Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anekk

Zamieszcza historie od: 11 maja 2014 - 23:32
Ostatnio: 8 sierpnia 2017 - 14:02
  • Historii na głównej: 20 z 33
  • Punktów za historie: 6603
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1153
 
zarchiwizowany

#71451

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O panach "dżentelmenach".

Będzie krótko, szczegóły nie są istnotne.

Wiadomo, że najczęściej, aby dojść do windy, trzeba przebyć kilka stopni na parter. Niby nic, ale dla osoby z ciężkim wózkiem z dzieciakiem w środku może to być problem.
Dlatego wpadłam na pomysł - przed schodami "rozbrajam" wózek, bo tak łatwiej go wnieść (aczkolwiek wciąż ciężko).

I tak, wczoraj: pod windę wnoszę reklamówkę z ciężkimi zakupami. Następnie taszczę gondolkę z maluchem. Na końcu - ciężki stelaż od wózka.
I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że moim poczynaniom przyglądało się DWÓCH rosłych, silnych facetów, czekających na windę. Głowy chodziły im w tę i we wtę, kiedy ja kursowałam z góry na dół.

Winda przyjeżdża. Panowie już na mnie nie patrzą. Oboje myk-myk, do środka, nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem. Panowie jadą w górę, a ja czekam na następny kurs.

Ktoś może powiedzieć, że korona mi z głowy nie spadła i pominnam być na to przygotowana, wychodząc z dzieckiem na spacer, bo nie zawsze w poliżu będzie ktoś, aby mi pomóc. Ale, ludzie... Gdybym ja, kobieta, była na ich miejscu, bez wahania bym pomogła.
I nie, panowie nie mieli żadnego obowiązku mi pomagać. Ale wstarczy troszkę życzliwości...

EDIT: Po przeczytaniu komentarzy pragnę sprostować jedną rzecz: nie jestem "księżniczką", która tylko czeka na pomoc, a jak jej nie otrzyma, obwinia cały świat. Pomimo dużej wagi wózka daję sobie z nim radę, inaczej nie wychodziłabym z domu. Nie żądałam pomocy i czytania w myślach. Po prostu zastanowił mnie brak reakcji z ich strony i bezczynne przyglądanie się kobiecie wnoszącej ciężary. Tyle.

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (240)

#68274

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się sytuacja sprzed kilku lat, kiedy to, za czasów studenckich, postanowiłam dorabiać sobie jako kasjerka w jednym z hipermarketów.

Piekielności było kilka.

1. Aż do tamtej pory nie wierzyłam w opowieści o kasjerkach, siedzących w miejscu pracy w pampersach. Wysłano mnie na kilkugodzinną praktykę do jednej z pań. Po godzinie kobieta przeprosiła mnie i powiedziała, żebym przeszła na chwilę do kogoś innego, bo ona na kasie jest już ponad 4 godziny i zaraz nie wytrzyma. Poszła błagać o przerwę, wróciła po minucie. Przerwa? Nie ma mowy! Klienci są! Kobieta aż do końca mojej "dniówki" zwijała się z bólu. Co z tego, że otwartych kas było kilkanaście (w tym jakieś pięć pustych).

2. Kwestia przerwy. Trwała ona piętnaście minut i przysługiwała tylko wtedy, kiedy siedziało się w pracy ponad 6 godzin. Inaczej nie było szans. I nie, nie szło się na nią wtedy, kiedy miało się ochotę, tylko wtedy, kiedy na kasę zadzwoniło kierownictwo. Zatem: przychodząc do pracy na 8, o godzinie 8.15 można było dostać telefon "Idziesz na przerwę". I potem siedzieć na kasie bite 7,5h (kasjerki etatowe przychodziły do pracy średnio na 8 godzin). Ja byłam zatrudniona przez agencję pracy tymczasowej, dlatego na przerwę nie poszłam ani razu, ponieważ...

