Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Szpadelek

Zamieszcza historie od: 11 października 2011 - 8:36
Ostatnio: 24 kwietnia 2024 - 13:46
Gadu-gadu: 2664531
O sobie:

Mój Tata straszył mnie,że jak nie będę się uczyć,pojdę do łopaty. Po co uczyłem się,skoro i tak,w wolnych chwilach idę do łopaty?

  • Historii na głównej: 7 z 12
  • Punktów za historie: 4135
  • Komentarzy: 374
  • Punktów za komentarze: 1649
 

#88664

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A takie śmieszne w sumie.

Jeden duży szpital w Warszawie (a są tam małe?). Operacja zaćmy. Głównie starsi ludzie. Wszyscy (dobre dwadzieścia kilka osób) zapisani na jeden dzień, na tą samą godzinę. Czekają całą grupą w jednej sali, każdy z jedną osobą towarzyszącą. Marzec 2020 - pełny lockdown, wszyscy w maseczkach. Z mojej strony osobą oczekującą na operację jest mój mąż, ja jestem tą towarzysząca, mającą za zadanie odbiór małżonka po operacji i bezpieczne dowiezienie do domu.

Towarzystwo spędzone na godzinę 9 rano.

Czekamy.

Czekamy.

Czekamy.

Odbywają się zapewne obchody. Odbywają się operacje „na gwałt”.

Czekamy.

Wszyscy na sali już jesteśmy nieźle zakolegowani, bo co innego robić podczas takiego oczekiwania jak nie gadać?

Około 14:00 zaczyna się wywoływanie osób do zabiegu. Zabieg w sumie prosty i krótki, około 20 minut na oko zaćmione zaćmą. Ale przemnóżcie te 20 minut na 20 kilka osób..

Pacjentom, przebywającym ileś tam godzin na oddziale należy się ... co się należy (... werble..) należy się OBIAD (fanfary!)

Wjeżdża na stół obiad. Ściśle wyliczone porcje wyłącznie dla pacjentów. No, to dość logiczne, obiad należy się pacjentom.

Ale

Przed operacją pacjentom jeść nie wolno. Ci, którzy załapali się szczęśliwie na zabieg przed zniknięciem obiadu ze stołu, zjedli. Reszta obiadów poszła się kochać. Bo część pacjentów nie zdążyła zostać zoperowana zanim wystygłe totalnie obiady nie zniknęły ze stołów.

Kilka tygodni później.


Operacja drugiego oka. Przekopiujcie sobie tą historię od początku aż do słów „Pacjentom przed operacją jeść nie wolno”. Będzie to samo.

Mój mąż, pomny doświadczeń operacji poprzedniej, widząc stan wystygnięcia obiadu i godzinę obecną już wiedział, że z dobrodziejstwa NFZ nie zdąży skorzystać. Namówił mnie zatem do spożycia dobrodziejstwa. Jako, że czekałam z nim od 9 rano, byłam już nieziemsko głodna. Zasiadłam ochoczo do wystygłej porcji.

I wtedy zjawiła się ONA.

Salowa.

Potężnym barytonem wywrzeszczała na całą salę, że „To posiłek pacjenta!!!! Jakim prawem pani je porcję pacjenta??!!!”

Struchlałam ze strachu i klopsik utknął mi w gardle. Mąż zareagował natychmiast i uświadomił groźnej istocie, że on sam tego obiadku szans spożyć nie będzie miał, bo nie zdąży, przed nim do zabiegu jeszcze kilka osób a wystygłe pożywienie zaraz opuści stół, więc niech chociaż strudzona połowica spożyje onego.

Salowa była nieprzejednana. Obiad jest dla pacjenta i szlus. Pacjent nie spożyje to nie, pójdzie do śmieci. Ale osoba towarzysząca spożyć nie ma prawa.

Wyrwała mi niedojedzony obiad spod nosa i wywaliła do takiego pojemnika z resztkami.

No cóż. Nie wyszło mi oszustwo. Chciałam się pożywić nielegalnie na koszt NFZ. Nie wyszło. Obiad został prawilnie zutylizowany do śmieci.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 323 (329)

#88396

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przy okazji wczorajszych komentarzy pod historią o narzekaniu na ceny na wakacjach, przypomniała mi się sytuacja sprzed około 3 lat.

Wybierałam się z koleżanką na weekend do jednej z europejskich stolic (miasto, które już dość dobrze znałam, ale do którego chętnie wracam). Podczas pobytu w Polsce pochwaliłam się planami wyjazdowymi znajomej z czasów liceum, z którą akurat spotkałam się na kawie. Znajoma stwierdziła, że już od dłuższego czasu marzyła o zobaczeniu tego miasta, a nigdy jakoś nie miała okazji się tam wybrać i spytała, czy mogłaby jechać z nami. Czemu nie - im więcej tym weselej (po zdjęciach, które znajoma zamieszczała w mediach społecznościowych, widać było, że ogólnie podróżuje całkiem sporo). Udało jej się znaleźć pasujące loty, które mniej więcej pokrywały się czasowo z naszymi, podałam jej również dane hotelu, gdzie miałyśmy rezerwację.

Z noclegami udało nam się trafić w dziesiątkę - 4 gwiazdkowy hotel renomowanej sieci, ulokowany w samym centrum, tuż obok starówki, ze względu na znajdujący się wówczas pod oknami ogromny plac budowy, oferował pokoje po wręcz dumpingowych cenach (pokój do samodzielnego wykorzystania kosztował w okolicach 75€ za noc, co jak na to miasto jest wyjątkowo korzystną ceną, zwłaszcza za ten standard). Śniadanie było dodatkowo płatne (bodajże 15€), ale z gatunku "mocno wypasionych", którym można się najeść na prawie cały dzień. Znajoma po krótkim i bezskutecznym poszukiwanie lepszej opcji noclegu stwierdziła, że zda się na nas i też zarezerwowała sobie pokój tam, gdzie my.

