Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anulla89

Zamieszcza historie od: 4 marca 2011 - 3:58
Ostatnio: 21 lipca 2020 - 7:53
O sobie:

Skoro już tu zajrzałeś, to Ci powiem co nieco... Urodziłam się w 89' w najpiękniejszym polskim mieście (czyli oczywiście we Wrocławiu). Mam wspaniałego, gburowatego męża, i dwie wiecznie uśmiechnięte córki (roczniki 2008 i 2018). Poza tym jestem fanką kotów, mam jednego biało czarnego, przygarniętego wprost z chodnika pod blokiem, lenia o niesamowicie miękkim futerku, i drugiego, szroburego rozrabiakę, uzyskanego w identyczny sposób :) Tyle chyba Ci wystarczy? Miłego dnia życzę:)

  • Historii na głównej: 12 z 19
  • Punktów za historie: 2471
  • Komentarzy: 403
  • Punktów za komentarze: 1571
 

#54835

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczesny ranek. Świeżo po dobowym dyżurze, na którym nie było mi dane nawet na chwilę usiąść, nie mówiąc o takich luksusach, jak chwila odpoczynku. Dyżur zdany, nowa ekipa ruszyła do boju. Ja postanawiam się umyć, dojeść rozpoczęty (a właściwie rozpakowany) wczoraj obiad, odsapnąć chwilę i dopiero wsiadać za kółko.

Pechowo trwający dyżur jest chyba nawet gorszy niż wczoraj, pogorszony jeszcze zmianą ekip, po drodze do łazienki personelu natykam się na dziki tłum gotowy wedrzeć się za mną nawet do kibla, bylebym tylko obejrzała kolejnego pacjenta. Bez zbędnych dyskusji zamykam drzwi łazienki, myję głowę przy irytującym pukaniu (waleniu?) do drzwi, przy myciu zębów towarzyszą mi pokrzykiwania z korytarza.

Wychodzę, z kamiennym spokojem przechodzę między furiatami wrzeszczącymi "do roboty", "ile można czekać", "tu chorzy ludzie czekają na pomoc". Krzyki sugerują, że pacjenci są wydolni oddechowo i krążeniowo, więc raczej nie powinno ich tu być, ale przecież do SOR może wejść każdy. Niewzruszona zamykam kolejne drzwi, tym razem do socjalnego, wrzucam obiad do mikrofali i wreszcie, po 24 godzinach na nogach, siadam na krześle.

Niedługo cieszyłam się spokojem. Gdy tylko mikrofalówka zrobiła "dzyń" do gabinetu wpadła młoda baba. Całkiem żywa i sprawna, jak na pacjenta oddziału ratunkowego.

P: No kiedy pani zacznie pacjentów przyjmować! Ja tu czekam już cztery godziny! Ja mam dosyć! Proszę, pani sobie chodzi po korytarzu, a tu kolejka jak za komuny!
J:... (jestem oazą spokoju...)
P: Słyszy mnie pani?! Tam ludzie czekają! A wy ich jak bydło tratujecie! To jest skandal, pół nocy czekać na pomoc! Ja do sądu was zaskarżę! To jest burdel, nie szpital!
J: ... (lilia na spokojnej tafli jeziora...)
P: No kur**! Ruszy się pani? Do dyrekcji mam iść?
J: Niech pani idzie...
P: To jest chamstwo! Mafia! Ludzi mordują i nawet się sądu nie boją (i tak się nakręca, nakręca, zza drzwi ciekawie zerkają kolejne twarze).
J: (cicho) Proszę wyjść.
P: Co?
J: Wyjść. Przez drzwi. I zamknąć je za sobą.
P: !!!
J: Jest pani w MOJEJ DYŻURCE. Nie w gabinecie. Nie ma pani tu wstępu, przeszkadza mi pani i w dodatku niesłusznie się wydziera.
P: (zatkało ją chyba, bo tylko stoi i mruga oczkami)
J: (no i koniec z liliją...) Jestem po dyżurze, od kilkunastu godzin nie jadłam, stwierdziłam wczoraj cztery zgony, przekazałam dwóch pacjentów na OIOM, obejrzałam blisko pięćdziesięciu pacjentów, teraz jestem PO DYŻURZE i życzę sobie, żeby mi pani dała odpocząć!!! Co jest z wami ludzie! Jak pani tu od czterech godzin siedzi i nadal ma pani siłę krzyczeć, to znaczy że w ogóle nie powinna pani tu być! Tu ludzie umierają! Z wypadków, po zawałach! Ciężko chorzy! Nie znudzeni kolejką u rodzinnego! Nie z bólem palca! A ja przez takich zdrowych ludzi nie mam dla tych chorych czasu! A teraz chcę odpocząć! Do widzenia! (Jeb drzwiami)

Chyba będzie skarga...

