Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

astor

Zamieszcza historie od: 2 sierpnia 2013 - 20:31
Ostatnio: 20 sierpnia 2020 - 9:09
  • Historii na głównej: 29 z 33
  • Punktów za historie: 12406
  • Komentarzy: 163
  • Punktów za komentarze: 967
 

#60764

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu historii: http://piekielni.pl/60755 chciałam napisać komentarz, ale w zasadzie postanowiłam, że nada się to na oddzielną historię.

Po skończeniu studiów postanowiłam i ja się zarejestrować. Wcześniej rejestrowali się moi koledzy i koleżanki i wszyscy narzekali na długie kolejki, wąski duszny korytarz i pracowników MUP, którzy krążą z kawą po korytarzu, wymieniają się plotami, a interesanci czekają (opowieści znajomych). Na ogół wiązało się to dla znajomych z pobudką o 4 rano, a od 5-6 oczekiwanie pod drzwiami urzędu, żeby pobrać numerek (rekordziście udało się to za chyba dopiero 5-tym razem).

Mi wypadło rejestrować się zimą, więc pomysł oczekiwania na mrozie zupełnie odpadł. Na stronie MUP znalazłam natomiast informację, że mogę zamówić wizytę przez internet. Bingo! Wprawdzie najbliższy termin za jakieś 2 tygodnie, ale mogę wybrać mniej więcej godzinę, nie muszę pojawiać się o świcie, nie czekam. Tak też zrobiłam.
(Gwoli wyjaśnienia: próbowałam najpierw zarejestrować się internetowo, ale nie bardzo wiedziałam jak dokonać tej weryfikacji i gdzie się zgłosić, więc wybrałam umówienie wizyty).

W dniu wizyty stawiłam się w urzędzie jakieś pół godziny wcześniej Z instrukcji, którą wyczytałam w systemie, zaraz po przyjściu do MUP powinnam udać się do gabinetu i powiedzieć tylko, że jestem, a oni to potwierdzą i potem mnie wywołają. Idę zatem do gabinetu, patrzę a tam tłum ludzi. Pytam zatem:
- Przepraszam, państwo zamawiali wizytę przez internet?

Odpowiedź: Mu tu przyszliśmy się rejestrować.
No ok, pomyślałam, że może jednak oni zamawiali wizytę i wszyscy tu czekają.
- To ja tylko wejdę i powiem, że jestem.
I się zaczęło. Bo oni tu czekają od 5! Bo stali na mrozie! Bo każdy to chce tak bez kolejki, a oni mnie nie puszczą. Bo przychodzi taka siksa i chce się wepchnąć.
Mądrości ludowe: teraz to każdy mówi, że na chwilę, a siedzi godzinę- to usłyszałam parę razy.

- Proszę państwa, ja zamawiałam wizytę przez internet, mam wejść i powiedzieć że jestem. Tak było napisane w instrukcji.

Słyszę: jaki internet? Tylko numerki z numeratora! Jeden z panów skomentował, że pewnie mailowo umawiałam się z dyrektorem na rekompensatę załatwienia sprawy poza kolejką, a przez łóżko. Nie skomentuję.

Zrobiło się niezłe zamieszanie, aż w końcu z gabinetu wyszedł jeden z pracowników, żeby dowiedzieć się o co chodzi. Na szczęście udało mi się wbić w chwilę ciszy, wytłumaczyłam mu, że zaklepałam wizytę przez internet, ale państwo nie chcą mnie przepuścić. Zaprosił mnie do środka.

Co się okazało w środku?
Do obsługi interesantów rezerwujących wizytę przez internet były wyznaczone 3 stanowiska. Zajmowały się WYŁĄCZNIE tymi interesantami, osoby, które pobrały numerek, były kierowane do innych stanowisk. Więc tak czy inaczej nikomu nie weszłam w kolejkę, nikt nie zostałby obsłużony szybciej, gdyby mnie nie było.
Chociaż jak wychodziłam to parę osób musiało jeszcze swoją opinię na temat "mojej profesji" i sposobu "załatwienia" sprawy wyrazić.

urząd_pracy kolejka

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 509 (535)

#60200

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Naszła mnie niedawno ochota na upieczenie ciasta z jabłkami. Byłam akurat na zakupach na drugim końcu miasta, więc zaszłam tam do sklepu, skierowałam się na stoisko z owocami. Obok stoiska waga, ale przy niej kartka, że waga tylko dla celów informacyjnych, bo ważenie właściwe odbywa się przy kasie.
Nałożyłam jabłka do siatki, a ponieważ zupełnie nie potrafię ocenić, czy mam w siatce 700 g czy 1 kg, to postanowiłam z wagi skorzystać. Powiedzmy, że pokazało 850 g.
Dobrałam jeszcze parę rzeczy i skierowałam się do kasy. Przede mną 2-3 osoby, potem ustawiłam się ja, a potem jeszcze kilka osób.