Kilka tygodni przed wyjazdem przesłałam obydwu koleżankom plan pobytu, propozycję szczegółowej marszruty, sugestie, co zobaczyć, gdzie jeść (ponieważ miasto jest ogólnie bardzo drogie, restauracje wybrałam takie, gdzie wiedziałam, że jest smacznie, ale jednocześnie przystępne cenowo, polecane przez lokalsów) oraz informacje, co ile będzie kosztowało i ile orientacyjnie musiałyby przygotować pieniędzy.

Wyglądało to mniej więcej tak (oczywiście tutaj podaję w ogromnym skrócie):

Piątek:
Przylot, przejazd z lotniska do centrum, rozlokowanie się w hotelu, spacer po starym mieście, kolacja w restauracji X (adres www strony restauracji), ciąg dalszy spaceru po starym mieście, powrót do hotelu.

Sobota:
10:00 śniadanie, 11:00 zwiedzanie miejsc A, B, C i D, około 14 przerwa na kawę w kawiarni Y (link), 15:30-18:00 rejs statkiem, 18:00 zwiedzanie miejsc E i F, 19:00 kolacja w restauracji Z (link)

Niedziela:
9:30 śniadanie, 10:30 muzeum, 13:30 zwiedzanie miejsc G i H, 14:30 lunch, potem powrót do hotelu, zabieramy bagaże i jedziemy na lotnisko.

Oczywiście to tylko moja propozycja, jestem otwarta na ich sugestie, jeśli coś chcą zmienić, z czegoś zrezygnować, coś dodać i tak dalej. Jeśli chodzi o kasę, będziemy potrzebować: 20€ na bilet z lotniska i z powrotem, 22€ na rejs statkiem, 18€ bilety do muzeum. Kolacja w piątek i sobotę po 30€, lunch około 15-20€, kawa i ciastko około 10€. Komuś coś nie pasuje (za intensywnie, zbyt nudno, za drogo, za tanio) - dać znać, jestem otwarta na dyskusję, dostosujemy plan.

Ponieważ najkorzystniej cenowo wychodziło kupno biletów grupowych, stanęło na tym, że każda kupuje bilety na jedną rzecz dla całej trójki (te 2-eurowe różnice sobie jakoś wyrównamy). Ja wzięłam na siebie najbardziej skomplikowane kupno biletów na pociąg, koleżanka z Monachium bilety na statek, znajoma z Polski bilety do muzeum.

Wszystko uzgodnione, zaklepane, jedziemy.

Pierwszy zgrzyt nastąpił w sobotę rano, kiedy okazało się, że znajoma z Polski nie wykupiła sobie śniadania w hotelu "bo było drogo", nie wyszła tez kupić sobie czegoś do jedzenia podczas gdy my jadłyśmy śniadanie, tylko zwiedzanie miasta trzeba było zacząć od szukania sklepu spożywczego i czekania aż znajoma zrobi sobie na ławce kanapki. Ze względu na 40-minutowy poślizg pierwsza część zwiedzania odbyła się biegiem. Podczas zaplanowanej przerwy na kawę znajoma stwierdziła, że nie będzie wchodzić z nami do kawiarni, tylko poczeka na zewnątrz, bo w sumie najadła się bułkami, więc nie będzie bez sensu wydawać pieniędzy, zwłaszcza że tam jest drogo. Kawę i ciastko przełknęłyśmy prawie w biegu, bo tamta czekała na zewnątrz i wysyłała nam smsy, żebyśmy się pospieszyły.

Idziemy na statek. Znajoma pyta, czy jest możliwość, żeby jej bilet jednak zwrócić, bo ona jednak nie jest do tej atrakcji przekonana, bo jednak drogo i ona wolałaby zrezygnować. No niestety w tej chwili nie ma już takiej opcji. Dlaczego nie powiedziała o tym wcześniej, w momencie rezerwacji? "Bo nie chciała psuć atmosfery". Po rejsie idziemy na kolację, siadamy w restauracji, kelner przyjmuje zamówienie. Znajoma nie będzie nic jeść, "bo drogo". A mnie powoli zaczyna trafiać szlag. Kelner wyraża pretensje, że blokujemy 3-osobowy stolik w sobotę wieczorem, w momencie największego obłożenia, podczas gdy jedna osoba rezygnuje z konsumpcji. Znajoma z fochem opuszcza restaurację i idzie szukać jakiegoś McDonalda (czy sklepu z bułkami), my przesiadamy się do 2-osobowego stolika i mając ją z głowy, jemy w spokoju posiłek.

W drodze powrotnej do hotelu informujemy jeszcze znajomą, że następnego dnia rano z kupnem bułek musi się wyrobić zanim skończymy śniadanie, gdyż nie możemy pozwolić sobie na poślizg, bo mamy ograniczony czas i nie chcemy z jej powodu z niczego rezygnować, ani spóźnić się na lotnisko.

O 10:30 spotykamy się w hotelowym lobby z zamiarem pójścia do muzeum. W tym momencie okazuje się, że znajoma, która miała kupić bilety wstępu, jednak ich nie kupiła. Bo drogo. Doszło do sprzeczki. Wygarnęłyśmy jej, że było mnóstwo czasu na uzgodnienie planów i budżetu, jeżeli cokolwiek jej nie pasowało, mogła powiedzieć wcześniej. Rozumiemy, że ktoś może mieć gorszą sytuację finansową i nie móc sobie pozwolić na pewne rzeczy (chociaż z tego, co kojarzę, ta osoba sytuację finansową ma wręcz więcej niż dobrą), ale trzeba mówić o takich rzeczach zawczasu, kiedy można zmodyfikować plany, a nie na wszystko się zgadzać, a potem stawać okoniem i dezorganizować cały wyjazd.