3. ...to kierownictwo decydowało, o której godzinie się schodzi. Przychodziłam do pracy, siadałam za kasą, i po pół godzinie słyszałam, że mogę iść sobie do domu... Ja to jeszcze nic - miałam blisko, więc było mi wszystko jedno. Co jednak z osobami, które dojeżdżały? Niejednokrotnie odsyłano je z kwitkiem, zatem niepotrzebnie wydawały pieniądze na dojazd i traciły czas.

4. Co można było mieć przy sobie na kasie? Długopis, notesik i kalkulator. Oczywiście opieczętowane przez ochronę. I... tyle! Zero wody czy miętówek. Jeśli ktoś przychodził na 2-3 godziny, to dawał radę. Jednak co z kasjerką, która siedziała 8 godzin, z jedną przerwą? Mnie samej trafiła się raz prawie 6-godzinna dniówka, i myślałam, że uschnę z pragnienia, nie mówiąc już o nieprzyjemnym uczuciu w ustach bez żadnego cukierka. Słyszałam o sytuacji, kiedy dziewczyna kasowała swojego chłopaka (przyszedł specjalnie w tym celu), i dał jej łyka kupionej, zapłaconej wody. Dziewczyna wyleciała z pracy w tej samej minucie - z tego co wiem, ucięto jej jeszcze jakieś godziny.

5. Ucinanie godzin. Kasjera obowiązywały określone standardy - miał się przywitać, zapytać o kartę stałego klienta, skasować zakupy, zaprosić ponownie i życzyć miłego dnia. To wszystko oczywiście z uśmiechem. I biada mu jeśli nie uczynił chociaż jednej z tych rzeczy! W razie skargi czy kontroli ucinano godziny - za zapomnienie o jednej (!) z formułek kasjer otrzymywał za karę minus 6 godzin. Czyli, krótko mówiąc, przepracowywał je za darmo.

6. Wszelkie rzeczy osobiste zostawiało się na zapleczu, w szafkach ochrony. Podpisy podpisami, to akurat było ok, nikt obcy nie miał do takiej szafki wstępu. Jednak co mnie ubodło najbardziej - to traktowanie kasjerów jak potencjalnych złodziei. Po skończonej pracy przechodziło się przez specjalną bramkę, następnie trzeba było wyciągnąć na wierzch kieszenie i podnieść nogawki spodni (ochroniarz mógł poprosić także o ściągnięcie butów). Kilka razy byłam w pracy w spodniach bez kieszeni, to ochroniarz tyle razy obchodził mnie dookoła, aż w końcu dotarło do niego, że tych kieszeni rzeczywiście nie mam, i w tyłku też nic nie upchnęłam.
To także było dla mnie dziwne - kasjer w kieszeni nie wyniósłby zbyt wiele towaru. Sprawdzano przede wszystkim pieniądze. No, ale jaki byłby sens ich kradzieży, skoro potem i tak różnica z kasetki zostałaby potrącona z pensji? Według mnie, kompletny brak logiki.

O tym, jak pracownicy traktowali się nawzajem, nawet nie wspomnę. O piekielnych klientach także nie - to materiał na osobną historię.

Dla porównania napiszę tylko o warunkach, w jakich pracuje moja znajoma: supermarket nieco mniejszy, miejscowa sieciówka.
Toaleta? Bez problemu - wystarczy krzyknąć "zaraz wracam", żeby inni popilnowali stanowiska.
Woda? Przy kasie OBOWIĄZKOWA - z przyklejonym paragonem. I mały łyk raz na jakiś czas nie przeszkadza ani kierownictwu, ani klientom, przecież każdy rozumie.
Przerwa? Sprawdza się tylko, ile jest osób na stanowiskach, i można iść.
Posiłek? Bierze się coś ze sklepu, zjada na przerwie, zostawia opakowanie, a po pracy podchodzi do kasy i płaci.