Skomentuj (60) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1367 (1457)

#52305

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszyscy zawsze narzekali na TP i neostradę, tymczasem ja nie mogę im zarzucić nic. Niestety zmarło się mojej rodzinie i zostałam z "tepsą" w spadku. Oczywiście umowa rozwiązana, wszystko super. Nowej podpisać nie mogę, gdyż w grę wchodzi jedynie opcja telefon plus internet, a stacjonarnego nie potrzebuję.

Szukamy konkurencji. Niestety na obrzeżach wspaniałego miasta nic oprócz TP i Netii nie działa. Więc została Netia.

Umowa dostarczona przez kuriera, podpisana, mają 30 dni na podłączenie. Wszystko napawało optymizmem...

29 dnia dzwonię z pytaniem "A gdzież mój internet?" na co konsultantka oburzona "przecież jest!". Zwątpiłam w swoją trzeźwość umysłową. Sprawdzam, patrzę. No ni ma. Ani techników nie było, ani nic nie zwiastowało pojawienia się Edenu. Dobzie, oni sprawdzą.

Sprawdzili, jełopy, niech ich brzozowe witki po łydkach. Zamiast na Piekielną podłączyli na Piekiełkową. Wg Netii, oni się wywiązali z umowy, "no bo podłoczylim, c'nie?". Zmiana adresu z ich winy to kolejne... 30 dni oczekiwania! internet założono nam 29 dnia. Od podpisania umowy minęło 58 dni.

Nie przeszkodziło im to oczywiście naliczyć opłaty za czas zmiany adresu...

Przez pewien czas był spokój. Niestety znów dali o sobie znać.

Widzę jakiegoś batmana, czy innego ajronmena, jak coś majstruje przy słupie, na którym jest jakaś skrzynka TP, po której w magiczny sposób mamy internet z Netii (nie mam zielonego pojęcia o szczegółach technicznych).
Nasz internet padł, drgawki przedśmiertne, potoczył ostatnie spienione kilobajty z paszczy i wyzionął ducha.

"Oczywiście, technik przyjedzie!". Pomijając codzienne obiecanki, jakoby technik już zmierzał, dotarł bohatersko po 1,5 tygodnia bez internetu. Ja wściekła, bo przelewy muszę do ZUSu puścić i to mnie będą ganiać, a nie durnego dostawcę. Przelewy poszły pocztą...

Pan technik, dumnie krocząc, zerknął na wszystko, pochrumkał fachowo. "Hmpf, bo wie Pani, to ja nie pomogę hmpf! Bo to wina po stronie Tepesa jest, hmpf. Z nimi naprawiać hmpf".

Nikogo nie obchodziło, że mam umowę z Netią i to oni mają mi dostarczyć internet, choćby wiadrem z pola. Po 3 tygodniowej walce udało się rozwiązać usterkę. Oczywiście na własną rękę, prosząc TP o pomoc, gdyż Netia wypięła się swoim szerokopasmowym dupskiem.

Udało się wywalczyć darmowy okres, gdy internetu nie było, ale dopiero po wystosowaniu do nich pisemka z pieczątką kancelarii znajomego.

Gdybym ja traktowała w mojej firmie tak klientów, to najpewniej żarłabym tynk ze ścian. Szkoda, że oni nie żrą. HMPF.

call_center

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 521 (631)

#52534

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiliśmy rozszerzyć działalność i oprócz ogrodów, zająć się kompleksówką - do domu zrobimy w sumie wszystko. Od wybudowania, przez ogród, po meble na zamówienie.

Jako, że pracy sporo, Mój wziął do siebie na wspólnika kumpla, który sporo wie nt. remontów.

Kolega ten ma kuzyna. Kuzyn dzwoni, że bieda aż piszczy, jeszcze chwila, a będzie żarł tynk ze ścian. I wziąć go choćby na "przynieś, wynieś, pozamiataj", bo on wie, że nie potrafi za wiele w tym zawodzie, ale jako pomocnik pomocnika, to co najgorsze zrobi, byle coś kasy wpłynęło.