W końcu kobieta zaczyna kasować mnie. Kasa "dwufunkcyjna"- tzn. na środku okienko do skanowania kodu kreskowego, ale całość służy też jako waga. Natomiast klawiaturka do wbijania kodu ważonego produktu nad wagą / skanerem.
Kasjerka dochodzi do jabłek, kładzie je na wadze i nagle widzę, że ważą... nieco ponad 900 g. Hmm, coś jest nie tak.

Ja: - Przepraszam, coś się nie zgadza, jak ważyłam na stoisku przy warzywach to było 850 g.
Babka zaskoczona. Szybko zaczyna tłumaczyć:
Kasjerka: - A bo wie pani, jabłka się tarzają, może zdarzyć się błąd.

Babka kładzie jeszcze raz na wadze jabłka i w tym momencie widzę, że wystukując kod dociska łokciem moje jabłka. Tym razem wyszło jeszcze więcej.

Kasjerka: - O, widzi pani. Trzeba było brać po pierwszym ważeniu.
I z perfidnym uśmiechem przesuwa mi jabłka na część, w której pakuje się towary. Ja natomiast je odpycham.

Ja: - Proszę je jeszcze raz zważyć. Tym razem bez dociskania łokciem.
Kasjerka oczy jak pięć złotych.
Kasjerka: - Pani chyba się wydaje.
Kolejka robi się coraz dłuższa. Ludzie z zainteresowaniem się przyglądają całej sytuacji, o dziwo jeszcze nikt mnie nie wyklina.

Ja: - Nie, proszę pani. Widziałam, że dociska pani łokciem. Proszę położyć jabłka na wadze i tak wstukać kod, żeby nie dociążać jabłek.

Kasjerka, z widocznym grymasem na twarzy, wykasowała dotychczas nabite jabłka, położyła je jeszcze raz i teatralnie podniosła rękę. I co? I 850 g jak w mordę strzelił. Wklepała kod, burknęła ile należy się za całość zakupów, zapłaciłam i kończąc pakowanie słyszałam, jak kolejny klient poprosił, żeby jego arbuza też nie dociążać.

Sprawy nie zgłaszałam kierownikowi sklepu, bo od znajomej, która kiedyś na kasie pracowała, słyszałam, że u niej kierownik nawet zalecił tak robić. Bywało, że nadwyżkę towaru (bo w końcu ilość musi się zgadzać) zabierał sobie do domu.

Naprawdę nie chodzi o to, żebym trochę drożej zapłaciła, bo robienie hałasu o te parę groszy jest stratą nerwów. Ale ile takich przekrętów jest w ciągu dnia i jak na tym do przodu wychodzi sklep? ;)

sklepy

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 640 (696)

#59912

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, czyli historia koleżanki (nazwijmy ją Monika).

Jakiś czas temu było tak, że jeśli ktoś potrzebował krwi przed operacją to organizowano akcje, ktoś oddawał nawet w innym mieście, ale musiał podać dane dla kogo ta krew. Czyli ktoś mógł oddać krew gr. A w Gdańsku i napisać, że to dla kogoś z Zakopanego, nawet jeśli ta inna osoba miała inną grupę. Coś za coś. Ponoć tego już nie ma, nie wiem, nie wnikam.
Dodam jeszcze, że koleżanka kiedyś zaangażowała się właśnie w podobną akcję krwiodawstwa dla jakiegoś małego chłopca.

Pewnego dnia do domu koleżanki dzwoni telefon. Ciocia- chrzestna dzwoni, że wujek ma coś z nerkami, będzie operacja (szczegółów nie znam), jest w szpitalu i pilnie potrzebna jest krew. Mówi co i jak trzeba zrobić. Ona sama nie może, bo ma nadciśnienie, a jej córki (dorosłe kobiety!) boją się i czy Monika albo Kinga (siostra koleżanki) mogłyby oddać. (Nie pamiętam, co dyskwalifikowało matkę Moniki).

Małe zdziwienie, bo co? Bo dorosłe córki boją się pójść i oddać krew dla własnego ojca? No nic, Kinga poszła, Monika akurat gdzieś wyjeżdżała i nie mogła. Ciocia szczęśliwa, bo rodzina szybko zareagowała, jeszcze ktoś ze znajomych oddał, jest dobrze. Nawet jakiś drobiazg na prezent kupiła w ramach podziękowania.

Minęło parę miesięcy. Któregoś dnia Monika wracała z uczelni i została potrącona przez samochód. Efekt: połamane żebra, ręka do składania operacyjnego, a poza tym jakieś stłuczenia. Wiadomość lotem błyskawicy poniosła się po całej rodzinie, ciocia i kuzynki przyjeżdżały w odwiedziny do szpitala, można powiedzieć: idealna rodzina.

Do czasu...

