Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

dgi

Zamieszcza historie od: 29 sierpnia 2013 - 21:49
Ostatnio: 17 kwietnia 2019 - 18:20
  • Historii na głównej: 4 z 14
  • Punktów za historie: 1597
  • Komentarzy: 45
  • Punktów za komentarze: 168
 

#84047

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w kamienicy, na parterze. Obok jest kolejne mieszkanie, naprzeciwko jeszcze jedno. Mieszkania malutkie, nad nami sąsiad połączył sobie dwa mieszkania, obok niego jest jeszcze jedno. Kiedy się wprowadziłam, myślałam - sąsiedzi widmo. Od półtora roku nie udało mi się zobaczyć sąsiadów z naprzeciwka, ani tych z górnych pięter.

Niestety, tak kolorowo być nie może. Kiedy przyjeżdżałam w odwiedziny, przed klatką stał pan sąsiad z połączonych mieszkań i jego 5-6-7? (nie dało się policzyć) jamników szorstkowłosych. Lubię wszelkie zwierzęta, więc zawsze było czochru-czochru, cześć, pieski. Ale...

Kiedy się wprowadziłam, okazało się, że pieski, a raczej właściciel nie jest taki super. Nie przeszkadzało mi, że biegały luzem, mało uczęszczana ulica, psy ogólnie przyjazne, do czasu, aż nowy miot podrósł... Te już nie są takie przyjazne, ujadają, rzucają się do nóg, szczekają na wszystko, co się rusza, na to, co się nie rusza w sumie też, bo zaczynają ujadać, jak tylko zostają wypuszczone na zewnątrz.

I tak godzina 6, koncert ujadających "parów" i drącego się sąsiada, że mają się zamknąć.
Sąsiad często pakuje je do swojego samochodu i gdzieś wywozi, pisałam, że nie da się policzyć, ile ich jest - sąsiad też chyba nie umie/nie wie, ile ma, bo już kilka razy któryś pies został na klatce i oczywiście ujadał (nie ma się co psu dziwić).

Pora zimowa, szybko ciemno, wracam z zakupów, otwieram drzwi do klatki i wylatuje na mnie ujadająca parówa. Sąsiada ani na klatce, ani na zewnątrz. Ja przeżywam mini zawał, bo kto by się nie zląkł?

Uroki kamienic/bloków, że może być słychać coś zza ściany lub sufitu. I tak kilka razy dziennie mam przyjemność słuchać galopu kilku grubych psów w tę i z powrotem. Czemu mnie to drażni? Przecież napisałam, że to uroki kamienic. Ano zgadzałoby się, gdyby było tak zawsze. Niestety zaczęło się to, kiedy my zaczęliśmy zwracać sąsiadowi uwagę. Czyli oczyma wyobraźni widzę złośliwe rzucanie czegoś stadu psów, żeby ci na dole dostawali kur***.

Na co zwracaliśmy sąsiadowi uwagę? Nie, nie na biegające luzem psy, rzucające się do nóg, nie na zasrany chodnik, nie na ujadające psy i sąsiada drącego się o 6 rano, nie na psy pozostawione czort wie na ile na klatce.

Zaczęliśmy zwracać uwagę na synusia (nie gówniarza, tylko starego konia, stereotypowo noszącego dres i łysą glacę), który w różnych godzinach (pi przez drzwi 8-14), po kilka godzin, radośnie urządza sobie koncerty rapu czy innego podłego hip-hopu (nie uważam za podłe gatunków samych w sobie, tylko tego, co on puszcza). I tak, siedząc w domu, słyszę łup-łup, bum-bum i wciąż basy, doprowadzające do szału (żeby nie było, że tylko pogłos, słowa też słyszę, a i nie raz zdarzyło się, że czułam, jak stół drży pod moimi łokciami).

Byliśmy na górze, prosiliśmy synusia, ścisz to. Dzwoniliśmy do tatusia, niech synuś ściszy. Od tatusia usłyszeliśmy, że synek tak sobie puszcza, jak ich nie ma, bo oni nie lubią takiej muzyki. A ja mam kur** lubić.

