Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anekk

Zamieszcza historie od: 11 maja 2014 - 23:32
Ostatnio: 8 sierpnia 2017 - 14:02
  • Historii na głównej: 20 z 33
  • Punktów za historie: 6603
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1153
 

#73465

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Metodą losowania przeczytałam dziś kilka historii o wynajmowanych mieszkaniach i postanowiłam dodać swoją.

Będzie krótko.

Jako zielone przed-studenckie stworzenie, nie mające pojęcia o rynku wynajmowanych nieruchomości, poprosiłam o pomoc rodziców, którzy wraz ze mną rozglądali się za ogłoszeniami.

I tak, pewnego dnia, wchodzę sobie do kuchni, a tam ledwo powstrzymująca się od śmiechu mama kończy właśnie rozmowę telefoniczną.

Żeby nie przedłużać:
"Córka ma:
- wracać do domu rodzinnego na KAŻDY weekend;
- jadać na mieście - kategoryczny zakaz korzystania z kuchni; tak, tak - wchodzić też nie wolno! A "lodówkowe" jedzenie trzymać... Na parapecie... Bo szeroki taki jest...;
- kąpać się najpóźniej o 20.00;
- wracać do domu najpóźniej o 21.00 (i nie, nie kąpać się rano, tylko wieczorem następnego dnia);
- nie zapraszać chłopaka ani koleżanek, bo ona nie chce nikogo żenić (studentkę - żenić? I to z koleżankami? No ok, zakaz nocowania rozumiem, ale jakieś krótkie wizyty..?);
- nie słuchać muzyki (to akurat zrozumiałe - głośnej muzyki sama nie lubię; ale tutaj nie można było słuchać muzyki W OGÓLE);
- w związku z powyższym - o telewizorze czy komputerze nie ma mowy;
- w związku z powyższym - o dostępie do Internetu nie ma mowy".

I ostatnie stwierdzenie pani:
"I zimą koniecznie, koniecznie dokładać się do rachunków! Do prądu przede wszystkim! Bo wie pani co? Ci studenci, to teraz lampki mają! Bo oni... ONI TO SIĘ UCZYĆ CHCĄ!!!"

Wszystko to za 400 zł miesięcznie... I tu od razu zaznaczam - 8 lat temu w moim mieście studenckim średnia za pokój to było 300 zł ze wszystkimi opłatami.

Nie miałam mamie za złe, że prawie padła z wrażenia.

dziwni ludzie dziwne wymagania

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 287 (301)

#72531

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia koleżanki (umieszczona za jej zgodą).

Kilka lat temu koleżanka załapała się do pracy jako opiekunka na kolonię. Okazało się, że ma opiekować się dzieciakami z rodzin patologicznych.
Przyznam szczerze, że nie wiem, kto płacił za te kolonie. Jedno jest pewne - na pewno nie rodzice.
Po pierwszym strachu okazało się, że, oprócz kilku standardowych młodzieńczych wyskoków, z dzieciakami wszystko OK - w miarę grzeczne i poukładane. Większych problemów nie było.

Koleżanka wybrała się z młodszymi wychowankami na plac z różnymi atrakcjami. A tam, między innymi, maszyny do łapania miśków, maszyny do wygrywania pierścionków, gum do żucia, czekoladek, a także innych, podobnych gadżetów.

Po pewnym czasie zauważyła, że jedna z dziewczynek wpadła w szał wrzucania monet. Chcę wygrać misia. Moneta. Nie udało się. Moneta. I tak kilka razy. Dalej? O, jaki ładny pierścionek, chcę go! Moneta. Nie udało się? To jeszcze raz. Moneta. (Oczywiście, dziecięcy umysł nie pojął, że to, co jest na samym szczycie wielkiej sterty kolorowych kuleczek, raczej nie wypadnie jako pierwsze).

I w ten deseń przez długi czas.