Minął jakiś czas, Monika wyszła ze szpitala, z ręki jeszcze sterczą szwy, okolice żeber bolą jak jasny piorun. I pewnego wieczoru dzwoni znowu ciocia, odebrała matka Moniki. Bo wujek znowu coś z nerkami i potrzebna krew, trzy jednostki, córki się boją. Dzwoniła do Kingi, ale Kinga nie pójdzie, bo w ciąży, to może Monika?
Matka Moniki: No przecież wiesz, ona po wypadku, nacierpiała się.
Piekielna ciocia: Ale to tylko ukłucie, przecież wiesz. Jej to nie zaboli.
Matka Moniki: Od niej i tak nikt teraz nie weźmie. Szwy jeszcze ma w ręku, wyślij swoje córki, tyle dla ojca mogą zrobić.
Piekielna ciocia: No wiesz! Zaraz mi jedna z drugą zemdleją. A twoja Monika taka dzielna dziewczyna, nic jej nie będzie.
Matka Moniki: Nie ma mowy, przykro mi.
Piekielna ciocia: Twojej nie grozi, że umrze. Jej stan jest lepszy od stanu mojego męża, nie chowaj jej tak pod kloszem! Bo my tu mamy tragedię, a twoja będzie się kiedyś z tego śmiała!

Piekielna ciocia ponoć powiedziała parę słów o Monice i jej "nadopiekuńczej" matce i się rozłączyła. Co nie znaczy, że porzuciła temat. Kilkakrotnie wydzwaniała potem do Moniki i robiła jej wyrzuty, że dla obcego dzieciaka to oddała krew, a wujkowi nie chce. I nie docierały do niej argumenty, że po wypadku i jej własnej operacji oddanie krwi jest niemożliwe.

Ostatecznie z pomocą znowu przyszli znajomi, ale rodzinka jak dotąd nie obchodzi wspólnie świąt. Jak widać rodzinne kłótnie o pieniądze to pikuś w porównaniu z licytowaniem się czyja tragedia jest większa.

rodzina

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 677 (733)

#59475

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia milk_chocolate (#59468) przypomniała mi pobyt mojej mamy w szpitalu i jedną z jej współlokatorek na sali.

Słowem wstępu: mama przeleżała na ortopedii coś koło 2 tygodni. Towarzystwo się zmieniało, jedni wychodzili, inni byli przyjmowani. Któregoś dnia położono Piekielną.

Piekielna trafiła na jakąś operację związaną z endoprotezą biodra (nie wiem, co dokładnie, wiem, że endoprotezę miała już wcześniej, ale chyba doznała jakiegoś wypadku i coś się złamało- tylko zrozumiałam ze strzępów opowiadań mamy).

Kobieta dużo rozmawiała. Na początku fajnie- telewizja nie działa, leżąc prawie na płasko kiepsko się czyta, to mama nawet się ucieszyła. Po paru godzinach okazało się, że kobieta jednak nie rozmawia. Ona ględzi. Papla bez sensu. Non stop. Żadnej dyskusji, dialogu, jeden długi monolog. Męczący na dodatek. Dostawałam ze szpitala rozpaczliwe sms-y z prośbą o przyniesienie stoperów do uszu bądź odtwarzacza mp-3, coby mama się wyłączyła.

No dobra, są ludzie gaduły, więc powyższe może nie jest jeszcze piekielne. Piekielność zaczynała się w nocy. Babka spała bardzo krótko, budziła się o 2-3 i ponownie szukała towarzystwa do rozmowy. Żeby obudzić mamę (albo druga babkę, która jednak już ciut przygłucha, więc kiepski kompan do rozmowy) to najpierw znacząco chrząkała, a jak to nie dawało rady, to brała pustą plastikową butelkę i uderzała o stolik mamy (leżała najbliżej).
Piekielna: Śpi pani?
Mama: No właśnie mnie pani obudziła.
Piekielna: Ojej, przepraszam. A którą to mamy godzinę?
Mama (przykładowo): 2:30.
Piekielna: Dopiero? O matko, a ja już taka wyspana. No, widzę, że pani też już nie śpi, to powiem pani o (tutaj wybierz dowolny temat ze szmatławca).

Mama i sąsiadka z sali próbowały dowiedzieć się u pielęgniarek, czy istnieje opcja podania piekielnej czegoś nasennego, żeby pospała przynajmniej do godz. 5. Niestety, ponoć bez zgody pacjenta jest to zupełnie niemożliwe, a pani ewidentnie odmawiała twierdząc, że przecież ona nie ma żadnych problemów ze snem.