Wzięliśmy chłopaka, no żal się zrobiło. W końcu rodzina wspólnika.

Chłopaczek pojechał z Moim na remont. Miał skuć kafelki - praca przy której jeno siła potrzebna, a nie żadna wielka wiedza techniczna. Wiem, bo samej też mi się zdarzało kuć te cholerne kafelki.

Mój wytłumaczył co i jak, upewnił się, że chłopaczek ogarnął zadanie i pojechał na drugie zlecenie.

Co w tym czasie chłopaczek zrobił? Na pytanie klienta, czemu nie skuwa, ten wyskakuje, że on nie jest budowlańcem, tylko kucharzem i on się nie zna! Napisał nawet oświadczenie, z danymi i własnoręcznym podpisem!

Kuzynek z miejsca został zwolniony i nie zostało mu wypłacone 30 zł (10zł/h), które przesiedział w tej łazience (ani jeden kafelek nie został nawet draśnięty). Usiłował po rodzinie i znajomych stworzyć pozory, że to on jest pokrzywdzony. Osiągnął tylko to, że także rodzina się od niego odwróciła, bo to już nie pierwszy numer jaki wywinął.

Chłopaczek dalej nie widzi swojej winy w tym zdarzeniu i czuje się pokrzywdzony.

pracownik/rodzinka

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 690 (746)

#52206

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Dzisiejsze wczesne przedpołudnie, zjeżdżam sobie rowerkiem po asfaltowej jednopasmówce, wiodącej od schroniska do podgórskiego miasteczka. Prędkość dość duża, ale zapewniająca panowanie nad rowerem, mijam sobie ludzi wchodzących/schodzących, słonko świeci, ptaszki ćwierkają, słowem: sielanka. I nagle jakiś pan postanawia zrobić mi dowcip wyskakując prosto pod koła. Dowcip że hoho. Taki fajny, że aż kości w nadgarstku pękają, łamie żebra i obdziera skórę.

Widząc, że rowerzystka poszła w prawo, rower w lewo i w dodatku ta pierwsza coś niemrawo się rusza, pan wraca do swojej grupki i udaje że on tylko przechodził. Zatrzymuje go jakaś pani, ktoś inny dzwoni po pogotowie. Zanim dojechało, oprzytomniałam na tyle, by zobaczyć własną kość wystającą spod skóry i podziękować w myślach mojemu facetowi, że rano niemalże siłą wcisnął mi na głowę kask.

I tak oto w drugi dzień mojego dwutygodniowego rowerowego odpoczynku w górach, około pięćdziesięcioletni - więc wydawałoby się, że rozsądny - pan zafundował mi gips na ręce, trzy złamane żebra, otartą chyba każdą część ciała i cały dzień na pogotowiu i policji. Bo on chciał sobie zażartować. I jeszcze podsumował, że powinnam się cieszyć, bo dostanę kasę od ubezpieczyciela.
Brak słów.

wakacje psia jego mać

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 885 (945)

#52140

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Obecne temperatury sprawiają, że z nostalgią wspominam zimowe dni. No, prawie z nostalgią. Jeden z nich zapamiętam na pewno na długo.

Popołudnie pewnego styczniowego dnia. Sporo śniegu, ogólnie zima w pełni. Warunki do jazdy ciężkie, ale nie beznadziejne. Wychodzę po samochód zaparkowany na parkingu społecznym przy bloku. Za kilkadziesiąt minut mam odebrać znajomych z dworca na drugim końcu miasta. Niestety. Jeden z sąsiadów nie potrafił wjechać na swoje miejsce, więc po prostu zostawił auto na środku drogi wewnątrz parkingu. Parking ma kształt litery H, a mistrz kierownicy "zaparkował" dokładnie na środku "poprzeczki". Efekt - zablokowane kilkadziesiąt aut. Właściciela brak. Kontaktu do właściciela również, bo w papierach bałagan.

Po pół godzinie stania na mrozie uzbierało się tylu wkurzonych kierowców, że wspólnie udało nam się podnieść blokującą przejazd Astrę i brnąc w śniegu po kolana przesunąć ją na bok. Ludzie w końcu mogli wyjechać. Na szczęście na PKP jak zwykle można było liczyć i pociąg też był spóźniony.

Dwa dni później.
Wybieram się rano do pracy. W drodze po samochód widzę gościa w garniturze bezradnie kombinującego przy ewidentnym kapciu w przednim kole. W Astrze. TEJ Astrze.