Dla mnie praca w hipermarkecie była tylko zatrudnieniem tymczasowym. Co jednak mają powiedzieć osoby, które nie mają innego wyjścia? Znosić takie nieludzkie warunki? A nie podoba się? Na twoje miejsce jest dwadzieścia innych osób...

hipermarket w mieście wojewódzkim

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 431 (489)
zarchiwizowany

#68160

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chciałabym poznać Wasze opinie na temat pewnej piekielności.
Czyjej? Myślę, że nie mojej...

Kilka miesięcy temu wprowadziłam się do nowego, wynajmowanego mieszkania. Jako osoba niepaląca, w dodatku w ciąży, ucieszyłam się, widząc w gablotce dobitne ogłoszenie - "W związku z ustawą taką a taką, zabrania się palenia w windach, NA BALKONACH i innych miejscach użytku publicznego..." itd.

Gwoli wyjaśnienia - dymu papierosowego nienawidzę od dziecka; do tego dochodzi niewielka reakcja uczuleniowa (katar, łzawienie z oczu, bóle głowy). Oczywiście, kiedy jestem w czyimś towarzystwie i ktoś wyciąga papierosa, nie odwracam się ostentacyjnie i nie robię szopki - dwa bierne wdechy na miesiąc raczej mi nie zaszkodzą :) Poza tym, w takiej sytuacji zawsze można dyskretnie zmienić miejsce, żeby dym nie leciał prosto na mnie.
Myślę, że osoby, mające podobny problem, wiedzą, co mam na myśli.

No, ale do rzeczy.

Od kiedy zaczęły się ciepłe dni - a potem upały - w całym mieszkaniu mam uchylone okna, żeby była chociaż jakakolwiek namiastka przeciągu. Niestety, tym, co budzi mnie co rano, jest... smród. Nie lekki podmuch, nie delikatna woń, ale duszący, paskudny SMRÓD dymu papierosowego...
Wygląda to następująco: leżę w łóżku i zaczynam czuć tytoń. Wstaję, wychodzę na balkon, a tam osoba (prawie za każdym razem inna) właśnie kończy palenie i rozstaje się z petem.
Wniosek? Nie ma sensu zamykać wtedy okien, bo smród i tak tam jest; lepiej zostawić je otwarte i poczekać, aż przeciąg "oczyści" powietrze. Niestety - taka sytuacja powtarza się co najmniej 10 razy dziennie (co najmniej - najczęściej więcej).

Dziś nie wytrzymałam - zauważyłam, że sąsiad pali już trzeciego papierosa, a wiatr znosi wszystko w moją stronę. Kulturalnie proszę o zgaszenie i tłumaczę dlaczego (ciąża, reakcje uczuleniowe). I co słyszę?
- Niech pani pozamyka okna i balkon - i wzruszenie ramion.
(Nie jest to rozwiązanie, co wyjaśniłam powyżej).

Nie chcę opisywać całej rozmowy ze spółdzielnią mieszkaniową, bo wyszłoby za długo, ale wniosek jest jeden - rzecz jasna to ja mam rację, ale jeśli zgłoszę, kto mnie truje (a takich osób jest co najmniej sześć), pracownik administracji przeprowadzi z nimi rozmowę. Niestety, dowiedziałam się także, że nie ma żadnej możliwości, aby moje dane zostały utajnione (kto tylko będzie chciał, ten się dowie, że na niego "doniosłam").
Podsumowując - ja mam rację, ale zgłaszając tego typu sprawę będę bała się wyjść z mieszkania albo (i tu zacytuję pana ze spółdzielni) będę "wyciągać cegłówki z samochodu".

Co mam począć z trucicielami (bo inaczej ich nazwać nie mogę)? Ano, mam zamykać okna (których otwieranie jest zgodne z prawem) po to, aby osoby wokół mnie mogły sobie to prawo łamać.