Kolejna rzecz. Upodobanie do słodyczy. Nie mówię, że to coś bardzo złego, ale u piekielnej to już był nałóg, który powinna leczyć. Zwłaszcza ze względu na wagę (duża nadwaga / otyłość), a przecież w przypadku endoprotezy powinno się chyba dbać o utrzymanie wagi? Rodzina odwiedzała ją co kilka dni. Przywieźli jej raz całą siatkę słodyczy- batony, ciastka, wafelki, biszkopty itd. Pani skonsumowała to w niespełna godzinę, a widok był tak okropny, że nie mogłam się patrzeć. Następnego dnia, gdy przyszłam odwiedzić mamę, babka próbowała mnie wysłać do kiosku na dole szpitala, żebym jej słodki prowiant kupiła, ale skłamałam, że się spieszę.
W nocy natomiast, kiedy się obudziła, wygrzebywała okruchy z pudełek. Wiecie jak głośno szeleści opakowanie po delicjach o 3 w nocy? Moja mama też nie wiedziała...

Rodzinka zresztą wcale nie była lepsza. Dzień przed operacją- pani na głodówce, coby narkoza się dobrze przyjęła. Jej siostra (poinstruowana przez pielęgniarkę wcześniej, że piekielnej absolutnie od tej i od tej godziny jeść w ogóle nie wolno) wpada na oddział z kawałkiem sernika i w pełnej konfidencji wyciąga kawał 15 x 15 cm i mówi: Jedz, Piekielna, nikt nie zauważy, ja będę patrzeć, czy pielęgniarka nie idzie.

Okazało się, że operacja musiała być przeniesiona (brak odpowiedniej grupy krwi w zapasie). Siedzę więc kolejny raz, siostrunia znowu idzie do piekielnej z ciachem, tym razem pielęgniarka przydybała ją na korytarzy (sąsiadka z sali nakapowała na piekielną). Efekt był taki, że ciasto trafiło do mamy i drugiej pani z sali kiedy piekielna poszła się myć, a jak wyszła i zobaczyła, to zaczęła drzeć się wniebogłosy, że to dla niej miało być, że siostra jest wredna i jej nie kocha.

Pobyt w szpitalu mama odsypiała przez tydzień. A na delicje nie może patrzeć (w sumie ja też już nie :D )

Powiem wam, że to straszne. Osoba pewnie koło 60-tki, a pod tym względem gorsza od małego dziecka. Być może jakiś psycholog / psychiatra dopatrzyłby się tutaj jakiejś choroby, nie mi to oceniać. Ale czy rodzina też nie powinna o to zadbać?

szpital pacjent

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 496 (588)

#57819

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed kilku dni.

Powszechnie wiadomo, że obowiązkiem zarządcy / właściciela nieruchomości jest odgarnięcie śniegu, a jeśli ktoś przewróci się na nieodśnieżonym lub oblodzonym chodniku i zrobi sobie krzywdę (czyt. złamanie, ciężkie stłuczenie itd. itp.), to może kierować swoje roszczenia o naprawienie szkody do tegoż właściciela / zarządcy. Spółdzielnie mieszkaniowe wykupują na taki wypadek polisy OC (chyba mają nawet taki obowiązek ustawowy).
Niestety, mojej mamie przyszło przekonać się na własnej skórze o tym :/

Idąc w odwiedziny do babci do szpitala przewróciła się na oblodzonym chodniku, noga złamana w kostce, konieczne składanie operacyjne. Mama w szpitalu, więc ja próbuję ustalić kto jest tym zarządcą i jak to z tą polisą wygląda. Co do ustalenia jaka to spółdzielnia to poszło gładko, bo na ścianie bloku obok wisi tablica z numerem bloku i nazwą spółdzielni. Wracam do domu dzwonię. I zaczyna się piekielność.

Dzwonię we wtorek (mama połamała się w poniedziałek). Przedstawiam się i upewniam się czy to oni na pewno administrują tym blokiem, a więc mają obowiązek zadbać też o chodnik. Po drugiej stronie jakaś przestraszona dziewczynka. Dz: Yyyy, może. Nie wiem, ja tu na co dzień nie pracuję i się nie znam.
Ja: A kiedy mogę porozmawiać z kimś, kto wie?
Dz: Jutro ok 10. Bo dzisiaj już wszyscy poszli.

Ok. Dzwonię w środę ok. 10. Przedstawiam się, pytam czy to na pewno oni itd. Z drugiej strony pewna kobieta (K).
K: Tak, to my. A czemu pani pyta.
Tłumaczę sytuację i na koniec mówię: Rozumiem, że na taką okoliczność Państwa spółdzielnia ma wykupione OC i dzwonię, żeby dowiedzieć się w jakim towarzystwie jest ono wykupione oraz o numer polisy, żebyśmy wiedzieli, gdzie szkodę zgłosić.
K: Tak, dobrze, rozumiem. Ale wie pani, ja nie mam dostępu. Proszę zadzwonić jutro, bo dzisiaj nie ma szefowej.