Odpowiedź znajomej: "mnie ten wasz plan w ogóle nie pasował, ale nie chciałam się wtrącać i psuć atmosfery. Poza tym śmiać mi się z was chce, jak wy żałośnie szastacie pieniędzmi. Ja każdą złotówkę kilka razy oglądam z nim ją wydam i dzięki temu wybudowaliśmy już z mężem 3 domy (to akurat prawda: swój własny plus 2 letniskowe w górach i na Mazurach), a wy się do końca życia będziecie gnieździć w mieszkaniach, bo musicie jak jakieś paniusie do muzeów chodzić!" Tutaj nie wytrzymała druga koleżanka i odparła tamtej, że każdy ma inne priorytety i skoro sensem jej życia są trzy domy, to niech siedzi na dupie najlepiej we wszystkich trzech naraz i nie psuje innym wyjazdu, zwłaszcza że sama się na niego wprosiła.

Bilety do muzeum udało się dostać w kasie, znajomą zostawiłyśmy w hotelu, spotkałyśmy się z nią ponownie w drodze na lotnisko. Kasę za bilety, za które my zapłaciłyśmy, na szczęście oddała. Z fochem bo z fochem, ale oddała. Od tego czasu kontakt się urwał, a ja mam nauczkę, żeby nie zabierać na wyjazdy niesprawdzonych ludzi.

wyjazd

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (276)

#88360

przez ~kotekBonifacy ·
| Do ulubionych
Czas akcji: środek lata, wczesne popołudnie.
Temperatura powietrza w cieniu: 40°C.
Miejsce akcji: budynek, w którym łazienka na 100% jest*.

Przychodzi dziewczyna. Młoda, zadbana. Wygląda, jakby na skutek upału, miała się za chwilę przewrócić. Pyta, czy może skorzystać z łazienki.

Nie ma takiej opcji! Niech sobie idzie do (stojącego od kilku godzin w pełnym słońcu, śmierdzącego) toitoia.

Co miała zrobić? Poszła.

* Według gigantycznego napisu nad drzwiami w budynku mieści się Dom Miłosierdzia Bożego.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (196)

#66718

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piękny niedzielny dzionek skłonił mnie, męża i synala do wybrania się do krakowskiego zoo. Jak postanowiliśmy tak też następnie zrobiliśmy. W zoo jak to w zoo, całkiem fajnie, superaśne zwierzęta - małpy, pawiany, ukochane lemury, lwy, tygrysy, widziałam też bliskie memu sercu hipopotamy (a czemu bliskie, to chyba już wszyscy wiedzą). Ale podwójne zbulwersowanie dotknęło mnie w tzw. mini zoo.

Mój syn uwielbia żółwie. Poszliśmy więc pooglądać żółwiki, młody chciał je dotknąć więc pozwoliłam mu tylko lekko palcem po skorupie żółwia podotykać, tłumacząc, że bardziej nie można bo zrobi żółwikowi krzywdę.
Nie dalej jak dwa metry od nas typowa rodzina z małym antychrystem, na oko 4-letnim, który ku uciesze rodziców dźgał patykiem żółwia po głowie, oczach i otworze gębowym wrzeszcząc przy tym wniebogłosy.
Nim zdążyłam zareagować, mój syn podszedł do tego dzieciaka i mówi "Zostaw żółwia bo robisz mu krzywdę!" i dawaj wyrywa mu patyka z ręki.

W tym momencie uaktywniła się "mamusia" i "tatuś", którzy momentalnie wyskoczyli do mnie i męża z okrzykami, że cyt. "Pięknie sobie państwo syna wychowali!". Mój mąż ze stoickim spokojem odrzekł tylko, że ani im, ani ich dziecku nie byłoby miło, gdyby ktoś go dźgał po głowie i oczach patykiem. Państwo "rodzice" fuknęli pod nosem coś na kształt, że jesteśmy psychiczni i oddalili się - miałam tylko nadzieję, że nie po to, by męczyć inne zwierzęta.

krakowskie zoo

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 513 (597)

#88120

przez ~Arekkkk ·
| Do ulubionych
Na podstawie historii https://piekielni.pl/88090

Na studiach mieszkałem na jednej stancji z Arkiem. Arek był nieco starszy, jednak nie studiował, tylko pracował na budowie. Nie był jednak stereotypowym budowlańcem, który dzień zaczyna od "małpeczki" w drodze do pracy. Był kulturalny, dało się z nim pogadać na praktycznie wszystkie tematy. Poziom jego kultury najlepiej obrazuje taka historyjka.

Któregoś weekendu byłem w domu rodzinnym kiedy dostałem telefon od Arka "Cześć! Mogę się Twoim ketchupem poczęstować? Zapomniałem kupić, a nie chce mi się teraz specjalnie lecieć." Przecież gdyby go wziął bez pytania nigdy bym tego faktu nie zauważył.