Opiekunka wzięła dziewczynkę (około dziesięcioletnią) na stronę i delikatnie starała się wyperswadować jej zabawę. Tłumaczy, że niedługo rok szkolny. Może zostawi sobie kilka pieniążków na zeszyty, a może kupi sobie jakiś ładny piórniczek?
Usłyszała:
- No, ale po co? Mama i tak dostanie to wszystko od MOPS-u.

Kolonia trwała 10 lub 14 dni, dokładnie nie pamiętam. Okazało się, że na swoje zabawy dziewczątko wydało około 400 (czterystu) złotych. Czyli połowę swojego kieszonkowego.
Warto jeszcze dodać, że organizatorzy kolonii zapewniali wszystko - przejazd, noclegi, wyżywienie oraz organizowanie wspólnego czasu. Kieszonkowe dzieciaki mogły wydawać na swoje zachcianki.

No dobrze, nigdy nie wiadomo, przez co dzieciaki w życiu przeszły. Być może dla większości wycieczka była rzeczywiście zasłużona. No, ale... Jeśli mała dziewczynka ma do pieniędzy i pomocy społecznej taki a nie inny stosunek, to chyba skądś jej się to wzięło...

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (308)

#72236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mnie także przypomniała się historia z podwożeniem osób.
Wydaje się mało piekielna, ale może kogoś zaciekawi.

Kiedyś podwoziłam pewnego chłopaka. W połowie drogi zapytał, czy podrzucę go pod hipermarket na drugim końcu miasta. Powiedziałam, że niestety nie, bo raz - nie znam dokładnie drogi, dwa - to o kilka kilometrów za daleko, poza tym od początku wiedział dokładnie, gdzie może wysiąść przy trasie, którą jadę.

Kiedy dojeżdżaliśmy, chłopaczek zapytał: - A czy na tej krzyżówce mogłabyś pojechać tylko kilometr w prawo?
Myślę sobie - no OK, kilometr to nie tak dużo, może ma stamtąd lepsze połączenie.

Skręciłam. Co kilka sekund pytałam, czy to już tu, za każdym razem słysząc, że nie. W końcu wyczułam, co się święci - chłopaczyna postanowił wykorzystać moją naiwność i kazał się wysadzić dokładnie pod hipermarketem, do którego chciał dotrzeć.
Przecież głupia baba nie zczai, że zamiast jednego kilometra przejechała sześć...

Oczywiście, zanim wysiadł, zwróciłam mu uwagę i zapytałam, czy dobrze czuje się z takim kłamaniem w żywe oczy, zwłaszcza po tym, że wyraźnie powiedziałam mu, iż nie jadę w tamte okolice.

Jego reakcja? Wyszedł z samochodu bez słowa.

Najciekawszy w tym wszystkim i tak jest fakt, że kilka tygodni później znowu się odezwał, wyrażając chęć bycia podwiezionym.
Grzecznie podziękowałam. Chyba przypomniał sobie sytuację, bo na szczęście już więcej nie napisał.


Od razu rozwieję jedną z wątpliwości: nie, nie mogłam zatrzymać się i gdzieś go wysadzić, gdyż, jak wspomniałam, nie byłam zbyt dobrze zorientowana w tamtych okolicach. Jechałam drogą dwupasmową o dość dużym natężeniu ruchu, to raz, a dwa, nie znałam wszystkich skrętów i skrótów.
Pozostało mi zatem tylko biadolenie i więcej przytomności umysłu na przyszłość :)

podwożenie osób

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (215)

#71990

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o dorywczych pracach z elastycznym grafikiem przypomniały mi moją własną.

Będąc jeszcze na studiach, zapragnęłam dorobić sobie kilka groszy, żeby mieć na drobne wydatki. Pracy szukałam w każdej branży, która byłaby chętna na młodego, szybko uczącego się i w miarę ogarniającego pracownika.

I oto, wysyłając chyba dwusetne CV, zaglądam na maila, a tam - odpowiedź z jednej firmy. Nieważne, z jakiej - jeśli ktoś miał z nią do czynienia, na pewno skojarzy.