Sprawiedliwość? Zdecydowanie, chociaż niekoniecznie to musiało być zrządzenie losu. Ludzie bywają mściwi. Jakoś mi go nie było żal.

parking osiedlowy

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 496 (556)
zarchiwizowany

#52199

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wąski przejazd między budynkami prowadzący na wewnętrzne podwórka. Przed nim wszelkie możliwe znaki i tablice zakazu: ruchu, parkowania, zastawiania wjazdu (nie dotyczy mieszkańców). W podwórzu, jak dobrze zerknąć podjazd dla osoby niepełnosprawnej.

Centralnie we wjeździe parkuje facio i wysiada z zamiarem udania się w siną dal.
Kumpel, który tam mieszka zwraca uwagę, że tu nie wolno stać. Facio śmieje mu się w nos.
- Spadaj szczeniaku, jak się ma plecy tu i tam, to się stoi gdzie się chce.
- Szerokie masz pan te plecy, bo postój w tym miejscu drogo kosztuje? - pyta kumpel z uśmiechem głodnego krokodyla.
- Ch*j ci do tego - pada uprzejma odpowiedź.

No i co było robić?
Kumpel westchnął, wsiadł do auta, które stało na ulicy i zajechał pana od tyłu. Następnie wykonał telefon, do kolegów z pracy, bo sam był po służbie.
Pan już trochę spuścił z tonu, ale nadal uważał, że mu wszystko ujdzie na sucho.
Podjechali policjanci, a cwaniaczek z ryjem, że on tu właśnie chorego przywiózł, że potrzeba uzasadniona, a ten tu gnojek go przyblokował. Wtedy swoją wersję przedstawił aspirant gnojek.

Przepytano pana gdzie tego chorego przywiózł, a ten macha łapą na okna... aspiranta gnojka. Im dalej tym bardziej się wkopuje.
Na koniec sięga po portfel i mówi, że przecież można się dogadać, on ludzki jest a policja biedę klepie.
Finał będzie w sądzie.
Wśród zarzutów próba przekupstwa i kilka innych.
A wystarczyło nie parkować jak ostatni burak.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1006 (1034)

#51346

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w sklepie zoologicznym. Akurat byłam zajęta łapaniem świerszczy, kiedy usłyszałam wrzask dziecka, które momentalnie zaniosło się płaczem:

- Duduuuś! Nie ma Dudusiaa!! Sprzedali Dudusiaa!!

Nie wiedziałam o co chodzi, a rodzice dziecka byli wyraźnie zmieszani.
Co się okazało? Dudusiem była pewna świnka morska, którą mama i tata wspaniałomyślnie „podarowali” synkowi na „Dzień Dziecka”, ale powiedzieli, że na razie zostanie w sklepie, bo muszą zrobić miejsce na klatkę. Mały podobno odwiedzał ją co 2 dni. Oczywiście obsługa sklepu o niczym nie wiedziała, więc świnka została sprzedana.

Ech.

zoologia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 942 (990)
zarchiwizowany

#50986

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie lubię i nie znoszę kotów. Nie trawię ich jak Francuz bigosu. Zaraz posypią się gniewne komentarze, że jaki to ze mnie zły człowiek, ale tak jak niektórzy nie ufają psom i ich nie lubią, tak samo ja nie cierpię kotów. To jednak nie ja tu byłam piekielna... a przynajmniej nie tylko ja.

Mam domek z ogródkiem. Pod wysokimi schodami jest bardzo duża wnęka, w której składuję drewno. Zeszłej zimy zalęgły się tam półdzikie koty - nie wygoniłam ich, tylko wstawiłam im tam skrzynię obitą styropianem i wypchaną słomą, bo wszędzie śnieg, mróz, nie mają gdzie się schować. Z racji tego, że najpierw jestem człowiekiem, a dopiero potem wrogiem kotów i podłym babskiem, kupiłam najtańsze żarcie (tzw. baton, który nota bene ma mniej syfu i więcej mięsa niż niejedne parówki z górnej półki) i dokarmiałam je regularnie, raz dziennie wystawiałam rozmieszane z gorącą wodą mleko, żeby napiły się czegoś ciepłego.

Ale wiosna przyszła, to fora ze dwora. Stopniał śnieg, gryzonie w pobliskim lesie zaczęły harcować pełną parą, wynocha polować. Od tego koty są i basta. Niestety, odpłacono mi się za dobroć z nadzwyczajną hojnością. Za miękkie serce płaci się twardym tyłkiem, obawiałam się tego, ale... zostawić stworzenia na mrozie, głodne i bez dachu nad głową?