O Arku wiedziałem, że pochodzi z miejscowości oddalonej o kilka km od miasta, gdzie mieszkaliśmy. Kiedyś pokazywał mi jakieś zdjęcia na telefonie i był tam jego dom rodzinny. Był to duży dom, zadbany. Podobnie było z ogrodem. Przed tym, jak wprowadził się na naszą stancję mieszkał tam z rodzicami i młodszym bratem. Dziwiłem się trochę, czemu zrezygnował z mieszkania w ładnym, wygodnym domu, na rzecz wynajmowanego, ciasnego pokoju w mieszkaniu z obcymi ludźmi, tym bardziej, że z tego co opowiadał o rodzicach to byli to normalni ludzie, żadna patologia.

No ale każdy ma swoje racje. Pomyślałem, że może po prostu chciał się usamodzielnić, spróbować życia na swój rachunek.
Jednak pewnego wieczoru przy piwku, Arek opowiedział mi swoją historię. Miał on młodszego brata, którego rodzice faworyzowali. Też właśnie taki "błękitny ptak", co skończył szkołę i siedział w domu, od czasu do czasu łapiąc się jakichś dorywczych zajęć w pobliskiej pieczarkarni, aby mieć na piwko i ziółko.

Przykładem faworyzowania była np. taka historia: Arek jeszcze w szkole średniej dorabiał nocami albo w weekendy przy łapaniu kur i indyków. Którejś soboty wrócił ok. 9-tej czy 10-tej rano, zmęczony po całej nocy ciężkiej pracy. Ich mama, która akurat robiła coś w ogródku, zaczęła krzyczeć, żeby przyszedł i jej pomógł. Kiedy zapytał czemu nie poprosi o to braciszka usłyszał "Niech sobie pośpi...", Podobnych historii było więcej, jednak jakoś ta mi utkwiła w pamięci.

Arek jakoś krótko po tym jak zaczął pracować, przejechał się samochodem kolegi. Jak sam stwierdził- "zakochał się", i od tej pory jego motywacją do pracy było uzbieranie pieniędzy na taki sam model auta. W końcu udało mu się- uzbierał pieniądze, kupił auto i to z zaufanych rąk, zadbany egzemplarz. Był z siebie dumny, bo nikt mu nie dał złotówki, auto kupił w całości za swoje, uczciwie zarobione na budowie pieniądze. Auto było jego oczkiem w głowie. Mył, pucował. Chociaż palił fajki, to nigdy nawet jednego nie zapalił w środku.

Pewnego dnia do Arka zadzwonił kolega z gimnazjum, z którym się cały czas przyjaźnił, i zaproponował mu wyjazd do pracy do Irlandii. Arek skorzystał, bo oferta była naprawdę atrakcyjna finansowo. Swoje ukochane autko schował do garażu, a kluczyki i dokumenty dał na przechowanie swojej mamie, mówiąc, aby dobrze je schowała przed młodszym bratem, bo ten od razu jak dowiedział się, że Arek wyjeżdża, to był święcie przekonany, że zostawi mu swoje auto do dyspozycji. Arek mu jednak odparował "Zarób na swoje!".

Kiedy Arek wrócił po kilku miesiącach i wsiadł do swojego auta, to aż go cofnęło- syf w środku i smród fajek. Od razu poleciał z awanturą do brata, a ten w żywe oczy wypierał się wszystkiego. Było to oczywiście kłamstwem- kilkoro znajomych widziało go w tym czasie jak woził się samochodem Arka, zarówno sam, jak i z paczką kumpli. Arek obliczył, że zrobił jego autem jakieś 6-7 tysięcy km (na podstawie jakichś kwitów z wcześniejszych napraw, gdzie był zapisany przebieg).

Arek zrobił wtedy kolejną awanturę bratu i zażądał od niego, aby po pierwsze posprzątał auto, po drugie oddał mu pieniądze za eksploatację auta (filtry, opony, ubezpieczenie itp.). Braciszek jednak wypiął się na niego i wymigał się od wszystkiego, a w jego obronie stanęli rodzice "Daj spokój, Ty przewrażliwiony jesteś. To tylko samochód." "Tak w ogóle to mógłbyś mu oddać ten samochód. Przywiozłeś pieniędzy zza granicy to kupisz sobie lepszy..." Podobno na pytanie "To ja po to za***lałem za granicą, żeby temu gnojkowi prezenty robić?! Niech sam jedzie i sobie zarobi!" nie odpowiedzieli nic.

Od tego czasu atmosfera w ich domu była mało przyjemna. Któregoś piątku Arek wrócił styrany po całym dniu pracy, a ojciec do niego "Łap się szybko za kosiarkę, bo zaraz będzie padać, a trawa już wysoka!" Czemu młodszy nie mógł tego zrobić? "On się z kolegami umówił..." Arek powiedział, że ma to gdzieś, on nie będzie po całym dniu ciężkiej pracy jeszcze latał z kosiarą, a jego braciszek po całym dniu grania na kompie latał na piwko z koleżkami.

Następnego dnia z niezapowiedzianą wizytą wpadł ktoś z rodziny (dziadkowie, albo wujostwo chyba, nie pamiętam już). Ojciec Arka zaczął się kajać, że podwórko zaniedbane, nie skoszone "bo Areczkowi się nie chciało..." Te słowa zadziałały na Arka jak płachta na byka. Wykrzyczał wszystko co mu na wątrobie leżało i wdali się w awanturę z ojcem. Na tyle ostrą, że kilka dni później mieszkał już u nas na stancji.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 304 (310)

#88087

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze gdy mam lenia i nie chcę mi się gotować, wchodzę na pyszne.pl aby zamówić sobie jakieś jedzenie. Tak było i dzisiaj. Lenia mam średnio dwa razy w tygodniu, więc zamawiam dość dużo i mógłbym naliczyć kilkanaście piekielnych zdarzeń, ale były to takie pierdoły, że nie warto o nich nawet pisać. Jednak dzisiaj przegięli.