Nie rozumiem tylko jednego - czy osoby palące nie zdają sobie sprawy, że otoczenie też czuje ten obrzydliwy dym i że jest on dla nich szkodliwy? Nie chodzi mi tu o samych palaczy - ich zdrowie, ich sprawa, w to nie ingeruję. Tylko dlaczego trują się kosztem innych? I nie rozumieją, że ktoś albo nie pali wcale, albo rzucił papierosy nie bez powodu?

Co robić?

Aha - zapewne odezwą się głosy, że jeśli ktoś kupił mieszkanie i za nie płaci, to może robić, co chce. I ma rację - ale przy zamkniętym oknie, nie szkodząc innym.

Co myślicie..?

sąsiedzi

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (39)
zarchiwizowany

#67931

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z dzisiaj.
Kto był w ciąży, ten wie, jak ciężko jest kobiecie podczas upałów. Ale lodówka się sama nie zaopatrzy, zatem ślubnego pod pachę i na zakupy.
A tam - jak to przed świętem - tłok. I nagle patrzę - jest! Kasa z pierwszeństwem! Zgrzana, z dużym brzuszkiem, uszczesliwiona podzieliłam się informacją z mężem.
Na te słowa stojący na końcu kilkuosobowej kolejki elegancki pan odwrócił się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, i... na wszelki wypadek postapil dwa kroki naprzód, wybijając koszyk w plecy poprzedzającej go osoby.

Na szczęście przechodząca kasjerka zauważyła sytuację i otworzyła mi kasę obok.

Uprzedzając komentarze - nie jestem wojującą ciężarną, która wpycha się zawsze i wszędzie. W normalnej sytuacji nie korzystam z przywilejów dla kobiet oczekujących dziecka - chyba, że ktoś sam mi to zaproponuje, np. ustąpi miejsca w autobusie. Jednak stanie za wyladowanymi wózkami w ponad 30stopniowym upale, kiedy naprawdę potrzebuję się odpoczynku i wytchnienia w moim stanie.
I nie, w sklepie nie było klimatyzacji, czym też byłam zdziwiona.

sklepy

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (42)

#65618

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wyglądam przez okno. I widzę śmieciarkę wywożącą szkło.
Piętro wysokie, więc widok dobry.

Czy ktoś mi odpowie na pytanie - jaki jest sens segregacji szkła na białe i kolorowe, skoro w końcu i tak wszystko, przemieszane, trafia na jedną przyczepę..?

rze

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 337 (415)

#65119

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podejście lekarzy do niektórych rzeczy, coraz bardziej mnie zastanawia.

Od jakichś 6 miesięcy mam problem z kolanami i kostkami - kolana bolą, raz mniej, raz bardziej, a na jednej z kostek jest obrzęk, poza tym jest ona 2 razy większa od drugiej.

Na początku myślałam, że gdzieś się uderzyłam, a opuchlizna zejdzie. Kiedy jednak nic się nie zmieniło, tylko doszła bolesność kostek, postanowiłam udać się w progi służby zdrowia.

Sytuacja nr 1 - proszę panią doktor o skierowanie do ortopedy (lub innego specjalisty). Odpowiedź?
- Do ortopedy i tak będzie czekała pani 3 miesiące, proszę się najpierw podleczyć!
- Hmmm... A nie lepiej, kiedy skierowanie otrzymam od razu, żeby już się ustawić w kolejce?
- Nie, nie lepiej - i tu nastąpiło zapisanie środka, po którym mój żołądek doznawał skrętu, dlatego odstawiłam go po 3 dniach.

Sytuacja nr 2 - inny lekarz.
Przychodzę, lekarz nogę obejrzał, pocmokał, znów obejrzał, znów pocmokał... Wyśmiał lek, który podała mi pani doktor... I zapisał badania, aby wykluczyć stan zapalny.
Ja: Panie doktorze, a może skierowanie do specjalisty?
Lekarz: I co ja mam mu napisać na tym skierowaniu???

No nie wiem... Że boli mnie noga? Że są momenty, że nie mogę na niej stanąć?