Któregoś dnia luby odbywał rozmowę kwalifikacyjną przez telefon, a tu znów to samo, jak na złość jeszcze głośniej. Udałam się osobiście na górę, napier******* pięścią w drzwi, ale chyba dresiwo przeraziło się kobietki 150 w kapeluszu, bo nie otworzył. A i przemieszcza się jak duch, bo na klatce też nigdy go nie minęłam. Starszy sąsiad dostał informację, że jak się to nie skończy, to my będziemy robić koncert swojej muzyki, ale wtedy, kiedy on już będzie w domu. Niestety, jestem miękka D i żal mi innych sąsiadów, toteż po 16, kiedy ludzie chcą odpocząć po pracy, nie mam sumienia robić czegoś takiego. Niemniej, próbowałam go zagłuszyć/dać do zrozumienia, że przegina, puszczając z głośników Lordi „Hard Rock Hallelujah” (3,5-4 minuty walenia hard rocka). Nie skutkuje, a nie chcę stresować swoich zwierzaków w postaci kota i chomika takimi głośnymi dźwiękami.

O ile przeżyję te psy, bo ostatnio rzadko mam z nimi styczność (chociaż gówno na butach denerwuje…; niczemu winne, że właściciel głupi, niemniej irytują, ale co się dziwić, że głupie, jak i syna nie umiał wychować do życia w społeczeństwie...), to codzienne koncerty, z którymi nie mogę nic zrobić, doprowadzają do szału. Żeby było weselej, latem, jak sąsiad z kamienicy naprzeciwko się nawali, to on z kolei robi koncert dla całej ulicy pt. polska wieś tańczy i śpiewa (nie mam tu na myśli nic złego w stosunku do wsi, chodzi mi o muzykę, jaką puszcza się na wiejskich potańcówach czy na weselach)…

Na dobitkę... Sąsiad wywozi psy chyba do lasu (miał na aucie kartkę, że sprzeda szczeniaki po rodzicach polujących), co zaowocowało nalotem pcheł u mojego kota. Małego kota wziętego ze schroniska, odpchlonego, odrobaczonego, obejrzanego, przebadanego, a teraz chuchanego i NIEWYCHODZĄCEGO. I tak walczę, bo pchły odporne, a w takiej ilości, że gryzą też mnie. Udało się je w miarę wytępić dopiero po generalnym sprzątaniu, pryskaniu, szorowaniu, zaklinaniu i comiesięcznym odpchlaniu kota.

I tak myślę, może Wy coś wymyślicie, jak bezpiecznie uprzykrzyć sąsiadowi życie w odwecie, tak abym ja problemów nie miała. Niestety wzywanie policji czy SM jest bez sensu, bo wspomniany wyżej sąsiad z kamienicy naprzeciwko często wzywał ich z powodu psów, a sąsiad z psami na sąsiada, który nawalony chce zabawiać muzyką całą ulicę. I w sumie to chyba już przestali w ogóle przyjeżdżać.

Psy michę mają, wyprowadzane są, więc zgłoszenie, że jest ich czort wie ile nic nie da, jedyne, o czym myślę, to zgłosić, że sąsiad bez hodowli chce sprzedawać niby rasowe szczeniaki, ale muszę poczekać, aż znów wywiesi kartkę w samochodzie.

A co do synusia, z każdym kolejnym koncertem mam ochotę zalać im drzwi ketchupem albo farbą. I rodzi mi się chęć mordu w postaci dania dresowi w ryj, bo kto mu uwierzy, że walnęła mu mała kobietka...

Może długo, może nie aż tak piekielnie, ale dla osoby walczącej w domu z depresją, z i tak dużym poczuciem bezsilności jest to podwójnie upierdliwe. Ogólnie stronię od ludzi, dlatego jestem raczej bezkonfliktowa, staram się rozumieć, bo ludzie są różni, mają różne problemy, sąsiedzi za ścianą ostatnio kłócili się w nocy, było słychać, ale jesteśmy tylko ludźmi, jestem w stanie to zrozumieć, tak jak przełknę te psy galopujące "po suficie", to tylko zwierzęta. Ale jakim człowiekiem trzeba być, żeby nie zrozumieć, że jak prosi się po raz n-ty, żeby ściszyć, to może faktycznie się przegina?

