała, ze nie szanuje jej przekonań. Z jego strony była to prowokacja, ale udana, bo co złego było w jego życzeniach? Ona nie wiedziała, że nie jest nawet buddystą.

Koleżanka dalej jest zapraszana na wydarzenia towarzyskie, chociaż trochę mniej chętnie z powodu jej misjonarskich zapędów, ale każdy stara się szanować. Woleliby, żeby im nie mówiła czym grozi nieumiarkowanie w piciu i jedzeniu, że powinni swoje dzieci kierować na drogi pana (i religię) i takie tam, ale w końcu nowa droga, to nowa droga, uważamy się za tolerancyjnych liberałów.

I dochodzimy do soboty, gdzie moja tolerancja próbie została poddana i chyba przegrałam. Miłe urodziny znajomej w przemiłym towarzystwie, zwykłe spotkanie ludzi w średnim wieku, trochę alkoholu, trochę pytlowania o niczym, a na ogół o dzieciach i pracy. I z dziećmi właśnie wydarzył się problem. Mam ich cztery sztuki, dwie pary bliźniąt, z tym, że dwoje własnoręcznie zrobione, a dwoje w spadku. Długa historia, tu nieistotna, clue jest takie, że dwoje z nich to w zasadzie moi bratankowie (moje bratanki? bo to para mieszana, nie wiem jakiej formy użyć). Ale wychowuję ich od ich 3. miesiąca życia (teraz maja 25 lat), więc no niejako są moje, prawda?

Rozmawialiśmy ogólnie o dzieciach, że pomagamy im jak możemy, ja na przykład lecąc po starszeństwie dzieciom staram się pomagać w zakupie mieszkania (no ja i rodzina, mnie by nie było stać, zresztą oni sami też muszą sobie kredyty pobrać, nieważne), bo to przecież łatwo nie jest.

Na co nasza nawrócona koleżanka: "Ale przecież X i Z maja już mieszkania" (X i Z są moje własnoręczne).
Ja: No mają, ale zostają jeszcze Y i P - też trzeba im pomóc.
Nawrócona: "No możesz, ale nie masz takiego obowiązku".
Ja: No nie mam, oczywiście, co do żadnego nie mam, ale dopóki mogę...
Nawrócona: "Bez przesady, wystarczy, że SWOIM pomogłaś".
Ja (już zdziwiona): Ummmm, te ostatnie też moje.
Nawrócona: "Nie jesteś ich matką!"
ja: (już wkurzona): A kim do cholery??
Nawrócona: "Matka to ta, która rodziła w bólach! To chwalebne, że je wzięłaś i nakarmiłaś, ale nie są twoje! Gdyby Bóg chciał, żeby były twoje, to by ci je dał! W tych wynaturzonych czasach zatraciliśmy poczucie przyzwoitości, nie rozumiemy co to jest prawdziwa boska rodzina! Nie słuchamy pana! To karykatura życia!" (wykrzykniki celowo, prawie krzyczała).

I poszła na balkon zapalić.

I się zasępiłam - czy powinnam jej powiedzieć, że własnoręcznych też w bólach nie wydaliłam, tylko je wycięli cesarką, bo to były jeszcze normalne czasy, a było zagrożenie zdrowia i życia?

dzieci

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (261)

#89626

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyjaciółka mi dzisiaj opowiedziała historię, więc się dzielę, bo mnie zatkało.

Przyjaciółki koleżanka mieszka na dalszych peryferiach Warszawy po stronie południowej. Przyjaciółka natomiast na Ursynowie. Między wiochą koleżanki i Ursynowem jest 45+ km pięknej trasy. Jedzie się szybko i wygodnie, ale i tak zajmuje to jakąś godzinę z hakiem, zwłaszcza w piątek po południu.

Rzecz się miała dokładnie tydzień temu, też w piątek.
Koleżanka przyjaciółki przeprowadziła się na zapupie, żeby być bliżej rodziców, w tej chwili w zasadzie niesamodzielnych, ale nie mieszkających z nią, co w sumie tu chyba nie ma znaczenia. Ma też koleżanka dwoje dzieci (9 i 10 lat) i męża, ale ten ostatni na wyjeździe służbowym. Sprowadziła się tam bardzo niedawno, więc nie za bardzo ma w okolicy znajomych.