Zapraszają mnie na rozmowę, wcześniej prosząc o kontakt telefoniczny. To nic, że mój numer telefonu też mają.
Oddzwaniam, pytając wcześniej, czego ma dotyczyć praca. Otrzymuję odpowiedź, że wszystkiego dowiem się na miejscu. Jako młode i z deczka naiwne jeszcze dziewczę żółtego światełka nie doświadczyłam.

Umówionego dnia stawiam się na miejscu, a tam... TŁUMY. Ludzie na parterze i piętrze, siedzą na wszystkich dostępnych krzesłach, podłodze i parapecie. Czyżby zapraszali każdego, kto wysłał CV? No nic, żółtej lampki brak - rekrutacja to rekrutacja.

Kandydaci byli wzywani dość dużymi grupami do sali, gdzie w kółeczku, pilnowani przez rekruterów, wypełniali kwestionariusze. Kiedy padło pytanie o to, ile chcielibyśmy zarabiać, nie omieszkałam poprosić o radę jedną z pilnujących pań.

- Przepraszam - zwracam się do niej. - Ale muszę wiedzieć, na czym ma polegać moja praca, żeby wpisać, ile chcę zarabiać.
- Proszę wpisać cokolwiek, to i tak wyjdzie przy rozmowie.
- Ale jednak nie wiem, jaki ma być charakter pracy... To może na razie zostawię puste pole?
- NIE!!! - aż podskoczyłam, słysząc gwałtowność w jej głowie. - Wszystko, wszystko ma być wypełnione!!!

No dobrze... Wpisałam baaardzo wysoką, jak na tamte czasy (i województwo) kwotę - 10 zł/h.

Następnym etapem były indywidualne rozmowy z rekruterami. Kobieta, która przeprowadzała ze mną wywiad, w bardzo widoczny sposób zasępiła się, kiedy zobaczyła wpisaną kwotę.
Poza tym pytała o wiele rzeczy, jednak najbardziej interesowało ją, z kim się spotykam, jakie są moje stosunki rodzinne, gdzie pracują moi znajomi...
Jako że wtedy jeszcze studiowałam, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że znajomi raczej nie pracują, a jeżeli już, to są to prace dorywcze. Zaś jeśli chodzi o rodzinę, to znajduje się ona kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, z racji tego, że na studia przyjechałam z rodzinnej miejscowości do większego miasta.

W tym momencie serdeczny stosunek pani zmienił się o jakieś 140 stopni. Powiedziała, że jestem bardzo elokwentną osobą, potrafię rozmawiać z ludźmi, jednak związki koleżeńsko-rodzinne dyskwalifikują mnie jako potencjalnego pracownika, ponieważ... W mieście wojewódzkim nie mam nikogo, z kim mogłabym podpisać umowę! I dodała:
- No, chyba że w tym momencie wykona pani trzy telefony i wróci do mnie z trzema umowami, wtedy możemy rozmawiać dalej.

Tak oto, po całym procesie rekrutacyjnym, dowiedziałam się, że firma sprzedaje... ubezpieczenia. Szukali naiwnych, którzy podpisywaliby umowy ze swoją rodziną i znajomymi, oczywiście samymi osobami, które spełniają odpowiednie wymogi zatrudnieniowe i zarobkowe.

Na takie stwierdzenie nie odpowiedziałam nic. Wstałam, wyciągnęłam rękę i podziękowałam za rozmowę. Pani była nieco zdziwiona, że role się odwróciły, zdołała wydukać tylko:
- Zatem nie weźmie pani teraz telefonu do ręki?

Nie, aż tak naiwny anekk nie jest.

I co więcej - jakieś 2, 3 lata później znowu szukałam pracy. Zaproszenie na rozmowę na 8 rano. Byłam na miejscu kilka minut wcześniej, drzwi zamknięte. Czekało jeszcze kilka osób, zapytałam więc, czy również na rozmowę.
- Tak - odezwał się jeden pan. - Firma XXX...
- Aha. To ja... Dziękuję - odwróciłam się, żeby odejść.
- Chwileczkę! Dlaczego nie chce pani przystąpić do rekrutacji? Dlaczego odstraszyła panią nazwa firmy? Czy posiada pani na jej temat jakieś informacje? (dokładnie takim językiem).