A tak ku stereotypom. Na początku ulicy swoją działalność prowadzi MONAR, w późnych godzinach, kiedy był otwarty, a ja wracałam z pracy (18:30), nigdy nikt mnie nie zaczepił. Na końcu ulicy mieszkają Cyganie. Cisza, spokój, żadnych awantur, zaczepiania, kradzieży. Na górze naszej kamienicy niedawno wprowadzili się Ukraińcy. Jeszcze nie zdążyłam się zorientować, że się wprowadzają, a już ich syn krzyczał mi „dzień dobry”, jak wracałam z zakupów, tak samo moim rodzicom, jak tylko zobaczył ich ze mną. Wystawiliśmy kanapę na korytarz, z zamiarem wyrzucenia albo oddania, sąsiad obok był poinformowany, że jak ktoś będzie pytał, to ma brać w cholerę. Tak też powiedział nowej sąsiadce Ukraince z góry, a jednak, zanim zabrała, przyszła zapytać nas, czy na pewno może, po 5 minutach kanapy nie było, bez hałasu, przeklinania czy innych cudów.

Można? Można. Wbrew stereotypom i tego co ludzie gadają. A prawdziwy, prawilny, pracujący, polski sąsiad... cóż.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (150)
zarchiwizowany

#83917

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Żadnego hejtu, czyste przemyślenia, więc proszę bez wyzwisk i hejtu właśnie.
Zastanawiam się co myśleć o małych dzieciach w sklepie...
Rozumiem, czasem nie ma dziecka z kim zostawić, z drugiej strony, dziecko powinno się uczyć, uspołeczniać, przyzwyczajać do otoczenia różnego rodzaju. Ale coraz częściej mam wrażenie, że rodzice o tym zapominają, a co gorsze, zapominają o innych ludziach i o bezpieczeństwie własnego dziecka...
Dwie sytuacje, w sumie jedna, druga to nagminna obserwacja.
Zacznijmy od obserwacji:
Na zakupy najczęściej wybieramy się z lubym w "godzinach szczytu" 15:30-17:00, czyli wtedy kiedy ludzie kończą pracę i właśnie robią zakupy. I tak w Biedronce, gdzie jest ciasno, ledwo można przejechać wózkiem bo w alejkach stoją metalowe kosze z towarem, albo palety do rozpakowania, przewija się mnóstwo ludzi. Ludzie ciągną koszyki, pchają kosze, patrzą na regały, przyglądają się produktom, cenom, a co za tym idzie, nie patrzą pod nogi. A nagminnie widzę dzieci rozradowane ciągnące plastikowy koszyk. Spoko. Tyle, że te dzieci same ledwo na nogach stoją, a co dopiero jeszcze koszyk z zakupami w małej łapce. Taki dzieciaczek jest nieprzewidywalny, nie wiadomo w którą stronę się zatoczy pod ciężarem koszyka, nie wiadomo kiedy upadnie, czy kiedy po prostu się zatrzyma. Gdzie rodzice? Obok? Mamusia trzyma koszyk z dzieckiem i pomaga? Ależ nie, rodzice są już na drugim końcu alejki zajęci zakupami. A ty człowieku martw się czy nie nadepniesz na takiego berbecia, albo nie wjedziesz w niego wózkiem... I czyja wina? Osobiście czułabym się potwornie, przypadkowo robiąc nic niewinnemu dzieciakowi krzywdę, a znając mentalność ludzką zostałabym jeszcze zakrzyczana przez rodziców, którzy pewnie obudziliby się dopiero słysząc wrzask dziecka...
Ty czujesz się głupio, dzieciak cierpi, a rodzice się drą bo nie pilnowali dziecka... Czyja wina?