Okazało się, że koleżanka i dzieci zachorowały. Chyba nie covid, ale może, trzeba uważać, więc nie będzie z domu wychodzić. Moja przyjaciółka, osoba nienormalnie uczynna, przejęła się strasznie. Ratować i zaopatrzać, bo to z głodu umrą na pewno. Gdyby mnie o to zapytała podpowiedziałabym zakupy z dostawą, ale przyjaciółka klapki na oczy i pomaga. Dopytuje co potrzeba. Koleżanka uczciwie powiedziała pierwotnie, acz bez przekonania, że nie, że ona w zasadzie wszystko ma, mąż wraca we wtorek, jakoś przetrwa...

Ale nie z moja przyjaciółką takie numery. Przyciśnięta (nie jakoś strasznie, wystarczyło ponownie raz zapytać) koleżanka przyznała, że chleb by się przydał i bułeczki dla dziatek i sałata, pomidorki (pewnie zmyślam te pomidorki, ale była lista zakupów taka dość długa i chleb z bułeczkami na niej). Przyjaciółka zapasy w garść i jedzie. Prawie już była na miejscu, kiedy dzwoni do niej koleżanka, powiedzieć jej, że bramę zostawiła otwartą, niech przyjaciółka wjedzie, starszy syn jej drzwi otworzy, bo koleżanka, UWAGA!, wyskoczyła do pobliskiego sklepu, bo łososia zapomniała do listy dorzucić, a przecież nie będzie przyjaciółki fatygować i wysyłać ponownie do sklepu! Ludzka pani! Przyjaciółka trochę zdębiała - a co z izolacją i odpowiedzialnością społeczną? Ano maskę założyła, jakoś przeżyje społeczeństwo w sklepie. No trochę przyjaciółkę zmieszało, chociaż w swojej dobroci serca pomyślała: kurczę, no nie chce mnie fatygować... :D :D Podjechała, chłopię wpuściło, nie chciała do środka się pchać, bo covid w końcu niewykluczony, po co ryzykować, komu by się chciało izolować w takie upały nadchodzące.

Pojawiła się koleżanka rozświergotana, troszku jeszcze nie domaga, ale już lepiej. Na tyle lepiej, że po łososia przecie pobiegła, a potrzebowała go, bo to niezbędne do... ugoszczenia koleżanek z pracy, które lada moment się pojawią na piątkowe winko! Pracuje tam od niedawna, więc koleżanek nie zna jeszcze tak dobrze, żeby je o chleb i bułeczki prosić. Moja przyjaciółka zostawiła te chleby, buły i sałaty i poszła sobie (i tak nie była na winko zaproszona), przysięgając, że już nigdy nikomu nie pomoże. Ja ją znam 40 lat, pomoże... Ale koleżanki powinna zweryfikować.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (160)

#89276

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam przed chwilą historię o aniołach, które chcą adoptować psa do idealnych warunków, a zła baba z fundacji im nie dała.

Byłam już dawno temu złą babą z fundacji przez krótki czas.
Absolutnie rozumiem frustrację obu stron, ale oczywiście gros ludzi widzi tylko swoją.

Moje rozmowy z ludźmi - użyje tylko przykładów z przeżyć aniołów, bo to standardowe problemy:

Ja: mieszkają państwo w bloku, nie będzie problemów ze spacerami?
Oni: mamy balkon, w razie czego się wypuści / bez przesady, ile to razy dziennie trzeba z psem wyjść - raz-dwa? (a to byli ludzie, którzy psa aktualnie też mieli) / w dupach się wam poprzewracało, to nie człowiek, żeby miał wymagania

Ja: mają państwo dzieci, nie będzie tutaj problemu?
Oni: to pies ma się dostosować / nie będzie mi się pani w wychowanie dzieci wtrącać / w dupach się wam poprzewracało, to nie człowiek, żeby miał wymagania

Ja: chcą państwo szczeniaka, czy nie lepiej wziąć starszego psa, one też bywają bezproblemowe, częściej niż szczeniaki, ich charakter już widać, tym bardziej z domu tymczasowego
Oni: Stare psy śmierdzą / co mi pani sugeruje, że niedługo umrę? / jak co, to zawsze można psa komuś oddać, nie? / w dupach się wam poprzewracało, to nie człowiek, żeby miał wymagania

Ja: Chcę się upewnić, że pies będzie właściwie żywiony (nie mam preferencji w sprawie karmy, może być gotowane, ale zdrowe dla psa)
Oni: Oj, duża rodzina, to zawsze coś z obiadu zostanie / u nas w Biedronie takie tanie, a smaczne jest / w dupach się wam poprzewracało, to nie człowiek, żeby miał wymagania