Po badaniach, które wykazały podwyższony kwas moczowy we krwi, zapisał jakieś leki. Łykam je 3 tygodnie - bez poprawy.

Rozumiem, że może powinnam wybrać się prywatnie. Ale na co idą moje składki? Czy po to oddaję część swojej pensji, żeby dodatkowo płacić za leczenie? Już płacę za endokrynologa i ginekologa, wystarczy.

Aha, i jeszcze mała puenta: powiedziałam jednemu z lekarzy, że czasami ciężko mi się staje na nodze, jest coraz gorzej, a za kilka miesięcy mam wesele i chciałabym coś potańczyć.
Lekarz: To nie pójdzie pani na wesele.
Ja: Ale to moje wesele...
Lekarz: To będzie pani siedzieć przy stole.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 503 (585)
zarchiwizowany

#64932

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Stało się. Sobota, godzina 16.00 - awaria. Odkręcona woda nie chce się zakręcić. Leje się bez przerwy.

Po zakręceniu wody w całym mieszkaniu - prawie dwugodzinna próba naprawienia baterii - bez rezultatu.

W końcu decyzja - telefon do Pogotowia Technicznego spółdzielni (jedno z rzeszowskich osiedli).

I co słyszę?

- Pani, to za późno (przed 18.00), ja ludzi nie mam, ja sam jestem.
- No ale awaria jest, sami nie damy rady, co robić?
- No, ale to trzeba było wcześniej dzwonić!
- Wcześniej, czyli o której?
- Ludzie są dziś do 14.00, ja sam teraz jestem.
- Ale awaria miała miejsce o 16.00!
- Pani, co ja poradzę, sam jestem!

Zrezygnowanym tonem pytam:
- To kiedy mogę dzwonić..?
- Pani, w poniedziałek rano...
- Rozumiem, że przez cały weekend mam się obyć bez wody..?
- Noooo.......
- Rozumiem, że naprawienie usterki jest bezpłatne, w ramach czynszu?
- No, nie! (oburzonym tonem) Wszelkie tego typu naprawy są płatne!

Lekkie zdziwienie z mojej strony...
- To ile...?
- Pani, ja nie wiem, to kierownik zeszyt ma, ja tu tylko przy telefonie siedzę...


I teraz pytania:
1. Po co w ogóle taka instytucja, jak Pogotowie Techniczne przy danej Spółdzielni? Może nazwa "pogotowie" została przez kogoś źle zinterpretowana?
2. A jeżeli już istnieje, to dlaczego za naprawy pobierane są opłaty? Na co idzie nasz czynsz?

Może ktoś jest bardziej oświecony niż ja, i pomoże mi to zrozumieć?


Edit: W piekielności nie chodziło mi konkretnie o to, że nie jestem w stanie poradzić sobie z wymianą baterii. Napisałam w komentarzu, że zawory na mieszkaniu zostały zamontowane z innym rozstawem, nie wg polskich standardów. W końcu, z pomocą właściciela mieszkania, udało się naprawić, choć trochę to trwało. Chodziło mi bardziej o podejście pana z "pogotowia". A gdyby rzeczywiście miała miejsce poważniejsza awaria, jak np pęknięta rura? Też kazałby czekać do poniedziałku?

Ale dziękuję za rady :)

spółdzielnia jednego z rzeszowskich osiedli

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (344)
zarchiwizowany

#64845

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed kilku lat, jeszcze z czasów studenckich.

Jako, że na studiach zajęć coraz mniej, nie chciało mi się leżeć w domu i patrzeć w sufit. Postanowiłam zatem sobie dorobić.
Padło na call center, po "ochach" i "achach" pracujących tam znajomych.

Nie była to moja pierwsza przygoda z tego typu pracą - półtora roku wcześniej pracowałam tam kilka miesięcy, jednak ze względu na obowiązki związane ze studiowaniem musiałam zrezygnować.