Teraz sytuacja. Mila, stoisko z wędlinami. W kolejce 3 osoby i my. Obsługuje jedna Pani. Druga w kolejce stoi matka z dziewczynką w wózku, nie określę wieku bo dziecka nie widziałam, nie był to niemowlak bo wózek bardziej spacerówka, więc dziecko już raczej coś kumające. No i tak ni z tego ni z owego włącza się u dzieciaka syrena alarmowa. Nie był to płacz, to był wrzask. Fakt nie cierpię hałasujących dzieci, ale rozumiem, że małe dziecko może być niecierpliwe i się rozpłakać, ale to był rozkapryszony wrzask... Pani coś do dziecka powiedziała, zamilkło. Matka podniosła wzrok do lady, wrzask. I tu już zero reakcji. Tylko przepiękny uśmiech do Pani ekspedientki wyrażający: ojej, mam takie słodkie dziecko, posłuchaj jak wrzeszczy... (serio, miałam wrażenie, że zaraz to powie) I tak wrzeszczało, aż Pani obsłużyła osobę przed mamusią i samą mamusię. Nie prościej było, przeprosić, poświęcić dziecku chwilę i je uspokoić, oszczędzając zmęczonej ekspedientce i klientom, takiego wrzasku? I znów dziecko niczemu winne, tylko rodzic nie potrafiący nad pociechą zapanować, bo co innego płaczące niemowle, które uspokoi się jak zostanie nakarmione, albo przewinięte (czego naturalnie nie da się czasem zrobić już teraz natychmiast), a co innego kumający już coś dzieciak, który drze się, a rodzic totalnie nie reaguje.
Nie wspominając o stawianiu wózka z dzieckiem dokładnie pośrodku przejścia, wyjścia, alejki, a spróbuj ruszyć taki wózek, to sama meduza by wzroku pozazdrościła.

Jak mówiłam, nie chcę hejtu, nie chcę ludziom wytykać jak wychowywać dzieci, bo sama ich jeszcze nie mam, nie chcę oceniać, bo sytuacje są różne, tak samo jak dzieci, ale jednak można czasem ruszyć głową i ułatwić życie sobie, innym i samemu dziecku...
Co o tym myślicie? Tylko bez kłótni proszę :)

sklepy

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (27)

#75079

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dla tych którzy nie wiedzą małe wyjaśnienie: mokrym węglem w piecu się nie pali, bo piec się niszczy. A że węgiel to swojego rodzaju paliwo, możemy analogicznie przypisać sytuację: do baku auta nie lejemy ropy z wodą prawda?

Pojechałam dziś z ojcem po węgiel workowany, ot wygoda, nie ma bałaganu ani pracy przy przerzucaniu. Tata węgiel zakupił, zapłacił i podjechał pod magazyn (BLASZANY DUŻY GARAŻ, a więc węgiel składowany w suchym pomieszczeniu). Miły Pan zdejmuje paletę z naszym węglem, a z worków praktycznie cieknie woda. Kolejny raz. Jakim cudem skoro węgiel pakują sami? Jakim cudem skoro mamy od kilku dni potworne upały, a tata w zeszłym tygodniu wziął jedne z ostatnich worków, a więc dziś musieli mieć świeżo pakowany?
Tata oczywiście wrócił do kasy, i zażądał zwrotu pieniędzy. Pani pieniądze oczywiście zwróciła, ale tłumaczyła to tak: no bo takie mamy worki.
Serio? Plastikowe worki nasiąknięte wodą?
Ja rozumiem, że węgiel może być wilgotny, to naturalna rzecz. Ale na pewno nie aż tak, że worki, które kupowaliśmy jeszcze wcześniej, przez tydzień stały w ciepłej kotłowni (oczywiście otwarte), a węgiel nadal był mokry!
Co śmieszniejsze, Pani zaproponowała inny węgiel workowany, dużo droższy. Był suchy, wiecie dlaczego? Bo pakuje go producent, a nie nasz lokalny sklep.

Dla niektórych może to nie być piekielne, dla innych może normalne, dla jeszcze innych, którzy są znawcami, oburzające, że przeszkadza mi mokry węgiel.
Ale tak jak napisałam na początku, do auta też nie wlewamy wody bo mu szkodzi, tak samo jak naszemu piecowi.
W ten sposób firma dorobi, bo węgiel mokry jest cięższy, a nam niszczeje piec.

Dla zdziwionych: jutro jedziemy po luźny węgiel. Ten sam, jednak tańszy bo bez worka. I wiecie co? Składowany na kupie, pod chmurką, SUCHY. Tata sprawdzał. Gdzie tu logika? Widocznie wąż w łapkę i woda do wora.