Do dziś zastanawiam się, czy pan nie był podstawiony, aby zbadać rynek i zobaczyć, dlaczego ludzie na sam dźwięk nazwy firmy uciekają.

Na rozmowę oczywiście nie poszłam.

miasto wojewódzkie

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (235)
zarchiwizowany

#72054

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść omon przypomniała mi moją przygodę z bankiem.

Również posiadam dwa konta bankowe - nowsze założyłam, aby móc robić przelewy przez internet i płacić przy użyciu karty. Starsze - kilka lat wcześniej, bez karty. Pieniądze należało wpłacać i wypłacać w placówce, sprawdzenie konta - także tam.

Co ważne dla historii, konto w tym samym banku posiada moja mama.

Tego dnia, a było to osiem lat temu, wracając z uczelni postanowiłam sprawdzić, czy na konto wpłynęła już wpłata od kupującego z allegro. Na szczęście (!) przez szybę ujrzałam piekielnie długą kolejkę, która skutecznie przegoniła mnie do domu, na ciepłe kakao, ponieważ pora była zimowa, a ja po zajęciach - zmęczona.

Dopowiem jeszcze, że na firmowych wyprzedażach upatrzyłam sobie wtedy świetną sportową kurtkę, do której mama obiecała dorzucić kilka groszy.

Wracam do domu i dostaję telefon od mamy:
- Córciu, kochanie, z tą kurtką to chyba musimy poczekać do przyszłego miesiąca, bo w tym za bardzo przeliczyłam się z pieniędzmi.
Okazało się, że mama myślała, iż ma na koncie ponad tysiąc złotych, a okazało się, że znajduje się tam zaledwie trzysta. Wyczyściła więc konto prawie do zera, zostawiając tylko kwotę potrzebną do jego prowadzenia.

Zmarkotniałam, bo nie wiedziałam, czy kurtka poczeka na mnie te 2 tygodnie. No, ale mówi się trudno.

Zapomniałam już o całej sprawie, kiedy kilka dni później mama dzwoni do mnie ponownie.
- Schodź na dół, jedziemy po kurtkę.
- No, ale mówiłaś przecież...
- Schodź, opowiem ci wszystko po drodze.

Co się okazało? Kasjerką, u której mama wypłacała pieniądze, okazała się mama mojego kolegi ze szkoły. Z racji tego, iż zapewne częściej obiło jej się o uszy imię moje niż mamy, wpisała je z rozmachu do systemu. No, a że nazwisko to samo...

Kiedy mama odkryła pomyłkę, wróciła do banku, gdzie cała operacja została wycofana. I wszystko skończyło się dobrze.

Zapytacie - gdzie piekielność?

Wyobraźcie sobie moją minę, gdybym te kilka dni wcześniej odstała swoje w kolejce i dowiedziała się, że na koncie, zamiast oczekiwanych trzystu, znajduje się zaledwie kilka złotych... Wtedy dla studentki pierwszego roku było to bardzo, bardzo dużo. Na pewno sprawę starałabym się wyjaśnić jak najszybciej i zapewne nie obyłoby się bez kłopotów dla roztrzepanej pani kasjerki...

bank

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 5 (33)

#71509

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W aptece.

Ja, Aptekarka.

J. Dzień dobry, poproszę aspirynę.
A. Jaką?
J. W jakiej cenie jest musująca?
A. A nie wiem.
J. ...
A. ...
J. A może pani sprawdzić?
A. A mogę. /klik/ Tyle a tyle.
J. A jaka dawka jest w 1 tabletce?
A. A nie wiem... ... ... 500 mg? /pytanie w moja stronę/
J. W takim razie proszę tyle a tyle sztuk.