Zamówienie złożyłem około 16 i po jakiś 20 minutach wszedłem zobaczyć za ile moje jedzonko przyjedzie. Okazało się, że moje zamówienie zostało anulowane. W pierwszej kolejności zadzwoniłem do restauracji, w której złożyłem zamówienie. Okazało się, że manager już kilka dni temu zgłaszał do pyszne aby wyłączyli możliwość zamawiania, gdyż dwóch kucharzy jest na L4 i ledwo się wyrabiają z obsługą na miejscu. W takim razie machnąłem ręką i postanowiłem poszukać czegoś innego.

Znalazłem, zamówiłem, czekam i znowu anulowane. Wkurzony dzwonię do restauracji. Tym razem okazało się, że nie powinienem w ogóle móc złożyć tego zamówienia, gdyż nie dowożą do mojego miejsca zamieszkania (restauracja w Gdańsku Śródmieście, a ja mieszkam po drugiej stronie Gdańska). Tutaj coś mnie tknęło, ostatnio na pyszne.pl pojawiła się masa nowych restauracji. Sprawdzam więc i 3/4 z nowych knajp jest w zupełnie innych rejonach Trójmiasta. Rekordzistą był kebab z Rumii.

W takim razie postanowiłem zadzwonić do pyszne.pl. Oczywiście na ich stronie ni jak nie znajdziesz numeru do ich infolinii. Jest tylko formularz kontaktowy, z którego nie miałem zamiaru korzystać gdyż wiedziałem, że i tak mnie zleją. Na szczęście w odmętach internetu znalazłem numer ich infolinii.

Po przywitaniu z miłą panią, grzecznie wyłożyłem całą sytuację. Co na to miła pani? Rozłączyła się bez słowa. Potem próbowałem się jeszcze dodzwonić, ale nikt nie odbierał. Podejrzewam, że wrzucili mnie na jakąś czarną listę.

Nie chciałem tak tego zostawić, więc udałem się na ich Facebook. Pod jednym z postów opisałem całą sytuację i nie minęły 3 minuty gdy mój komentarz został usunięty. Napisałem kolejny komentarz i najprawdopodobniej dostałem shadow bana, gdyż moja żona nie była w stanie namierzyć mojego drugiego komentarza.

Wyłożyłem więc wszystkie moje żale poprzez formularz kontaktowy, ale i tak wiem, że to nic nie da. Szałem będzie gdy dostanę bon zniżkowy na 10%. Jednak tak się nie traktuje klienta. Tym bardziej teraz gdy branża gastronomiczna tak dostaje po tyłku. Pyszne.pl to jednak nie interesuje, gdyż dla nich pandemia to kura znosząca złote jaja...

Skończyło się na tym, że zamówiłem jedzenie z McDonalda.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 204 (214)

#87882

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szczepienia.

Jako strażak z OSP będącej w KSRG zapisałem się na szczepienie (jako służba mundurowa). Będę się szczepił w środę.

Oficer z komendy zadzwonił do mnie żeby wyznaczyć termin szczepienia. Trafił akurat na czas, że byłem w pracy, moi współpracownicy słyszeli o czym rozmawiam, bo nie bardzo było jak odejść ze stanowiska pracy. No i się zaczęło.

Zostałem zwymyślany od pazernych chamów zabierających szczepionki biednym emerytom, dowiedziałem się, że jako młody chłop nie powinienem wcale się szczepić, bo szczepionki powodują zakrzepicę i impotencję. Dowiedziałem się też, że jako strażak mam mały kontakt z ludźmi i powinienem odstąpić swoją szczepionkę np. kasjerce z jakiegoś supermarketu. Dowiedziałem się, że szczepionki zawierają mikro chipy, które mają usprawnić kontrolę ludzkości. Dowiedziałem się, że szczepionki są robione z abortowanych płodów.

Na pytanie czy oni w takim razie zamierzają się szczepić, krzykacze odpowiedzieli że NIE, z wyżej wymienionych powodów.
Ech, chyba muszę zmienić miejsce pracy.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (172)

#87766

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu moja żona stwierdziła, że nasz związek jest na tyle dojrzały i mamy na tyle stabilną sytuację życiową, że przyszedł w końcu czas aby powiększyć naszą małą rodzinę. Tak więc razem usiedliśmy i rozpoczęliśmy poszukiwania kota do adopcji.

Tyle się mówi aby zamiast kupować zwierzęta, adoptować je i nie wspierać "pseudohodowli". Próbowaliśmy w sześciu fundacjach i po tej przeprawie stwierdzam, że pracują tam sami pierd***ci fanatycy.

Fundacja pierwsza, 3 miesięczny kotek, mieszanka dachowca i maine coona. Pani pytała dosłownie o wszystko. Niby pytania sensowne, typu "Jaką karmę planują Państwo kupować?", "Co Państwo zrobią z kotem w razie wyjazdu na wakacje?", itp. Ale było tego tyle, że byłem bliski zapytania się czy mój numer buta też będzie potrzebny. Spędziliśmy tam ponad godzinę i wysypaliśmy się na pytaniu o godziny naszej pracy. Wychodzi na to, że to, że oboje pracujemy 8 godzin dziennie kategorycznie skreśla nasze szanse na adopcję, gdyż koty potrzebują dużo uwagi. Nie, fakt, że pracuję w 99% zdalnie kompletnie nic nie zmienia.

Fundacja druga, 4 miesięczny dachowiec. Znowu milion pytań i znowu klops. Tym razem odpadliśmy na karmie. Pani stwierdziła, że karma X jest bardzo słabej jakości (zrobiłem research i według tego co znalazłem to jedna z lepszych karm) i ona poleca Y, ale o kocie możemy zapomnieć gdyż nie odda go ludziom, którzy w ogóle pomyśleli aby kupować takie świństwo.