Chcemy z własnej woli zapłacić więcej, żeby uniknąć bałaganu i swojej pracy, a koniec końców jesteśmy oszukiwani i narażeni na koszty, bo piec w końcu cały czas niszczeje, o podajniku nie wspominając...

Ktoś to w ogóle kontroluje? Regulują to jakieś przepisy?
Dodam, że zimną kupowaliśmy węgiel w wielkim sieciowym markecie budowlanym. Też był mokry...

Sklepy budowlane

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (267)
zarchiwizowany

#73859

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Praktycznie centrum miasta, ulica bardzo uczęszczana przez przechodniów ze względu na ilość i jakość sklepów. Na tejże ulicy mała, ekskluzywna, galeria handlowa, a na jej placu przy ławeczkach jest sobie fontanna, takie strumienie wody wystrzeliwujące wprost z płyt chodnikowych. Siedzę sobie na ławeczce i z nudów obserwuję ludzi. W fontannie radośnie biega dwóch chłopców około trzyletnich, w samych gaciach. Mamusie obok żywo plotkują. No cóż, niesmak jest, może nie dla wszystkich, ale w końcu centrum miasta, kręcą się różni ludzie, żule, pedofile, osoby nielubiące wrzeszczących bachorów, od koloru do wyboru. No cóż, ochronie nie przeszkadza, mi też nieszczególnie, nie zwracam uwagi. Ale wtem jedno z dzieciąt podnosi larum. Zerkam w jego stronę i myślę sobie "nie, nie zrobisz tego...". A jednak. Centrum miasta, galeria handlowa, jakieś 30 metrów do toalet, a mamusia ściąga dzieciakowi gacie, wystawiając go na widok w stronę chodnika i przystanku tramwajowego, po czym spokojnie szuka suchych gaci i dopiero go ubiera.
Może przesadzam, ale w moim odczuciu raczej nie jest to miejsce na takie pokazy. Tyle trąbi się o różnych złych ludziach, a rodzice wystawiają ptaszki swoich dzieci na widok publiczny... Osobiście nawet na plaży nie pozwoliłabym żeby obcy ludzie oglądali moje dziecko nago, a co dopiero w centrum miasta...
A z drugiej strony, może po prostu nie każdy chce oglądać gołe małe dzieci... Tak tak nie chcesz nie patrz, ale w ułamkach sekund co zobaczysz to już nie odzobaczysz...
Ludzie są dziwni...

Mamusie roku

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (43)

#71023

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, 2 klasa technikum.

"Koledzy" bardzo się w szkole nudzili, więc znaleźli sobie rozrywkę w postaci dokuczania mi. Wyzwiska, upokorzenia przy całej klasie (a i nauczyciel się uśmiechał pod nosem), ksiądz przekręcił moje imię na męskie, a więc i oni podchwycili kolejny pomysł na dokuczanie, pomijali mnie we wszelakich klasowych przedsięwzięciach, ostentacyjnie nie podawali mi ręki na przywitanie.
Piekielnych sytuacji było sporo, na prawdę różnych.

Jakoś starałam się sobie z tym poradzić, jednak z czasem zrobiłam się osowiała, przestałam z kimkolwiek rozmawiać, całymi dniami spałam... Moi rodzice wzięli sprawę w swoje ręce.

Sprawa zakończyła się grupowym spotkaniem.
Spotkanie wyglądało tak: moja mama i ja, kontra wszystkie mamusie, wychowawczyni i pedagog. Oczywiście to ja zostałam tą winną, chociaż nawet nie dano mi dojść do głosu.

"Grzeczni" synkowie zostali zaproszeni tylko po to, żeby odsłuchać jak pani pedagog odczytuje formułkę z książki i stwierdza, że właściwie nic złego mi nie zrobili.
Jakim cudem książkowa formułka może określić czy zostałam skrzywdzona czy nie? Jakim cudem niby wykształcona pedagog stwierdza, że nic złego się nie stało, w ogóle nie podejmując rozmowy ze mną, jak się czuję i co się ze mną dzieje..?

Do dzisiejszego dnia żałuję, że nie dałam któremuś z nich w mordę, wbrew pozorom byłoby to dużo lepsze rozwiązanie niż szukanie pomocy u osób, które z założenia powinny mi taką pomoc dać, a zaszkodziły jeszcze bardziej.