W domu zerkam na dawkę w 1 tabletce. 400 mg. Dobrze, że to była tylko aspiryna.

Apteka

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (256)

#71539

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja sprzed około roku, ciucholand.

Weszłam, zachęcona informacją "wszystko po 5 zł". I niech to, myślę, wezmą mnie za tępą blondynkę, ale nauczona doświadczeniem wolę się upewnić.

- Przepraszam - pytam ekspedientkę. - Rozumiem, że każda sztuka kosztuje 5 zł?
- Każda.
- Z całego sklepu?
- Z całego.

Zadowolona, rozpoczynam grzebanie, przebieranie, poszukiwanie... w końcu, z pięcioma ciuszkami, ląduję przy kasie.

- 5 plus 5... - mruczy pod nosem sprzedawczyni. - No, ale ta sukienka jest ze środkowego wieszaka, więc cena z metki. I ta kurteczka też.
- Ale jak to? Przecież pytałam...
- Cena 5 złotych nie obejmuje tych dwóch środkowych wieszaków.
- No, ale mówiła pani...
- Kupuje pani czy nie?

Trudno, zrezygnowałam z zakupów droższych rzeczy, wzięłam tylko te tańsze.

Zdaję sobie sprawę, że na moje "ale ja pytałam" cena nagle się nie zmieni. Ale skoro ktoś już pyta, i chce się upewnić, to oczekuje rzetelnej informacji?

W trakcie kasowania podchodzi klientka, która dopiero co weszła do sklepu.

- Przepraszam, czy te 5 złotych to na wszystko?
- Tak.

Po zapłaceniu uświadomiłam kobietę o istnieniu takiej strefy jak "środkowe wieszaki". Gdyby wzrok sprzedawczyni mógł zabijać...

I do dziś zastanawiam się, po co wprowadzać klienta w błąd? Czy sprzedawczyni naprawdę liczyła na to, że nie zauważę, iż zamiast 25 złotych zapłacę 85?

(Ktoś może powiedzieć, że lepsze rzeczy więcej kosztują. Ale z second-handami tak właśnie jest - przy odrobinie szczęścia można upolować coś fajnego nawet za kilka złotych. Myślałam, że to właśnie taka okazja).

second-hand shop

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 387 (399)

#71077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opiszę kilka sytuacji o tym, jak łatwo naciągnąć ludzi.

1. Na wakacjach zaczęłam mieć problem z zębem. Poszłam do lekarza i zapadł wyrok - leczenie kanałowe. Zapytawszy o koszt takiej "przyjemności", usłyszałam w odpowiedzi - 500 zł. OK, kwota zawrotna (jak dla mnie), no, ale takie są realia. Od znajomych dowiedziałam się, że w innych gabinetach też płacili mniej więcej tyle samo (kanałówki nie wykonuje się na NFZ, trzeba robić prywatnie). Z racji tego, że wtedy byłam w ciąży, lekarz nie mógł zrobić zdjęcia RTG, tylko rozpoczął leczenie, za co zapłaciłam 100 zł.

Dostałam polecenie, aby na zakończenie leczenia przyjść już na jesieni, po porodzie. Ale, wiadomo - nowy członek rodziny to nowe wydatki. W końcu, ledwo ledwo, udało mi się uzbierać wystarczającą kwotę, więc zadzwoniłam, żeby się zarejestrować. Przy okazji chciałam się upewnić, jaką kwotę mam zapłacić. Usłyszałam, zgodnie z oczekiwaniem, że 400 zł.

Zapisałam się więc - dzień ten a ten, godzina taka i taka. Już mówię dziękuję i do widzenia, kiedy w słuchawce słyszę:
- No, i jeszcze wypełnienie, to będzie koszt do 200 zł.
Zamurowało mnie.

Czy ja się mylę, czy jeżeli pytając na początku o całość leczenia, mam na myśli też wypełnienie? Jak lekarz wyobraża sobie leczenie kanałowe bez wypełnienia dziury pod koniec?