No dobra, jeden dzień w tę czy w tę różnicy nie robi. Zwłaszcza, że wypłata ewentualnego ubezpieczenia dopiero po zakończeniu leczenia, które będzie trwało i trwało. Ale nie zaszkodzi ustalić ubezpieczyciela teraz, kiedy jest jeszcze śnieg, a nie po pół roku, kiedy będzie trzeba się zastanawiać, czy w takim a takim dniu ten śnieg tam był, czy może były to te cieplejsze, bezśnieżne dni.

Dzień trzeci. Dzwonię. Mówię, ale nie skończyłam standardowej formułki, bo rozmawiałam z tą samą panią co poprzedniego dnia. Od razu mnie połączyła z szefową (SZ).
Ponownie tłumaczę co i jak. Mama upadła na terenie, na którym oni powinni odśnieżać, leży w szpitalu, składanie operacyjne itd.
SZ: Wie pani, ja pani nie mogę podać tak tej polisy. Ma pani jakieś dokumenty, że to się u nas stało?
Ja: Mama jest w szpitalu. Zabierała ją karetka i w tych dokumentach szpitalnych na pewno jest informacja skąd mama była zabierana.
SZ: A bardzo poważne to złamanie? Może to pani udowodnić?
Ja: Wie pani, ja nie muszę się pani tłumaczyć, bo to nie pani sprawa. Po to mają państwo OC, żeby mama załatwiała takie rzeczy z ubezpieczycielem, państwo tu o niczym nie decydują.
SZ: A pani mama w ogóle jest mieszkanką naszego osiedla?
Ja: Nie, mieszkamy na sąsiednim osiedlu.
I tu następuje najbardziej piekielne z pytań:
SZ: To po co pani mama w ogóle szła przez nasze osiedle?

Poddałam się. Wiedzieliście, że nie można chodzić przez inne osiedla, także wtedy, kiedy nie są one w żaden sposób ogrodzone?
Złożymy do nich oficjalne pismo z prośbą o wskazanie numeru polisy. A jak nie odpowiedzą, to się skieruje sprawę do jakiejś kancelarii.

A co w tym najgorsze? Że mimo moich telefonów, w których wskazywałam, w którym miejscu moja mama się przewróciła, nikt z administracji nie ruszył palcem, żeby tam może ten lód skuć, posypać chodnik solą, piachem. Wiem o tym, bo codziennie przechodzę tamtędy idąc do mamy do szpitala. I codziennie pykam fotkę.

ubezpieczenie administracja odszkodowanie

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 514 (602)

#57349

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia zasłyszana od kolegi mojego brata, więc może to urban legend. Ale może komuś się przyda ;) Nazwijmy tego kolegę Piotrek.

Piotrek wynajmował stancję w bloku w pewnym dużym mieście. W zasadzie to miał szczęście, bo trafił na bezproblemowych, wyrozumiałych sąsiadów, w większości młodych ludzi, parę małżeństw z dziećmi i całkiem sporo mieszkań studenckich.

Sielanka sobie trwała, aż pewnego dnia wprowadziła się pewna młoda para, jak się okazało - małżeństwo tuż po ślubie. I od razu zabrali się za działania zmierzające w kierunku przetrwania gatunku :) I to dosyć głośno, na osiedlu, na którym echo ponoć niesie :D

Rodzice tłumaczyli dzieciom, że te "dziwne odgłosy" to taki sport. A sport uprawiany był ponoć często, głośno i intensywnie, tak, że niektórzy komentowali, że chyba nowi mieszkańcy zajmują się produkcją filmów 18+, z pejczem i kajdankami jako niezbędnymi rekwizytami. Piotrek miał ten zaszczyt "siedzieć w pierwszym rzędzie", czyli za ścianą.

Mieszkańcy osiedla liczyli, że może para znudzi się sobą wzajemnie szybciej, niż inne małżeństwa, euforia poślubna minie i wszystko się uspokoi. Ale nic nie zwiastowało, że stanie się to dosyć szybko.

Spotkania sąsiadów w windzie, przy skrzynkach pocztowych skończyły się stwierdzeniem: "ale ja do nich nie pójdę, bo powiedzą, że jestem zazdrosny". Anonimy w skrzynce nic nie dawały, kartki wywieszane publicznie nad skrzynkami pocztowymi były zrywane.

W końcu sąsiedzi wzięli się za sposób. Umówili się, że przy pierwszej okazji w najbliższym tygodniu, gdy parka znowu będzie chwaliła się swoim bogatym życiem erotycznym na całe osiedle, wyjdą na balkon, a po zakończeniu akcji zaczną bić brawa.

I tak było. Były brawa, gwizdy, otwieranie szampana, sto lat, wykrzyczane gratulacje, okrzyki "jeszcze jeden!" oraz "gorzko!" itp.

I tak jakby ciszej się zrobiło.

młode małżeństwo

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1099 (1181)

#57189

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o lokatorach, którzy zagnieździli się w altanie śmietnikowej.