Podejrzewam, że nie wszyscy z Was zrozumieją, że nawet małe dokuczliwości powtarzane dzień w dzień, mogą spowodować dużą krzywdę, a wmówienie mi, że to moja wina, zmiażdżyło moją pewność siebie do zera. Odbiło się to na mnie do tego stopnia, że walczę z tym do dziś...

Szkoła

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 240 (306)
zarchiwizowany

#71039

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Genialne mamusie.
Centrum handlowe, część restauracyjna.
Bohaterowie: 4 dziewczynki, 3 około 6-letnie, jedna około 2 lata i dwie młode wysztafirowane mamusie.
Konsumpcja powoli się kończy, dzieci zaczynają się nudzić. Najmniejsze zaczyna ryczeć, a więc mamusia wpada na pomysł zakupienia swojemu dzieciątku zabawki. Owa zabawka została "wyciągnięta" z maszyny, (wiecie taka, co wrzuca się 1,2,5 zł i wypada jajo z zabawką).
Pierwsza piekielność, jak można być tak głupim i dać tak małemu dziecku tak drobną zabawkę...
Reszta młodocianego grona podnosi wrzask bo one też chcą. Na co obie mamusie, że pieniędzy już nie ma, że zapłaciły za jedzenie (w zestawach również były zabawki) i tylko ta najmłodsza dostanie. (Serio? Czwórka dzieci i tylko jedno dostaje zabawkę?)
Zaczyna się apokalipsa, wymuszony płacz, wrzaski błaganie, włażenie na maszynę...
W końcu jedną z mamuś olśniło. I w te słowa do córki:
"a masz pieniądze?", no dzieciak naturalnie nie miał,
no to mamusia: "jak ktoś Ci da to będziesz miała".
Chwila ciszy, sielanka, mamusie plotkują, dzieci gdzieś znikają. Po chwili olśnienie, gdzie one są?
"Ty, patrz, one ludzi zaczepiają!" i dawaj wrzask, dziewczynki przyszły i dostały opr, że ludzi nie wolno zaczepiać. (ochroniarz stał z wybałuszonymi oczyma...).
Piekielność druga, jak można najpierw powiedzieć dziecku, że jak ktoś da, to będzie miało, a potem zrugać je, że tak nie wolno? Robienie dzieciom wody z mózgu...
Kolejna apokalipsa, mamusie zbierają się do wyjścia, znów krzyk wrzask, płacz. Małe do wózka, dwie pozostałe pękły i się ubrały, tylko ta najbardziej przedsiębiorcza nadal staje okoniem.
No to mamusia standardowe zagranie yntelygentnego rodzica.
"Chcesz to zostań, ja idę, na razie" i idzie w cholerę. Dziecko uparcie zostaje.
Piekielność trzecia, jak można zostawić dziecko same w centrum handlowym?! Tyle się mówi, żeby uważać, różni ludzie się kręcą, a i samo dziecko mogło pójść sobie w inną stronę i szukaj wiatru w polu...
Nie ukrywam oglądałam to z niemałym rozbawieniem, ale z drugiej strony ogarniało mnie przerażenie jak można być tak mało inteligentnym rodzicem. Może to nie jest aż tak piekielne jakbyście chcieli czytać, ale widząc to na własne oczy byłam na prawdę zdumiona nieodpowiedzialnością dwóch kobiet odpowiadających za swoje własne pociechy...

