Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

dgi

Zamieszcza historie od: 29 sierpnia 2013 - 21:49
Ostatnio: 17 kwietnia 2019 - 18:20
  • Historii na głównej: 4 z 14
  • Punktów za historie: 1597
  • Komentarzy: 45
  • Punktów za komentarze: 168
 
zarchiwizowany

#83917

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Żadnego hejtu, czyste przemyślenia, więc proszę bez wyzwisk i hejtu właśnie.
Zastanawiam się co myśleć o małych dzieciach w sklepie...
Rozumiem, czasem nie ma dziecka z kim zostawić, z drugiej strony, dziecko powinno się uczyć, uspołeczniać, przyzwyczajać do otoczenia różnego rodzaju. Ale coraz częściej mam wrażenie, że rodzice o tym zapominają, a co gorsze, zapominają o innych ludziach i o bezpieczeństwie własnego dziecka...
Dwie sytuacje, w sumie jedna, druga to nagminna obserwacja.
Zacznijmy od obserwacji:
Na zakupy najczęściej wybieramy się z lubym w "godzinach szczytu" 15:30-17:00, czyli wtedy kiedy ludzie kończą pracę i właśnie robią zakupy. I tak w Biedronce, gdzie jest ciasno, ledwo można przejechać wózkiem bo w alejkach stoją metalowe kosze z towarem, albo palety do rozpakowania, przewija się mnóstwo ludzi. Ludzie ciągną koszyki, pchają kosze, patrzą na regały, przyglądają się produktom, cenom, a co za tym idzie, nie patrzą pod nogi. A nagminnie widzę dzieci rozradowane ciągnące plastikowy koszyk. Spoko. Tyle, że te dzieci same ledwo na nogach stoją, a co dopiero jeszcze koszyk z zakupami w małej łapce. Taki dzieciaczek jest nieprzewidywalny, nie wiadomo w którą stronę się zatoczy pod ciężarem koszyka, nie wiadomo kiedy upadnie, czy kiedy po prostu się zatrzyma. Gdzie rodzice? Obok? Mamusia trzyma koszyk z dzieckiem i pomaga? Ależ nie, rodzice są już na drugim końcu alejki zajęci zakupami. A ty człowieku martw się czy nie nadepniesz na takiego berbecia, albo nie wjedziesz w niego wózkiem... I czyja wina? Osobiście czułabym się potwornie, przypadkowo robiąc nic niewinnemu dzieciakowi krzywdę, a znając mentalność ludzką zostałabym jeszcze zakrzyczana przez rodziców, którzy pewnie obudziliby się dopiero słysząc wrzask dziecka...
Ty czujesz się głupio, dzieciak cierpi, a rodzice się drą bo nie pilnowali dziecka... Czyja wina?

Teraz sytuacja. Mila, stoisko z wędlinami. W kolejce 3 osoby i my. Obsługuje jedna Pani. Druga w kolejce stoi matka z dziewczynką w wózku, nie określę wieku bo dziecka nie widziałam, nie był to niemowlak bo wózek bardziej spacerówka, więc dziecko już raczej coś kumające. No i tak ni z tego ni z owego włącza się u dzieciaka syrena alarmowa. Nie był to płacz, to był wrzask. Fakt nie cierpię hałasujących dzieci, ale rozumiem, że małe dziecko może być niecierpliwe i się rozpłakać, ale to był rozkapryszony wrzask... Pani coś do dziecka powiedziała, zamilkło. Matka podniosła wzrok do lady, wrzask. I tu już zero reakcji. Tylko przepiękny uśmiech do Pani ekspedientki wyrażający: ojej, mam takie słodkie dziecko, posłuchaj jak wrzeszczy... (serio, miałam wrażenie, że zaraz to powie) I tak wrzeszczało, aż Pani obsłużyła osobę przed mamusią i samą mamusię. Nie prościej było, przeprosić, poświęcić dziecku chwilę i je uspokoić, oszczędzając zmęczonej ekspedientce i klientom, takiego wrzasku? I znów dziecko niczemu winne, tylko rodzic nie potrafiący nad pociechą zapanować, bo co innego płaczące niemowle, które uspokoi się jak zostanie nakarmione, albo przewinięte (czego naturalnie nie da się czasem zrobić już teraz natychmiast), a co innego kumający już coś dzieciak, który drze się, a rodzic totalnie nie reaguje.
Nie wspominając o stawianiu wózka z dzieckiem dokładnie pośrodku przejścia, wyjścia, alejki, a spróbuj ruszyć taki wózek, to sama meduza by wzroku pozazdrościła.