Kilka lat temu administracja naszego osiedla postanowiła zamontować w altanach śmietnikowych zamki, bo mieszkańcy sąsiedniego osiedla (domków jednorodzinnych) podrzucali nam swoje śmieci. Trudno mi orzec jak dużo tego było, w każdym razie mieszkańcy mojego osiedla się zbuntowali, że to zawyża nasze opłaty i że tak trzeba.
Parę lat było w porządku. Jednak minionej jesieni panowie miłośnicy tanich trunków najwyraźniej odkryli sposób jak otwierać te zamki bez użycia klucza. I w ten oto sposób jedną altanę (do której przypisany jest m.in. mój blok) przerobili sobie na sypialnię, toaletę i salon z kominkiem (ok, paleniskiem na ognisko).

Parę historyjek.

Idę wynieść śmieci, z kluczem w ręku, podchodzę do altany i widzę, że drzwi są lekko uchylone. Otwieram, żeby zamachnąć workiem i wrzucić go do kontenera, a jeden z nietrzeźwych lokatorów do mnie:
- Czego tu? Co przeszkadzasz? Wy*** stąd.
Mam nieco ponad 20 lat, nie będę się kłóciła z menelami, nigdy nie wiadomo, co mogą zrobić (ci wyglądali na agresywnych), rzuciłam wór i wróciłam do domu. Od tamtej pory śmieci wynosi tylko mój tata lub brat.

Historia kolejna. Poszła córka sąsiadów. Było to te kilka grudniowych dni, kiedy leżał śnieg, a dziewczyna wyskoczyła do śmietnika w spodenkach 3/4 i bluzie. Panowie lokatorzy altany stoją na zewnątrz, bo w środku nie palą. Justyna wyrzuca najpierw suchą frakcję do kontenera, który stoi przed śmietnikiem.
- Nie zimno ci?
- Nie.
- Oj chodź, my cię tu ogrzejemy. Patrz co dobrego mamy (pokazują na tanie wino).
Justyna stara się nie dać sprowokować i nic nie odpowiada. Idzie dalej do śmietnika wywalić to, co do suchej frakcji się nie kwalifikuje. Panowie między sobą:
- Patrz Zbysiu/Mieciu/Jak-cię-zwał, zaraz jej pokażemy jak się baby rozgrzewa.
Justyna zwiała.

Na porządku dziennych jest zaczepianie dzieci wyprowadzających psy. Ludzie zaczęli się bać wchodzić do altany śmietnikowej, żeby uniknąć konfrontacji z pijaczkami, więc worki zostawiają albo obok altany, albo wrzucają wszystko jak leci do suchej frakcji. Wnuk jednej z sąsiadek, który wpada raz na jakiś czas pomóc swojej babci, poszedł wynieść śmieci i zostawił je właśnie pod drzwiami. Wszystko widział dozorca, który nawrzeszczał na nastolatka, że on nie będzie tego sprzątał, a "gówniarz zaśmieca całe osiedle". Chłopak szczerze odpowiedział, że boi się wejść do środka, na co dozorca odburknął, że to nie jego problem.

Któregoś dnia śmietnikowi lokatorzy postanowili zrobić ognisko w altanie. Powyciągali jakieś papiery ze śmieci, podpalili, a po chwili dosyć silny wiatr zaczął te papiery roznosić po całej altanie i na zewnątrz, gdzie stały zaparkowane samochody. Szybka reakcja parkingowego, który przyleciał i zgasił mini-ognisko wiadrem wody sprawiła, że obyło się w zasadzie bez strat.

Kilkakrotnie interweniowała straż miejska, policja, przyjeżdżało pogotowie, bo któryś z nich jak zapił, tak uderzył o coś głową i zabrali go na badania. Niestety, nie zmieniło to niczego.

W całe sytuacji piekielne jest to, że panowie pijaczkowie zaczepiają dzieci, kobiety, rzucają wulgarne komentarze nt. przechodzących osób. Administracja, której zgłaszano potrzebę wymiany zamków na takie, których nie da się otworzyć przez podważenie patykiem, nie widzi problemu. "Bo przecież któryś z tych mężczyzn pewnie jest mieszkańcem osiedla i ma klucz do obecnego zamka, więc do nowego też na pewno by dostał".

śmietnik

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 503 (579)

#56759

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W maju miałam wypadek na rowerze. Zostałam potrącona (nie z mojej winy) przez samochód, w efekcie czego znalazłam się pod podwoziem (ale byłam cały czas przytomna).
Świadkowie szybko mnie wyciągnęli, zadzwonili po pogotowie i pojechałam na gwizdkach do szpitala. I będzie o tym, co działo się na szpitalnym oddziale ratunkowym.

Najpierw położyli mnie w kołnierzu ortopedycznym na łóżko, a pod łóżkiem (tam jest jakaś półeczka chyba) położyli mój plecak. Prócz ciuchów, zapasu wody i banana, miałam w nim oczywiście portfel z dokumentami (kij tam z pieniędzmi).