Fundacja trzecia, półroczna mieszanka maine coona z czymś. Bardzo analogiczna sytuacja do fundacji drugiej. Jedyna różnica była taka, że po podaniu nazwy karmy Y (no co może jednak rzeczywiście lepsza) pani stwierdziła, że tylko karma Z (prawie 2 razy droższa od karmy Y). I znowu dupa.

Fundacja czwarta, półroczny dachowiec. Udało nam się wreszcie przebrnąć przez wszystkie pytania. I gdy już byliśmy pewni, że w końcu będziemy mieli upragnionego kota, pani stwierdziła, że teraz czas na inspekcję naszego domu. Prawdę mówiąc nie za bardzo uśmiechało nam się żeby jakaś obca baba łaziła nam po domu, ale czego się nie robi dla kota. Więc pani przyszła i spacerowała sobie po mieszkaniu i mruczała co jakiś czas pod nosem. Właziła dosłownie wszędzie. Po jakiś dwudziestu minutach stwierdziła "A zobaczę jeszcze podwórko". I znowu dupa, bo sąsiedzi mają psa. Labradora, największą psią fajtłapę jaką świat widział. Nie pomogło nawet to, że sąsiedzi poza nim mają jeszcze dwa koty. Nie i koniec.

Fundacja piąta, dachowiec, około 5 miesięcy. Znowu udało nam się przejść wszystkie pytania a i nawet nasz dom się pani spodobał. Odpadliśmy na tym, że jeszcze nie kupiliśmy całego osprzętu do obsługi kota. Kobieto ja powoli zaczynam wątpić czy my tego kota kiedyś w ogóle damy radę adoptować a ty twierdzisz, że powinienem już, teraz, natychmiast, na zapas nakupować te wszystkie miski drapaki i inne pierdy?

Fundacja szósta, 3 miesięczny maine coon. Znowu odpadliśmy na pytaniach. Tym razem pani nie spodobało się, że mamy w mieszkaniu kuchenkę indukcyjną. Bo kot może na nią wskoczyć gdy będzie rozgrzana...

W tym momencie mieliśmy dość. Kilka dni później wybraliśmy się do schroniska. Oprowadzała nas bardzo miła wolontariuszka i w trakcie rozmowy wymsknęło mi się, że jesteśmy tu bo 6 fundacji odrzuciło nasze próby adopcji kota. Wtedy ta stwierdziła, że w takim razie musi być coś na rzeczy. Ja i mój niewyparzony jęzor...

Ostatecznie kupiliśmy maine coona od hodowcy. Nie jest mi wstyd i nie żałuję.

Skomentuj (79) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (261)

#87656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka słów o sąsiedzkich relacjach w dzisiejszych czasach.
Wychowałam się w bloku, gdzie sąsiad = przyjaciel.

Odwiedzaliśmy się kilka razy w tygodniu, robiliśmy sąsiedzkie imprezy, jako dziecko często bawiłam się z innymi dzieciakami w piaskownicy lub w naszych mieszkaniach. Do tej pory mam paczkę przyjaciółek z klatki, z którymi zawsze spotykam się, gdy jestem w rodzinnym mieście.

Moi rodzice często pilnowali dzieci innych sąsiadów, a w zamian za to my mieliśmy zapewnioną opiekę dla naszego kota, kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje. Gdy trzeba było zrobić gdzieś remont, nie wynajmowało się do tego ekipy, tylko prosiło się sąsiadów o pomoc. Zdarzało się, że moi rodzice pracowali do późna, więc niektórzy sąsiedzi z własnej woli zapraszali mnie i mojego brata na obiad.

Czysta, sąsiedzka życzliwość.

Uważałam, że takie relacje to coś normalnego. Przez całe studia w mieszkałam w akademiku, gdzie panowała podobna atmosfera - wiadomo, jak to w mieszkaniach studenckich bywa.
Po studiach znalazłam pracę i przeprowadziłam się do mieszkania na nowo wybudowanym osiedlu. Dobrze pamiętam ten dzień - była sobota, południe. Gdy tylko się rozpakowałam, postanowiłam przywitać się z sąsiadami.

Połowa nie otworzyła mi w ogóle drzwi, chociaż wewnątrz mieszkania słyszałam dialogi w stylu "Kto to? Nie wiem, jakaś typiara, nie znam. To nie otwieraj". Kilka osób przez drzwi spytało "kto tam?", a gdy odpowiadałam, że jestem nową sąsiadką i przyszłam się przywitać, słyszałam tylko "proszę stąd odejść, nie mam czasu".

Byli też tacy, którzy otwierali drzwi, ale słysząc, kim jestem, machnęli dłonią, mówiąc, żebym nie zawracała im głowy. Jeden starszy pan spytał "Aa, to pani się tak łomotała na klatce? Mam nadzieję, że to już koniec, zagłuszała mi pani serial". Jakaś kobieta nakrzyczała na mnie, bo dzwonek do drzwi obudził jej dziecko.

Tylko w jednym mieszkaniu trafiłam na miłą parę studentów, z którymi od razu umówiłam się na piwo i przy okazji dowiedziałam się, że podziwiają mnie za chęć zapoznawania się z innymi sąsiadami, bo w tym bloku mieszkają, cytuję "dziwni ludzie".