Ja: pies to wydatek, rozumieją to państwo, że może zachorować, to zwykle kosztuje
Oni: A to co? wy jako fundacja nie płacicie? To na co żebracie tę kasę? / A na cóż to może taki pies zachorować? Jak będzie miał sraczkę to się mu węgla da (ludzie psa aktualnie mieli) / w dupach się wam poprzewracało, to nie człowiek, żeby miał wymagania

Po 40 takich rozmowach człowiekowi wszystkiego się odechciewa. Potem oczywiście większość tych kretynów opowiada jak to fundacja zła i ma wymagania. A jednak na 100 rozmów 70 psów do rozmówców trafiało, więc źle nie było.

I kwiatek dotyczący właściwie 90% moich rozmówców. Bo ja to jestem TAKI SZLACHETNY, to zamiast marudzić to powinniście mnie po dupie całować, że chcę kundla wziąć.

Ale wiem, to tylko pies, nie wyjdzie z tym, odda się i weźmie następnego.

pies schronisko

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (130)

#89201

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coś mam ostatnio piekielności głównie natury motoryzacyjnej. Chociaż to było bardziej zabawne w irytujący sposób.

Stuknęli mi auto na parkingu. Bywa. Widziałam wszystko, bo wychodziłam ze sklepu. Autem panu szarpnęło, nie wiem dlaczego, może brak doświadczenia, bo młodziutkie chłopię i rąbnął w moje.

Szkody po obu stronach mniej więcej takie same. Jemu wyrwało zderzak z tych takich zaczepów, a mój zderzak na rogu pękł. Zza kierownicy wysiadł młody człowiek, góra 18-19 lat. Z fotela pasażera zaś brzuchaty wąsaty Janusz, no stereotypowy handlarz starymi autami, co to jakby nie klepać wychodzi przystanek autobusowy, a w ogłoszeniu, że nie bity. Zaczął oglądać, cmokać, więc podeszłam.

Pan mnie pyta czy moje, potwierdzam, a on mi mówi, że się w zasadzie nic nie stało, bukszpanikiem sobie pociągnę i zahula. Pytam - znaczy taką roślinką? A on mi nie, "tako pasto". No dobrze, może taka jest. A pan kontynuuje, że da mi 30 zyli I sobie kupie "tako paste" i sobie wsmaruję i śladu nie będzie, więc co? Luzujemy się? Uprzejmie się pytam czy mu odbiło, ten zderzak jest do wymiany, poproszę jego ubezpieczenie i jedziemy. Nie, on nie będzie na taką ryskę ubezpieczenia marnował. I jak chcę to sobie mogę wezwać policję, ale on mnie uprzedza, że za bezpodstawne wezwanie policji to mi zabraknie kasy po sprzedaży tego auta, żeby się wypłacić.

Ok, na policję chwilę czekaliśmy. Po 5 minutach czekania pan zaczął. W zasadzie to on ode mnie kupi to auto i podał kwotę. Jakieś trochę mniej niż połowę tego, co to auto jest warte. Mówię mu, że po pierwsze to auto jest warte dużo więcej, a po drugie to nie moje, tylko służbowe, więc temat się zamyka. No chyba dla mnie... Do przyjazdu policji gadał cały czas. O tym samym cały czas. Jaka to okazja, jak to on z uprzejmości chce grata za gigantyczną kwotę kupić (auto dwuletnie, marki luksusowej, podobnie zresztą jak jego, więc wartość auta znał, poza tym jestem prawie pewna, że to handlarz). Jak to mam zadzwonić do chłopa i go przekonać, że to okazja. Po powtórzeniu po raz kolejny, że służbowe to on poprosi telefon do tego szefa i mu powie, że mu sekretarka mało okazji życia sprzed nosa nie ściągnęła.

Wyjęłam telefon i zaczęłam przez niego gadać o dupie-maryni, żeby już tego ględzenia nie słuchać. Przyjechała policja, a Janusz wyrwał do nich i zanim zdołałam się odezwać zaczął mówić, że syn wyjechał z miejsca parkingowego, zatrzymał się na chwilę, żeby pas poprawić, a ja jak nie ruszę, jak nie wytnę w nich, to on aż w plecach poczuł uderzenie. Mam poczucie humoru, więc dostałam ataku śmiechu.