Gdy mnie wstępnie przebadali zapadła decyzja, że trzeba prześwietlić. Wysłali mnie na rtg na tym łóżku. Co ważne - od samego początku skarżyłam się na ból w okolicach barku.
Jestem już na tym rtg i pielęgniarka musiała mi zdjąć do zdjęcia stanik. Krzyczy na mnie, żebym jej pomogła, a ja ze łzami w oczach, że nie mogę lewą ręką w zasadzie ruszyć (prócz złamania, które chwilę potem wyszło na zdjęciu, miałam również oparzenia III st.- ubytek tkanek na mniej więcej 1/3 przedramienia, łokciu i kawałku ramienia). Na to pani pielęgniarka zaczęła siłą ze mnie zdejmować koszulkę. A koszulki kolarskie są dosyć dopasowane do ciała. Na moją sugestię, żeby rozcięła, zrobiła duże oczy i zapytała:

- A w czym pani do domu pojedzie?

I dalej swoje, żebym ręce podniosła, bo ona zdjąć nie może. W końcu przyszła druga i jakoś bez rozcinania udało jej się to delikatnie zdjąć. A naprawdę wystarczyło rozciąć, ciuchy i tak by mi mama przywiozła...

Zdjęcie wykonane, technik oznajmia, że obojczyk złamany, dosyć brzydko, może operacyjnie, ale to decyzja ortopedy. Więc trzeba mnie przewieźć na tym łóżku do ortopedy. Pielęgniarki już pchają łóżko do drzwi, a ja się pytam - a co z ciuchami? No przecież nie pojadę taka goła przez korytarz, na którym siedzą inni pacjenci i dwóch pijaczków, których pogotowie przywiozło chwilę po mnie. Pani pielęgniarka wpadła na pomysł, żeby założyć mi z powrotem moją koszulkę. Ekstra! Na szczęście technik wyszedł ze swojej kanciapy i stwierdził, że to nie ma sensu, bo i tak zaraz pewnie będą mnie gipsować i znowu będą to ściągać. Zaproponował, żeby przykryć mnie prześcieradełkiem.

W międzyczasie, gdy jedna z pielęgniarek poszła po prześcieradełko, druga pomagała mi zejść z tego łóżka i usiąść na wózku, bo przyjechał pacjent, który potrzebuje łóżka. Zapytałam:

- Co z moim plecakiem?
- Co się pani będzie plecakiem przejmować, ratujemy pani zdrowie!

Ciekawe, czy gdyby mi zawinęli portfel z plecaka wraz z dowodem osobistym, legitymacją studencką, prawem jazdy i innymi dokumentami, które potwierdzają moją tożsamość, tydzień później zarejestrowaliby mnie do ortopedy? Niestety, nie mam paszportu, a stan, w jakim byłam po wypadku, uniemożliwiłby mi skutecznie chodzenie na policję, zgłaszanie kradzieży, składanie nowych dokumentów. Pominę fakt, że nie chciałabym mieć w nowy dowodzie zdjęcia z siniakami na twarzy :/.

Zawieźli mnie do gipsowni, a plecak z moim dowodem radośnie jeździł sobie tu i tam, po całym szpitalu, zostawiany bez opieki na korytarzu. Na szczęście do mnie wrócił bez braków.

Wracając do prześcieradełka. Panie pielęgniarki narzuciły je na mnie dosyć niedbale. Siedziałam potem na korytarzu i chyba tylko siłą woli powstrzymywałam je, żeby się nie osunęło i nie odsłoniło mojego ciała. Panowie pijaczkowie oczywiście nie mogli powstrzymać się od wrednych komentarzy, inni pacjenci i ich bliscy czekający wraz z nimi nie reagowali na to w żaden sposób. Czekałam, aż po prostu w pewnym momencie któryś z pijaczków podejdzie i je ściągnie dla zabawy.
Na szczęście tak się nie stało.

Podsumowanie.
Siedząc na SOR myślałam przede wszystkim o tym, żeby nigdzie nie zaginęły mi dokumenty, bo bez nich dalsze leczenie (które trwa do dzisiaj) w zasadzie byłoby niemożliwe, albo przynajmniej bardzo utrudnione. Najadłam się ogromnego wstydu, bo komuś było szkoda paru chwil, żeby porządnie mnie zawinąć w to prześcieradło (sama nie byłam w stanie go poprawić). A ze szpitala wyszłam w koszulce jednorazowej, którą dostałam od innej pielęgniarki, bo gips na obojczyku sprawił, że przez te 5 tygodni, kiedy go nosiłam, musiałam chodzić w koszulach brata, bo żadna moja nie obejmowała mnie w ramionach. A koszulka rowerowa i tak do wywalenia.