Najpierw te podłe zarazy wytępiły sikorki z mojego małego sadu i wszystkie inne pożyteczne ptaszki, które usilnie tam wabiłam budkami i dokarmianiem zimą. Zagryzały je i zostawiały nietknięte. Natomiast szkodniki typu kawki i gawrony nie, skądże, kotek ich nie ruszy.

Srały i sikały w ilościach przekraczających produkcję mego ślubnego, chłopa dwa na dwa, rodem z Conana Barbarzyńcy. Obszczane WSZYSTKO dookoła, cała elewacja, płotki, rynny, parapety, grządki jak po wybuchu szamba (ziemia u mnie jest twarda i gliniasta)... kazałam Conanowi wykopać dołek w najdalszym rogu ogrodu i nasypać tam dobrego piachu. Nie pomogło.

Potem się okazało, że z 5 biednych koteczków zrobiło się 15. Zlazło się tu wszystko co było w okolicy, głównie kocury. Smród jaki zostawiały przebijał fragrans mego teścia po kapuście made in teściowa. Niczym nie udało mi się go wywabić. Kupowałam preparaty sztuczne i naturalne, nic ich nie odstraszało. Fundowałam im nieprzyjemne, acz nieszkodliwe prysznice by moje obejście źle im się kojarzyło. Sprawdziłam czy nie mam waleriany w ogródku, nie mam. Oczywiście buda zlikwidowana i żarcia nie ma od dawna. Kociąt od groma, wszystko co miałam w ogródku szlag trafił .

Miarka się przebrała, gdy poharatały mi ukochanego psa (też znajdę, ledwie odratowanego, ale dużo wdzięczniejszego i który ANI RAZU ich nie pogonił ani nic im nie robił!) Po incydencie przyłapałam ślubnego, jak próbuje połączyć wąż i akumulator, tak by przez strumień wody puścić prąd i kotki usmażyć...

Miejscowe towarzystwo kociarzy stwierdziło, że skoro je przechowywałam i karmiłam zimą (czego oni nie robili!) to są moje, mam spier... i jeszcze sterylizować na własny koszt. Oczywiście nie omieszkano mi przypomnieć co ze mnie za k... bez serca, co nie kocha kotów i zaczęto nasyłać na mnie policję, że się znęcam nad zwierzętami. Policja na moje skargi odsyłała do towarzystwa, towarzystwo mimo gadania o moim braku człowieczeństwa na lewo i prawo kotów ani myślało zabrać, bo zdjęłam im problem z głowy.

Wkurzyłam się. A mnie się boi nawet mąż (a jego się boi całe miasteczko, chociaż to człowiek o anielskiej cierpliwości i bardzo łagodny mimo, że tzw. metal). Mnie się nie wkurza. Mam znajomego Japończyka. Poprosiłam go o przebranie się w strój a'la Chińczyk z knajpy. Dałam podbierak. Kolega ubawiony po pachy ściga koty po ogródku, drąc się KUCIAK.

Towarzystwo zjawiło się z prędkością światła. Odprawił ich ślubny, twierdząc stanowczo, że ten pan z prywatnego schroniska kocha kotki i on się nimi zajmie, wszystko oczywiście z zupełną powagą. Takiego popłochu jeszcze nie widziałam. Dostawali tam szajby za moim zacnym, antywłamaniowym płotem.
W międzyczasie autentyczni pracownicy schroniska z innego miasta (nie było ich widać po drugiej stronie domu) rzeczywiście sprawnie wyłapali zaganiane przez kolegę koty i wywieźli cichaczem (panowie, w tym inny znajomy, byli wtajemniczeni).

Kosztowało mnie to trochę trudu i wysiłku, ale było warto. Czekam aż powołają inkwizycję, by mnie spalić na stosie. Nikt w miasteczku już nie wypuści kota za drzwi.

Plener

Skomentuj (99) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 722 (1166)

#50897

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bratanek postanowił porzucić edukację na etapie wczesnego liceum. Na nic prośby, groźby, rozmowy, przykłady.... Nie i nie. On chce pracować, zarabiać, ożenić się i generalnie nauka nic nie daje. Potem można w sieciówce kurczaki panierować, więc po co. Nie było argumentów.
Brat stwierdził, że przecież siłą go nie przekona, więc postawi warunek - nie ma sprawy, niech idzie do pracy, zarobi na siebie, dorzuci grosik do budżetu i niech robi, co uważa.