Byłam, delikatnie mówiąc, zszokowana, ale oczywiście, zaczęłam szukać winy w sobie - była sobota, tłumaczyłam sobie, że sąsiedzi pewnie odpoczywają po ciężkim tygodniu, a tu przychodzi obca baba i zawraca im głowę. Pomyślałam, że na razie dam im trochę czasu i na zacieśnianie sąsiedzkich więzi przyjdzie jeszcze pora.

W ciągu kolejnego tygodnia przekonałam się, że moi sąsiedzi nie znają słowa "dzień dobry". Parę razy zamknięto mi drzwi na klatkę przed nosem. Kiedy w windzie pies jednego z sąsiadów zaczął mnie zaczepiać i wyciągnęłam do niego rękę (może nie powinnam, bo niektóre psy tego nie lubią, ale ten wydawał się wyjątkowo towarzyski), jego opiekun burknął do mnie coś w stylu "niech trzyma pani ręce przy sobie".

Raz nie było mnie w domu, a akurat nadkręcił się kurier i chciał zostawić paczkę u sąsiadki - po rozmowie na infolinii dowiedziałam się, że sąsiadka powiedziała, że może przesyłkę przyjąć, ale wyrzuci ją do śmieci. Szczęśliwie kurier przyjechał kolejnego dnia, kiedy byłam w domu.

Z głębokim rozczarowaniem uznałam, że nie ma co robić drugiego podejścia do lepszego zapoznania się z moimi sąsiadami. Ale kiedy chciałam zrobić parapetówkę, pomyślałam, że rozsądnie byłoby ich chociaż o tym poinformować. Tym, którzy mieszkają najbliżej mnie, zostawiłam w skrzynce na listy słodką przekąskę i karteczkę z informacją, że tego dnia i o tej godzinie zapraszam ich na małą imprezę, a jeśli jednak wolą zostać u siebie, to, oczywiście rozumiem i postaram się, by było w miarę cicho.

Na parapetówce pojawili się jedynie wspomniani wcześniej studenci oraz piątka moich znajomych. Była godzina dwudziesta, muzyka grała głośno, ale nie na tyle głośno, by komuś przeszkadzać (nawet na klatce nie było jej słychać). Zdążyliśmy może wypić po łyku piwa, kiedy do mieszkania zapukała... policja.

Co się okazało? Sąsiedzi donieśli, że jest hałas, a na prośbę o ściszenie muzyki, ja i moi znajomi zaczęliśmy grozić im przemocą. Do tego para studentów, która mieszka w tym bloku to dilerzy narkotyków i na pewno wszyscy jesteśmy naćpani.
Sądziłam przez chwilę, że jestem w ukrytej kamerze.

Policjanci, na szczęście, okazali się dość wyrozumiali i skończyło się na pouczeniu. Kontynuowaliśmy imprezę, ale już w zepsutym humorze.

W ciągu kolejnych miesięcy bałam się wyjść w ogóle z domu lub do niego wracać w obawie, że trafię na klatce lub w windzie na któregoś z sąsiadów. Częściej niż "dzień dobry" słyszałam jakieś niemiłe uwagi, niepotrzebne zaczepki.

Dwa dni po parapetówce, gdy niosłam w przezroczystej reklamówce zakupy, w tym butelkę wina, jedna sąsiadka spytała "Co, znowu imprezka? Znowu będzie trzeba po policję dzwonić?" Nie odpowiedziałam.

Zdaję sobie sprawę z tego, że czasy się zmieniły i dzisiaj każdy jest skupiony bardziej na sobie, ma swoich znajomych i nie szuka przyjaźni wśród sąsiadów. Być może uznacie, że narzucałam się swoim sąsiadom, ale naprawdę nie rozumiem, skąd w nich tyle jadu i pogardy dla drugiego człowieka.

Blok, w którym się wychowałam, a ten, w którym mieszkam obecnie to dwa zupełnie różne światy i muszę wam powiedzieć, że jestem mocno przygnębiona, kiedy po pobycie w moich rodzinnych stronach wracam to szarej rzeczywistości.

Naprawdę, tu już nie chodzi o to, że ktoś mi nie odpowie na "dzień dobry" czy zbeszta za głaskanie jego psa - chodzi o zwyczajny szacunek do drugiej osoby i nie uprzykrzanie sobie życia.

sąsiedzi

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (202)

#87422

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Niedawno widziałem tu historię z fiatem 125p w tle, co przypomniało mi naszą rodzinną historię z tym pojazdem. Będzie trochę długo.

Cofnijmy się do lat 70 ubiegłego wieku. Mój dziadek mieszkający na wsi, postanowił kupić samochód (jak wiadomo, w tamtych czasach nie było to łatwe). Pokombinował, tu poszedł z flaszką, tam z bimbrem, wójtowi w żniwach pomógł i udało się. Zdobył pięknego fiata 125p. Obchodził się z nim jak z jajkiem. Jeździł tylko do kościoła i sklepu, pucował, czyścił, na zimę chował do stodoły, no dbał o niego.

Teraz część właściwa. Dziadek miał sąsiada, Henia. To był taki człowiek, że najchętniej to by wziął cudze, bo własnego mu szkoda. Parę przykładów:

1. Tadziu (czyli mój dziadek), skoczmy no traktorem do lasu po drewno, tylko może twoim, co? Bo mój to jakiś niemrawy ostatnio (jego traktor zawsze był niemrawy ostatnio).

2. Tadzik, a zawiózłbyś mnie do lekarza? Wiesz, jak z tym moim samochodem bywa (facet miał skodę 105, którą wstawił do stodoły i tyle było jej jeżdżenia, tak mu szkoda było).

3. To moje ulubione. Henio chciał urządzić przyjęcie po komunii swojego najmłodszego syna u sąsiadów, bo jego dom to za mały "i w ogóle".