Centrum handlowe

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (30)
zarchiwizowany

#67322

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie znam się na tych bankowych bzdurach typu kredyty, pożyczki, nie korzystam z tego (i mam nadzieję, że długo nie będę musiała). Jednak moi rodzice postanowili wziąć kolejną pożyczkę/kredyt (mało ważne), ważne jest to, że już kilka razy coś takiego w banku załatwiali więc wiedzieli mniej więcej jakich dokumentów bank potrzebuje. Jako, że jesteśmy z małej miejscowości wybraliśmy się do większego miasta (30km drogi).
Podejście pierwsze: (czwartek godz. 10) Pani obsługująca rodziców wysłała do analityka te wszystkie formularze, aby potwierdził przyznanie kredytu, po czym prosi o ponowne przyjście około godziny 13. Załatwiamy inne duperele, wracamy na 13, rodzice do banku w celu podpisania umowy, ja rajd po sklepach. O 15 zaczynam się zastanawiać ile czasu może trwać podpisanie takiej umowy, idę do banku, decyzji jeszcze nie ma, witamy w XXI w. Tatowy na godz. 16 umówiony do lekarza, bank do 17. trudno, jedziemy, w razie gdyby decyzja przyszła przed 17 prosimy o telefon. Decyzja nie przyszła (przez 7 godzin!). Z racji pracy do banku rodzice dotarli w poniedziałek. Kredyt przyznany, starsi podpisują umowę, mama (pośród innych dokumentów) podaje kartę rencisty do skserowania (pewna, że to też jest potrzebne), Pani mówi, że nie potrzebne. Tata robi błąd w dacie, zamiast 06 pisze 07, poprawia, oddaje Pani dokumenty. Pani SPRAWDZA wszystkie dokumenty, dziękuję do widzenia. Zamiast 60 - 120 km zrobione... Ale to za mało piekielne. Dziś telefon. Bo potrzebne jest ksero karty rencisty mamy, a pod poprawką daty, którą tata "nabazgrał" musi postawić podpis. Przypominam, że Pani dokumenty sprawdzała. Tadam! 180 km, 3 dni praktycznie stracone na jeżdżenie. Witamy w bankowości XXI w.

Bank

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (20)

#64668

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzyło się, że musiałam odwiedzić psychologa.
W przychodni na piętrze, same gabinety psychologów i psychiatrów. Wygląda to w ten sposób, że z klatki schodowej wchodzi się przez drzwi do korytarza (poczekalni), a stamtąd do poszczególnych gabinetów.

Byłam na miejscu sporo przed czasem, a więc usiadłam sobie w kącie pomieszczenia, wsadziłam słuchawki w uszy i zajęłam się graniem.

Przyjmowała jedna pani psycholog (gabinet po przeciwległej stronie mojego krzesełka).
W gabinecie siedziała kobieta, z problemami dotyczącymi pracy.

Skąd wiem? Pod drzwiami gabinetów jest szpara spokojnie na 2-3 palce, a i drzwi szału nie robią. Pomimo tego, że słuchałam muzyki miałam wrażenie, że panie siedzą obok mnie i plotkują.

Poprzednim razem byłam w przychodni z chłopakiem, czekał na mnie w poczekalni. Nie pytał o czym rozmawiałyśmy, nie musiał.

Wydaje się to błahe, jednak idąc do psychologa czy psychiatry człowiek liczy na dyskrecję, prywatność, jakiś komfort rozmowy.
No niestety, niedługo nawet szklane drzwi u ginekologa mnie nie zdziwią.

Małe wyjaśnienie, przychodnia została przeniesiona ze szpitala do małego budynku, świeżo po remoncie więc wszystko w środku jest nowe, włącznie z drzwiami...