Podzwoniłam trochę po innych gabinetach - okazało się, że kwoty rzędu 400 - 500 zł zawsze są podawane razem z wypełnieniem, zaś dentyści nie rozbijają kwoty na części, bo wypełnienie jest przy leczeniu kanałowym czymś oczywistym.
Zastanawiam się, co robić w tej sytuacji...


2. Sytuacja sprzed około dwóch lat. Padł tłumik w wysłużonym cinqucento, którym tymczasowo jeździłam. Szybko podjazd do najbliższego mechanika i pytanie o koszty.
- 65 złotych.

Nauczona doświadczeniem z różnego rodzaju mechanikami, pytam:
- Czyli przy odbiorze samochodu będę musiała zapłacić 65 złotych, tak? - i otrzymuję odpowiedź twierdzącą.

Po kilku godzinach wracam po autko, które jeszcze wisiało w powietrzu. Wyciągam pieniądze, i...
- Należy się 115 złotych.
- No moment, ale mówił pan 65...
- To tłumik! A robocizna gdzie?!

Co miałam robić? Człowiek był młody i głupi, a samochodzik potrzebny i w powietrzu (gdybym nie zapłaciła, kto wie, co by się z nim "przypadkiem" stało), więc zapłaciłam... Ale do dziś się zastanawiam - może niezbyt wyraźnie pytałam na początku, ile mam zapłacić?


3. I ostatnia sytuacja - tym razem opowiedziana przez kogoś znajomego. Gdyby nie to, że jest to zaufana osoba, nigdy bym nie uwierzyła.

Na pewnym kierunku jednej z uczelni pojawiła się informacja o niezwykle ważnym kursie. Kwota za miesiąc to 200 złotych - podobno bardzo niska, jak za tego typu zajęcia, więc zapisało się multum osób, zwłaszcza że kurs miał trwać właśnie miesiąc, więc rachunek jest prosty.

Studenci nie dowierzali - 200 zł? Na pewno? Bez ściemy? Kilka osób postanowiło osobiście pofatygować się do biura organizatora, i każdy z nich otrzymywał tę samą odpowiedź - tak, kwota za kurs to 200 zł za miesiąc.

Za kurs można było zapłacić po jego zakończeniu. Jednak jeden ze studentów, jako że chciał mieć spokój, udał się do sekretariatu, dzierżąc w łapce banknot z Zygmuntem Starym. I co usłyszał?
- 500 złotych poproszę...

Student zdziwiony - kurs ma trwać miesiąc, za miesiąc 200 zł, więc o co chodzi...?
Okazało się, że kurs rzeczywiście ma trwać miesiąc. Z tym że był to kurs skondensowany - 2,5 miesiąca w ciągu czterech tygodni... No, a za 2,5 miesiąca wychodzi 500 zł...
Prawie wszyscy się wypisali, i nie widzę w tym nic dziwnego.


I teraz pozostaje pytanie - czy są jeszcze na tym świecie uczciwi ludzie?

wszędzie

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (266)
zarchiwizowany

#71481

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając historię studentki94 przylomnialam sobie własne przeżycia związane z nadwagą.

W SP i gimnazjum dokuczano mi z tego powodu bardzo (tak bardzo, że psychikę mam najprawdopodobniej spaczoną do końca życia). Nawet kiedy w liceum ważyłam 57kg przy 170 cm wzrostu, patrząc w lustro widziałam wieloryba.
Później, niestety, moja waga rosła, właśnie z powodu hormonów tarczycy (konkretnie - choroba Hashimoto). Ale moje otoczenie "dorosło", zatem jeśli ktoś nawet ma do mnie jakieś "ale", kulturalnie siedzi cicho i się nie wypowiada.

Z wyjątkami, oczywiście.