Myślę, że już wiadomo, z jakim typem mamy do czynienia. O ile standardowe akcje Henia można było przełknąć, o tyle z samochodem była masakra.

Henio pokochał dziadkowego fiata całym sobą. Gdzieś jechać - fiatem. A jak już wspomniałem, miał swój samochód. Ale najgorsze było jego gadanie:
- Tadziu, ten twój fiat to dopiero gablota jest. A może chodź na grzyby nim pojedziemy, co ma stać.
- Tadziu, mi to by się taki samochód przydał, bo wiesz, ta skodzina to... ech.
- Tadzik, a nie myślałeś może, żeby auto zmienić? Bo jeśli tak, to wiesz, ja bym nie pogardził.

Tych ostatnich było najwięcej. Kto by w środku komuny pozbywał się nowego auta? Ale facet uparł się i praktycznie przy każdej okazji, śmiechem, żartem, ale wspominał dziadkowi, że on by chętnie tego fiata wziął (nawet nie kupił, wziął). Dziadek, chłop o nieskończonej cierpliwości, najpierw mu tłumaczył, że nie da rady, że nie może oddać. Potem zaczął pytać, na co Heniowi drugi samochód, jak ma skodę? A daaaaaaj spokój, ta moja skodzina to... ech.

Ale w końcu dziadek zaczął tracić cierpliwość. No bo ile można, kiedy przychodzi do Was sąsiad i mówi setny raz, że chciałby Wasz samochód. Przy którymś wiejskim weselu, jak obaj sobie popili, Heniu znowu zaczął swój wywód o fiata. Dziadek się wkurzył i mu powiedział, że dostanie fiata, jak to się mówi "po moim trupie". I wtedy, o dziwo, Heniek się zamknął. Na ponad trzydzieści lat.

Ponad trzydzieści? Tak.
Jest rok 2009. Dziadek Tadeusz umarł. Pogrzeb, stypa itd. I teraz najlepsza część całej opowiastki. Dzień po pogrzebie do mojej babci przychodzi pan Henryk.

Heniu (H): Dobry, Tereniu, autko gotowe?
Babcia (B): No dobry, ale o co się rozchodzi?
H: No ja po fiata.
B: Że jak?

Dziadek do końca życia miał fiata. Heniek nadal trzymał w stodole skodę, z której już chyba niewiele zostało po ponad trzydziestoletnim postoju.

H: No po Tadzikowego fiata, przecież wiem, że stoi w stodole u was, to przyszłem po niego.
B: Ale nie rozumiem, po co...
H: No jak, przecie Tadzik umarł, no to fiat do mnie idzie.

Przypomnę, jest dzień po pogrzebie dziadka.

B: Ale po co tobie jego samochód?
H: Bo on mnie obiecał, że "mi go da, jak umrze". No, chłop się przekręcił, to przyszłem zabrać, co moje, nie?

Tu na chwilę babcię zatkało, po czym wywaliła Henia za drzwi i zadzwoniła do mojego ojca, popytać, czy coś wie. Tatuś twierdzi, że nic nie wie, aby samochód miał dostać sąsiad i zabrania babci podejmować jakichś decyzji. Wsiada w samochód i jedzie na wieś (40 minut jazdy, więc był szybko). Zajechał na podwórko, wszedł do domu i pyta babci, o co chodzi dokładnie. Tymczasem Henio, który pewnie zobaczył z okna, że tatuś przyjechał, natychmiast zmaterializował się w domu babci.

H: O, młody, dobrze, że jesteś. Chodź mi pomóż, przepchniemy go od was do mnie, po co benzynę marnować.
Tatuś (T): Panie, o co panu chodzi? Dzień po pogrzebie ojca, a pan przychodzisz, głowę mojej mamie zawracasz, pieprzysz jakieś głupoty.
H: Toć mówię znowu, po fiata przyszłem, zabieram go do siebie, taka była umowa. Że jak się Tadzik przekręci, to ja go dostaję. Tłumaczę i tłumaczę, ale Terenia to głupia i pewno słuch już nie ten.
Tutaj babcia zaczęła pochlipywać.
T: Panie, spier..... stąd, bo po ryju zaraz będzie.
Tatuś kawał chłopa, dwa metry w każdą stronę. Heniu się zapowietrzył, ale wyszedł.

Tata zaczyna uspokajać babcię, ona tłumaczy, że nic nie wie o samochodzie. Za to tata wiedział, że dziadek planował przepisać auto na mnie (no nie zdążył), o czym poinformował babcię. Tata wychodzi na podwórze puścić dymka i oniemiał.

Wrota stodoły otwarte, Heniu wypycha fiaciora. Z soczystym k...a tata leci do niego i bez zbędnych słów pac po mordzie. Następnie za fraki i wrzeszczącego Henia za płot wywalił.
Teraz, żeby nie przedłużać, co robił dalej Henio:

1. Próba zabrania samochodu w nocy.
2. Wzywanie policji, że babcia przetrzymuje jego własność.
3. Próba zabrania samochodu, gdy babci nie było.
4. Straszenie sądem.

Prawem dziedziczenia właścicielką fiata została babcia, która przepisała go na mnie. A kwiatek na koniec.

Pan Henio nie żyje. Miał lat 80 z kawałkiem. Przyczyna - zawał. Babcia znalazła go martwego przy otwartych wrotach naszej stodoły, dzień po tym, jak ja zabrałem fiata do naszego domu. Musiał się chłopina przejąć.

Jak mówiłem, było długo :D A fiat mi służy, piękny klasyk, piękna pamiątka po dziadku Tadziu.

wieś samochód dziadek

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 289 (297)