I jeszcze przestroga dla osób jeżdżących na rowerze - ludzie, jeździjcie w kaskach! Mój kask po uderzeniu z jednej strony rozsypał się w maczek, z drugiej - widać ślady przysmażenia. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdybym nie miała go na głowie.

SOR szpital słuzba_zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 572 (660)

#53818

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam młodszego kuzyna. Michała. Michał generalnie fajny chłopak, pomocny, uprzejmy. W szkole wygrywał jakieś konkursy, olimpiady z matmy i fizyki, cała rodzina się nad nim rozpływała, że taki zdolny i mądry. Dostał się na studia informatyczne i od razu rodzinka (jego mamuśka zwłaszcza), że Michał to na pewno będzie robił doktorat, a pewnie z czasem zostanie i profesorem.
Tutaj trzeba dodać, że Michał zna się z moim chłopakiem- Kamilem. Kamil ukończył informatykę już jakiś czas, pracuje jako programista, jeździ sobie to tu, to tam na szkolenia. Obcykany jest (nie to co ja, podła humanistka :P ).

Michał zaczął studia. Jakieś 3-4 tygodnie później dzwoni do Kamila, że trzeba mu pomóc jakiś program napisać, bo on nie wie za bardzo co i jak, i żeby Kamil mu napisał.
Kamil się wziął, napisał cały program (jakiś mały projekt, nie pamiętam co to dokładnie było), wysłał mailem i dzwoni do Michała:
[K]: Właśnie ci wysłałem. Obczaj to sobie.
[M]: Właśnie patrzę.
[K]: Wytłumaczyć ci to?
[M]: Nie, dzięki. Sam dojdę co i jak. A jeśli będę miał problemy, to zadzwonię.

Nie zadzwonił. Zapomnieliśmy o sprawie. Co do prośby o pomoc - nikt z nas się wtedy z tego nie śmiał, bo każdy może mieć z czymś problem.
Minął jakiś czas i Michał znowu dzwoni. Znowu jakiś program. Wysłał mailem o co chodzi. Kamil odebrał maila i dzwoni i tłumaczy, że to będzie podobnie, jak w tamtym poprzednim, tylko niewielka modyfikacja tu i tu, ale generalnie zasada działania jest taka sama.

[M]: Ja wiem. Tylko wiesz, ja nie mam tamtego kodu. Komputer mi się zwalił, musiałem stawiać system na nowo, wszystko poleciało w niego. A muszę to już jutro oddać.
[K]: Czekaj, zaraz ci wyślę ponownie poprzedniego maila.

Kamil wysłał ten program co poprzednio, napisał jeszcze raz w mailu gdzie i co zmienić. Niestety, kuzynowi to nie starczyło, tłumaczył się, że coś go gorączka bierze, że nie ma siły, że on ROZUMIE o co chodzi, ale czy Kamil może mu to od razu poprawić.
Mój chłopak pomyślał, że w zasadzie poprawienie tego to kilka minut roboty, a jak będzie tłumaczył przez telefon to zajmie więcej czasu. Poprawił, wysłał, napisał, żeby się odezwał jak się lepiej poczuje, to on mu to wtedy wytłumaczy.

I tak cisza przez dłuższy czas.
Aż do pewnego momentu, kiedy jechaliśmy do rodziny Kamila. Kamil prowadzi, dzwoni jego telefon, odbieram.
[M]: Hej, możesz mi dać Kamila?
[Ja]: Kamil prowadzi, nie może teraz rozmawiać. Coś się stało?
[M]: Oj bo mam problem z tym programem. Nie rozumiem go. Naprawdę nie może gadać?
[J]: Wiesz, śnieg pada, jakoś wolę, żeby miał obie łapy na kierownicy.
[M]: Ale to bardzo pilne! Jutro mam kolosa zaliczeniowego, muszę to wiedzieć. Nie możecie zatrzymać się na jakiejś stacji, żeby mi to wytłumaczył?

Opisuję pokrótce sytuację Kamilowi. Przewrócił oczami, coś burknął, że wiedział, że tak będzie, ale ok, zatrzymamy się i zadzwonimy.
Po jakichś 20 minutach się zatrzymaliśmy. Tylko po to, żeby Kamil zadzwonił i powiedział, że już 2 razy chciał mu to wytłumaczyć, ale Michał nie chciał, bo przecież rozumiał. Dodał, że gotowców mu pisać nie będzie, a ma wrażenie, że tak było. Coś tam jeszcze powiedział mocno wkurzony, rozłączył się, pojechaliśmy dalej.

Michał obecnie jest na III roku. Jakoś cicho się w rodzinie zrobiło o tym, jaki to on zdolny, jaki ambitny, jaki mądry. I nawet jakoś za specjalnie nikt nie wspomina o doktoracie.

A ja tam mu życzę dobrze mimo wszystko.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 491 (639)