"Moje" call center obsługiwało kilka projektów - telewizja cyfrowa, sieć komórkowa i inne. I to właśnie przy telewizji pracowałam poprzednio. Szło mi wcale nieźle, dowiedziałam się jednak, że na "komórkach" jest jeszcze lepiej - cud, miód, malina i orzeszki. Zatem postanowiłam zgłosić się właśnie tam.

Nie będę przytaczać wszystkich piekielnych historii, bo było ich mnóstwo. Przedstawię tylko kilka, które najbardziej zapadły mi w pamięć.

1. Aby podpisać umowę, klient musiał wykazać, poza dowodem osobistym, inny dokument - legitymacja studencka, rachunek na swoje nazwisko, itp. Średnia sprzedaży, przy której "grupowi" zostawiali nas w spokoju, to 0,5 na godzinę (np. jeżeli przychodziło się do pracy na 6 h, trzeba było zrobić w tym czasie 3 sprzedaże). I tu piekielność - nikogo nie obchodziło, że wygadany anekk był w stanie przekonać w tym czasie do zakupu 8 - 10 osób. Z nich 1, góra 2 miały uprawnienia, aby daną umowę podpisać. Oczywiście coaching i opieprz z góry na dół. Za co? Ano za to, że klient nie ma odpowiedniego dokumentu. Bo to oczywiście moja, jako konsultantki, wina. I powinnam mu takowy prędziutko wyczarować.

2. Choroba. Okres zdradliwy, późne lato, ale już chłodnawo, więc i mnie dopadło. Idę do managera z gorączką i proszę o zwolnienie w dniu dzisiejszym. Ok, zgodził się, nie ma problemu.
Następnego dnia trenerka wzywa mnie do siebie:
- I jak, zdrowa już jesteś?
- Nie do końca (gorączka spadła po lekach, ale smarkanie i ból gardła pozostał).
- No, to dziwne, bo w balerinkach chodzisz...
No jasne, najlepiej ubrać się w ocieplane trepy na początku września i tak paradować.

3. Jak zakończyłam swoją przygodę z call center?
Miałam na słuchawce zdecydowanego klienta. Już, zaraz, chce umowę podpisać. Ale... Nie ma przy sobie dowodu osobistego, a numeru nie pamięta. No to ja w te pędy do trenerki, co robić w takiej sytuacji? Pouczyła mnie w dość ciekawy sposób - mianowicie, gość miał rzucić wszystko, co miał w rękach, i bez zrywania połączenia gnać po dowód.
Dziwne, ale... Pan każe, sługa musi.
Wracam na stanowisko, podnoszę słuchawkę, a tam charakterystyczne biiiiip, biiiip, biiiip....
Jednocześnie podbiega do mnie wkurzona na maksa trenerka:
- Co ty wyprawiasz? Co ty NAJLEPSZEGO wyprawiasz? MIAŁAŚ TO SPRZEDAĆ!!!
- Hmmm... Sprzedać produkt facetowi, który się sam rozłączył? (nie miałam możliwości oddzwonienia).
- Nie obchodzi mnie to! MIAŁAŚ TO SPRZEDAĆ!!!!

To by było na tyle. Ściągnęłam słuchawki, rzuciłam nimi (delikatnie, żeby nie było), i bez słowa się ulotniłam.

Na szczęście wypłata przyszła, tu nie było piekielności.



Co mogę zrobić? Uczulić Was, drodzy Użytkownicy: jeżeli telemarketer jest nachalny, nie jest to jego wina - taką wykonuje pracę. Najgorsze bywa tutaj podejście trenerów. I powiecie, że to też ich praca, że też mają kogoś kto ich ciśnie - ok, zgadzam się. Jednak na projekcie, przy którym pracowałam poprzednio, trenerzy rozumieli widocznie, że więcej zdziałają pochwałą niż naganą. Niestety, nie mogłam już tam wrócić, bo miejsca były obsadzone.