Od ręki załatwił mu pracę u znajomego na budowie, tłumacząc, że zarabiać już może, równolegle szukając innego zajęcia, jeśli ta praca mu się nie spodoba. Znajomy dostał instrukcje, że żadnej taryfy ulgowej.
Po pierwszym dniu pracy młody wrócił, padł zmęczony i spał do rana - bez kompa, kąpieli, obiadu. Sen kamienny.
Drugiego dnia wrócił z pracy, siadł przed bratem, rozpłakał się i mówi:
- Tato, chyba wrócę do szkoły...

rodzina

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1186 (1254)

#50896

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu zaczęło mi się coś dziać z oczami. Okresowo jednym okiem widziałam na czerwono a drugim na niebiesko (jak w starych okularach 3D) co powodowało bóle głowy. Na dodatek pojawiały mi się w polu widzenia czarne kropki.

Doszłam więc do wniosku, że mam jaskrę i obwieściłam rodzicom, że ślepnę - czym wywołałam zresztą lekki popłoch w rodzinie. Jako, że mówimy o moich czasach nastoletnich można mi wybaczyć podobną diagnozę, a że były to lata, kiedy nie mieliśmy jeszcze dostępu do internetu - rodzicom, wiary w tą jaskrę.

Wybraliśmy się więc w tempie ekspresowym do lekarza okulisty - po jakiejś wielkiej znajomości - żebym nie zdążyła kompletnie oślepnąć.
Lekarz po badaniu obwieścił Mamie, że jestem podręcznikowo zdrowa. Ja na to - wykazując się brakiem kultury, co z resztą zostało mi wypomniane, bo wtrącam się w rozmowę dorosłych - że nie jestem, bo to nienormalne tak widzieć.
Na to lekarz, że dwukolorowe widzenie sobie wymyśliłam, żeby zwrócić na siebie uwagę, a czarne kropki to stąd, że mam ZAJOBA. Podobno dostaje ataków nerwowych i wtedy widzę te kropki. Jak wariaci w szale, który nie widzą co czynią.

Ta głęboka diagnoza z pewnością miała coś wspólnego z moimi trampkami (czarnymi, z zamalowanymi pisakiem na czarno białymi elementami), czarnymi dżinsami i czarna koszulką przełamaną gustownie akcentem czerwonego napisu o treści nihilistycznej. Podręcznikowy ZAJOB.
Wskazaniem lekarskim było, żebym przestała być nerwowa.
Niestety moje życie jako nastolatki pełne było dramatu i niewysłowionego bólu egzystencjalnego, więc objawy nie znikały. Na szczęście Mama czuła wewnętrzny niepokój wynikający z mocnego przeświadczenia, że jak lekarz nie wie co powiedzieć, to mówi o nerwicy.

Po miesiącu picia melisy zaprowadziła mnie do innego okulisty.
Starszego pana od lat na emeryturze.
Który stwierdził, że oczy mam zupełnie zdrowe :) Jednak po obwieszczeniu tego faktu siadł naprzeciwko mnie i zamyślił się głęboko. Siedzi i się patrzy. Ja też siedzie i się na niego patrzę - w dwukolorze.
- A panienka ma taką łabędzią szyję - powiedział w końcu, ujął moją głowę w swoje wielkie dłonie i szybkim ruchem pociągnął do góry, próbując równocześnie najwyraźniej skręcić mi kark. Strzeliło tak, że aż echo poszło.
- Przeszło? - spytał się łagodnie. Kontrolnie popatrzyłam przez każde z oczu z osobna i uradowana odrzekłam:
- Przeszło!
- Panienka ma długą szyję i mało ćwiczy. Kręgi szyjne wyrodnieją i naciskają na nerw (jakiś tam), stąd takie widzenie. Trzeba zrobić takie ćwiczenia (pokazał) i uprawiać sporty, takie jak pływanie - po czym pochylił się w moim kierunku i dalej się patrzy.
- Te czarne kropki, teraz panienka widzi?
- Tak.
- Panienka ma długie rzęsy i jak panience drga powieka, to wchodzą w pole widzenia. To przez brak magnezu. Raz na tydzień tabliczkę czekolady z orzechami i przejdzie.

I przeszło :)

Lekarze prywatni.

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1460 (1534)