Będąc w 8 miesiącu ciąży, trafiłam na oddział patologii ciąży. Początkowo byłam bardzo, bardzo zadowolona z panujących tam warunków - przede wszystkim personel był miły i pomocny.
Do czasu, aż na zmianie pojawiła się Piekielna Pielęgniarka. Pierwsze jej zdanie na mój widok brzmiało:
- Pani to się chyba dobrze odżywia.
Nie odpowiedziałam, ale chyba tylko dlatego, że mnie zamurowało - obchód, i to z ordynatorem oddziału, a ona z takim tekstem?
Potem co chwilę dogadywała - a pani dużo je, pani je, pani na pewno, NA PEWNO dużo je! - i tak aż do znudzenia.

Początkowo próbowałam odszczekiwać, ale na P. to nie działało. W końcu, za którymś razem, popłakałam się i opowiedziałam o wszystkim, co spotkało mnie w młodości, na co P. zaśmiala sie i powiedziała:
- No, ale pani przecież dużo je.

Zgryźliwosci tej kobiety były tak mocne, że ja, wyszczekany z reguły anekk, popłakałam się jeszcze bardziej. Zaś hormony P. uznała za nędzną wymówkę.

Tacy są ludzie, niestety...

Kilka dopowiedzeń:

Cokolwiek nie mówiliby inni, hormony SĄ przyczyną nadwagi.

W szpitalu jadłam tylko i wyłącznie to, co podali - i najadałam się tym.

Nie podjadalam w ciąży, nie miałam zachcianek - wręcz przeciwnie, pod jej koniec męczyła mnie zgaga i po kilku kęsach mnie zatykało, więc jadłam absolutne minimum, żeby nie zaszkodzić sobie i dziecku.

Ciąża to nie tylko 3 kg dziecka. To także m. in. woda zgromadzona w organiźmie.

P. była niższa ode mnie. I o jakieś +/- 10 kg cięższa.

Na patologii ciąży leżą kobiety, które mają problem i ostatnią rzeczą, jakiej pragną, to niepotrzebne nerwy.

I ostatnie - nie, nie jestem toczącym się słoniem. Są na mnie ubrania w sklepach. I to nie dla puszystych.

Szpital

Skomentuj (77) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (194)

#71075

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w mieście, do którego powoli wkrada się świńska grypa i, niestety, powoli zaczyna zbierać ofiary.
Wszyscy mówią - biedni ci chorzy, że też akurat na nich musiało trafić... I mają rację. Jestem przekonana, że w większości zachorowanie nie jest ich winą.

1. Mąż pracuje w sklepie, przez który codziennie przewijają się setki ludzi. W ostatnich tygodniach znaczna część z nich to osoby chore, kaszlące. Co za tym idzie? Połowa sprzedawców kicha i prycha, zarażając tych zdrowych. Dlaczego nie pójdą na zwolnienie? Tu działa zasada - kto pierwszy, ten lepszy. Pierwsza osoba, która się załapie, może te kilka dni poleniuchować w łóżku. Pozostali zdają sobie sprawę, że w momencie, kiedy przyniosą L4, po powrocie może na nich czekać do podpisania... Wiadomo co.

2. Sytuacja w jednym z mniejszych supermarketów, kolejka do wędlin. Osób sporo, w końcu nadchodzi moja kolej. Proszę tyle a tyle, tego a tego. Zawsze staram się być miła dla sprzedawców, ale prawda jest taka, że zabiegany człowiek nie zwraca uwagi na nic dookoła siebie, nie mówiąc już o twarzach pracowników sklepu.

Na tę panią jednak zwróciłam uwagę, w momencie, kiedy... Zaczęła kaszleć prosto w moją wędlinę, po czym przetarła nos ręką (bez rękawiczki jednorazowej, choć w tym przypadku chyba nie ma to większego znaczenia) i zaczęła ją ważyć.
Chyba nie zasłużę na miano piekielnej, jeśli powiem, że z zakupu zrezygnowałam...

Ktoś może powiedzieć - boisz się zarażenia, nie chodź nigdzie, siedź w domu. Ale jaki to ma sens? Osoby zdrowe w domu, a chore roznoszą zarazki po mieście?
Tylko kto bardziej piekielny? Ludzie czy pracodawcy?

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (284)