Pan policjant popatrzył na niego, na auta, zapytał mnie o wersję, uznał, że po samochodach widać, który jechał, a który stał, to żaden dowód, ale Ikea pewnie ma kamery, więc można zapytać. Po tym pan powiedział, że może mu się wydawało, bo coś sprawdzał w telefonie. Pan policjant zajął się czynnościami służbowymi, a Janusz wrócił do tematu. Teatralnym szeptem zapytał czy ta fura trefna, że tak się bronię? Czy mi kasa na ulicy leży, że ewidentnie marnuję taką okazję, że może jakiś nielegalny biznesik kręcę, że mnie stać na takie szastanie, policja się pewnie zainteresuje. Policjant drugi zorientowawszy się w temacie rozmowy zapytał o cenę proponowaną. I usłyszawszy ją, popukał się w głowę i wrócił do spisywania.

Dzieciak dostał mandat, punkty, a ubezpieczyciel później wycenił naprawę na 16 tys., w ASO – stąd i cena bandycka, ale co mnie to obchodzi. Na do widzenia powiedział mi, że nie widzimy się ostatni raz, bo spodziewa się, że znajdę się na jego progu już niedługo, błagając, żeby wziął furę za połowę tego, co on teraz proponuje. Nawet pan policjant zapytał czy to groźba.

Ciekawe czy kiedykolwiek udało mu się jakiś biznes tym sposobem zrobić. Sądząc po cenie jego auta, to radzi sobie całkiem nieźle, czymkolwiek się zajmuje.

policja wypadek stłuczka

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (189)

#89096

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję dla firmy, która jest bardzo międzynarodowa, ale jej główna siedziba znajduje się w Londynie. Tam też ja mam swoje biurko. Moja praca polega na czymś w rodzaju nadzoru - nie nad ludźmi, tylko nad danymi. Innymi słowy do moich obowiązków należy sprawdzanie raportów, które generują krajowe oddziały, mam tak do nadzorowania 7 krajów.

Przed pandemią hotele i auto były moim domem przez dwa tygodnie w miesiącu, tak sobie jeździłam po Europie i oglądałam tabelki. Nie przeszkadzało mi to, a na dodatek przynosiło profity, bo delegacje są dość drogie, w sensie choćby diet.

I przyszła pandemia. Firma się na chwilę zamknęła, ale ja cały czas pracowałam, przejęłam część innych obowiązków. Po kilku miesiącach produkcja i część laboratoryjna wróciły do normy, a więc i ja wróciłam do pierwotnych zajęć. Tyle, że biura zostały w home officie. Robiłam dokładnie to samo, tylko online. Wszystko grało i buczało, firma wróciła do dochodów przedpandemicznych i wszyscy szczęśliwi. I wreszcie przyszła wiadomość, że otwieramy biura od połowy kwietnia. Mój szef, właściciel firmy, nigdy nie robi nic na pół gwizdka, więc jak wracamy to na całego, żadnej tam hybrydy.

No i ok, wróćmy zatem, tęsknię za Londynem, mogę tam siedzieć. Ale cytując klasyka z wiekiem spada zapotrzebowanie na zysk, a rośnie na święty spokój, więc nieśmiało zaproponowałam, że może zostawimy mi w spokoju tę część, w której pracuję online. Skoro buczało przez dwa lata, to i dalej pobuczy. Otóż nie! Mam wsiąść w auto i jeździć. Się pytam po co? Generuje to koszty, marnuję swój czas, nie ma to sensu, ja nie nadzoruję tych ludzi, widzę ich raz w miesiącu i po prawdzie mam wywalone na to, kiedy i jak to robią, liczy się dla mnie tylko poprawność i utrzymanie terminu, a o to sami dbają. A to mam zacząć ich nadzorować! Ale jak do diabła?? Nie znam ich grafików, nie wiem kiedy ich nie ma, od tego mają przełożonych. Mam rację?

A nie, nie mam. I tylko po to, żeby mi udowodnić, że nie mam racji, od teraz mam dodatkowy obowiązek: będę zatwierdzać ich urlopy i mają mnie informować o chorobach! Ludzie, których nie znam. Z którymi moja praca się styka raz w miesiącu na jeden dzień. Czasami się czuję, jakbym pracowała dla zbuntowanego nastolatka. A to mądry facet, ma wielką firmę, nie jedną i doszedł do tego relatywnie sam.
No to ruszam w drogę...

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (123)