Ale szacunek do telemarketerów pozostał do dziś.

call_center

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (43)
zarchiwizowany

#63568

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po raz kolejny anekk udaje mądrzejszą od lekarza.

A oto i nasz dialog.

Ja: Proszę mi powiedzieć, jakie badania wykonuje się na cukrzycę? Nie będę w stanie zrobić ich bezpłatnie, bo w tych terminach pracuje, ale ostatnio źle się czuję, więc chcę za nie zapłacić.
Lekarz: A ma pani cukrzycę?
/J/: No... Eee... No, nie wiem przecież, po to chcę zrobić badania...
/L/: A po czym pani wnioskuje, że ma cukrzycę?
/J/: Może po tym, że jak jest mi słabo i trzęsą się ręce, to muszę zjeść cokolwiek słodkiego, choćby łyżeczkę cukru, żeby przeszło?
/L/: Ale to nie wskazuje na cukrzycę, tylko na problemy z cukrem!

Tak. A cukrzyca to problemy z ciśnieniem.

(w razie czego - sprostujcie mnie - wykształcenia medycznego nie posiadam i będę wdzięczna za każdą radę) :)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (41)

#62345

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze o lekarzach słów kilka.

Ostatnio się przytyło. Cóż, zdarza się. Może za dużo słodkości, a może zbyt dobre obiadki?

No, ale trzeba zacząć na siebie uważać, mimo wszystko.
Ćwiczenia, zielenina, wyeliminowanie słodyczy.

I waga hop. W górę.
Co się dzieje?

Lekarz nr 1 - mniej jeść, więcej ćwiczyć.
Lekarz nr 2 - mniej jeść, więcej ćwiczyć.
Lekarz nr 3 - mniej jeść, więcej ćwiczyć.

A waga... w górę.

Co na to lekarze? "Dieta? Żartuje pani? Myśli pani, że damy się na to nabrać?"

Lekarz nr 4 - no to ja zapiszę badania na hormony tarczycy...
Po badaniach: Hormony ma pani ok, nie ma się czym przejmować. Po prostu mniej jeść, więcej ćwiczyć.

Taaaaa..... I żyć już chyba tylko wodą, ziemią i trawą.

Ale lekarzowi nr 5 coś nie spasowało, i wysłał do specjalisty. Specjalista zlecił badania na przeciwciała.
Diagnoza - choroba Hashimoto (dla niezorientowanych: tarczyca produkuje przeciwciała które zwalczają produkowane przez nią hormony, a tłuszcz nie jest spalany, tylko odkładany; związane z niedoczynnością tarczycy).

Odpowiednie leki, i... Waga w dół! Na razie niewiele, ale jednak...
Niby diagnoza jest, wszystko ok, ale... Myślicie, że dowiedziono tego w ciągu miesiąca, dwóch, pół roku?

Nie, moi drodzy. Dojście do diagnozy zajęło MI (piszę to z premedytacją!) około 4 lat. Wiejscy lekarze stawiali na ćwiczenia, nie dali przetłumaczyć sobie, że zarówno dieta, jak i ćwiczenia nic nie dają... Co lepsze, jeden z nich kazał ostatnio schudnąć mojej siostrze, osobie ważącej 53 kg przy wzroście... 170.

I dodatkowo: jedna z osób w rodzinie poleciła ostatnio pani w poczekalni wykonanie badań na przeciwciała, mój przypadek podając za przykład. Dostała za to SOLIDNY OPIEPRZ od przechodzącej pielęgniarki:
- No co też pani mówi, pani jest lekarzem?! Badania na przeciwciała są NIEKONIECZNE! Jeżeli TSH jest w normie, wszystko jest w porządku!

No cóż - nie zawsze.

Ps. Lekarz nr 6, czyli specjalista (swoją drogą - złoty człowiek, naprawdę znający się na rzeczy) oczywiście prywatnie.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 424 (492)