Poradnia psychologiczna

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 430 (500)
zarchiwizowany

#63972

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Świerza dzisiejsza sprawa.
Na stronie marketu budowlanego na c, tata znalazł wanno-kabinę, w bardzo dobrej cenie (nie promocja, nie przecena, po prostu zwykła cenna tylko niższa niż innych tego typu kabin i w innych marketach).
Po uprzednim zadzwonieniu czy kabina jest dostępna (nie z wystawy), rodzice pojechali 30 km do sklepu aby ją zakupić.
Na miejscu okazało się, że owszem kabina jest, nawet nie rozpakowana, ale nie ma jednego kartonu. Matula zrobiła hałas, że nie po to jechała właściwie 60 km, żeby wrócić z niczym, tym bardziej, że dzwonili.
Stanęło na tym, że wymontują brakującą część z modelu z wystawy. Pracownik zaznaczył, że jak czegoś będzie brakować to mamy od razu zgłaszać telefonicznie(!)
W domu zabieramy się za montaż. Pierwszy zgrzyt w żadnym kartonie nie ma instrukcji. Szukamy w internecie, niestety nawet na stronie producenta nie ma.
Dzwonimy - tak nie ma problemu w ciągu 10 minut wyślą na maila. Po 30 minutach nic nie ma. Kolejny telefon, oni takiej instrukcji nie mają, ale wyślą(O_o).
Przychodzi instrukcja od innego modelu, tata macha ręką, jakoś damy radę. (później dowiedziałam się, że już nie zawsze do takich "sprzętów" dodają instrukcję)
Dół kabiny złożony (z licznymi poprawkami, przez brak instrukcji), zabieramy się za szyby. Kolejny zgrzyt nie ma kolejnych części (prowadnic).
Przez brak instrukcji nawet nie mamy spisu elementów, więc może brakować czegoś jeszcze.
Jutro z samego rana tata chwyta za telefon, o ile przez noc nie zdecyduje się pojechać na miejsce.
I teraz powiedzcie mi, jak tu nie rzucać mięsem do pracowników i odnosić się do nich z szacunkiem? (Nie mówię tu o wszystkich, tylko o tych winnych sytuacji.)
W teorii mamy prawo zwrócić towar i żądać zwrotu pieniędzy, wymienić go, lub żądać upustu.
Jednak mieszkamy w Polsce i podejrzewam, że pieniędzy nie zwrócą bo kabina jest już "ruszona" (nawiercona, żeby przymocować obudowę i pozbawiona folii ochronnej), towaru nie wymienią bo była to ostatnia sztuka w magazynie, a za inną tego typu trzeba będzie dużo dopłacić. A zniżka? Nawet jeżeli ją dostaniemy, to tylko bogowie wiedzą ile będziemy użerać się jeszcze aby dostać brakujące części... Nie wspominając o tym, że za paliwo nikt nam pieniędzy nie zwróci...
Ręce opadają, strach cokolwiek kupować...

Market budowlany na c

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -15 (29)
zarchiwizowany

#63600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uwielbiam świąteczne zakupy...
Jak co roku przed świętami wybraliśmy się całą rodziną do sąsiedniego, większego miasta na zakupy.
W markecie do którego zaglądamy najczęściej, jednym z celów naszej eskapady były żelki na wagę.

Dla małego wyjaśnienia: wszystkie cukierki i wspomniane żelki wsypane są w przeszklone zamykane przegródki na "wysepce", a nakłada je pani zajmująca się tym stanowiskiem (pakuje, waży i nakleja cenę).

Mamy sprawdzone żelki za około 10zł, ale w tym roku mama chciała zaszaleć i kupić "oryginalne" (wszyscy wiedzą jakiej firmy) za 30zł (kg). Cieszyliśmy się jak małe dzieci, bo rzadko pozwalamy sobie na takie rarytasy (w myśl mojej mamy: nawet czekoladowe cukierki są tańsze). Miła pani spakowała nasze zamówienie, zagadała i życzyła wesołych świąt.
Gdzie tutaj piekielność?
Kilka rodzajów było droższych, na szczęście się na nie nie skusiliśmy... Dlaczego na szczęście?

Po powrocie do domu, przy rozpakowaniu zakupów odłożyłam woreczek ze słodyczami na blat. Łakocie wydały dźwięk podobny do położenia landrynek, a nie miękkich żelków. Z sercem w gardle otwieram worek i sięgam po jedną sztukę. Myślę, że stwierdzenie "można tym szyby wybijać" wystarczy aby opisać nasze upragnione smakołyki. Wydaliśmy około 40zł na stare żelki, za tą cenę mielibyśmy 4 kg, tych tańszych, które też są dobre. Niby nic, tragedia się nie stała, jednak w czasach kiedy 40 zł to czasem "dniówka" w pracy, ciśnienie skoczyło wszystkim.

Uprzedzając komentarze: nie, nie pojechaliśmy z reklamacją, paliwo wyniosło by dwa razy tyle niż to co zapłaciliśmy za nieszczęsne słodycze...

Także święta spędzamy na "dziamoleniu" żelek, smaku nie zmieniły, zepsute nie są, a wyrzucić tyle pieniędzy szkoda. I tylko tata pociesza nas, że na dłużej starczą ;)

Nauczka na przyszłość: nie kupujcie drogich rzeczy na wagę, mało schodzą, więc prawdopodobnie nie są pierwszej świeżości...

Market

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (30)