Jak mówiłam, nie chcę hejtu, nie chcę ludziom wytykać jak wychowywać dzieci, bo sama ich jeszcze nie mam, nie chcę oceniać, bo sytuacje są różne, tak samo jak dzieci, ale jednak można czasem ruszyć głową i ułatwić życie sobie, innym i samemu dziecku...
Co o tym myślicie? Tylko bez kłótni proszę :)

sklepy

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (27)
zarchiwizowany

#73859

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Praktycznie centrum miasta, ulica bardzo uczęszczana przez przechodniów ze względu na ilość i jakość sklepów. Na tejże ulicy mała, ekskluzywna, galeria handlowa, a na jej placu przy ławeczkach jest sobie fontanna, takie strumienie wody wystrzeliwujące wprost z płyt chodnikowych. Siedzę sobie na ławeczce i z nudów obserwuję ludzi. W fontannie radośnie biega dwóch chłopców około trzyletnich, w samych gaciach. Mamusie obok żywo plotkują. No cóż, niesmak jest, może nie dla wszystkich, ale w końcu centrum miasta, kręcą się różni ludzie, żule, pedofile, osoby nielubiące wrzeszczących bachorów, od koloru do wyboru. No cóż, ochronie nie przeszkadza, mi też nieszczególnie, nie zwracam uwagi. Ale wtem jedno z dzieciąt podnosi larum. Zerkam w jego stronę i myślę sobie "nie, nie zrobisz tego...". A jednak. Centrum miasta, galeria handlowa, jakieś 30 metrów do toalet, a mamusia ściąga dzieciakowi gacie, wystawiając go na widok w stronę chodnika i przystanku tramwajowego, po czym spokojnie szuka suchych gaci i dopiero go ubiera.
Może przesadzam, ale w moim odczuciu raczej nie jest to miejsce na takie pokazy. Tyle trąbi się o różnych złych ludziach, a rodzice wystawiają ptaszki swoich dzieci na widok publiczny... Osobiście nawet na plaży nie pozwoliłabym żeby obcy ludzie oglądali moje dziecko nago, a co dopiero w centrum miasta...
A z drugiej strony, może po prostu nie każdy chce oglądać gołe małe dzieci... Tak tak nie chcesz nie patrz, ale w ułamkach sekund co zobaczysz to już nie odzobaczysz...
Ludzie są dziwni...

Mamusie roku

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (43)
zarchiwizowany

#71039

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Genialne mamusie.
Centrum handlowe, część restauracyjna.
Bohaterowie: 4 dziewczynki, 3 około 6-letnie, jedna około 2 lata i dwie młode wysztafirowane mamusie.
Konsumpcja powoli się kończy, dzieci zaczynają się nudzić. Najmniejsze zaczyna ryczeć, a więc mamusia wpada na pomysł zakupienia swojemu dzieciątku zabawki. Owa zabawka została "wyciągnięta" z maszyny, (wiecie taka, co wrzuca się 1,2,5 zł i wypada jajo z zabawką).
Pierwsza piekielność, jak można być tak głupim i dać tak małemu dziecku tak drobną zabawkę...
Reszta młodocianego grona podnosi wrzask bo one też chcą. Na co obie mamusie, że pieniędzy już nie ma, że zapłaciły za jedzenie (w zestawach również były zabawki) i tylko ta najmłodsza dostanie. (Serio? Czwórka dzieci i tylko jedno dostaje zabawkę?)
Zaczyna się apokalipsa, wymuszony płacz, wrzaski błaganie, włażenie na maszynę...
W końcu jedną z mamuś olśniło. I w te słowa do córki:
"a masz pieniądze?", no dzieciak naturalnie nie miał,
no to mamusia: "jak ktoś Ci da to będziesz miała".
Chwila ciszy, sielanka, mamusie plotkują, dzieci gdzieś znikają. Po chwili olśnienie, gdzie one są?
"Ty, patrz, one ludzi zaczepiają!" i dawaj wrzask, dziewczynki przyszły i dostały opr, że ludzi nie wolno zaczepiać. (ochroniarz stał z wybałuszonymi oczyma...).
Piekielność druga, jak można najpierw powiedzieć dziecku, że jak ktoś da, to będzie miało, a potem zrugać je, że tak nie wolno? Robienie dzieciom wody z mózgu...
Kolejna apokalipsa, mamusie zbierają się do wyjścia, znów krzyk wrzask, płacz. Małe do wózka, dwie pozostałe pękły i się ubrały, tylko ta najbardziej przedsiębiorcza nadal staje okoniem.
No to mamusia standardowe zagranie yntelygentnego rodzica.
"Chcesz to zostań, ja idę, na razie" i idzie w cholerę. Dziecko uparcie zostaje.
Piekielność trzecia, jak można zostawić dziecko same w centrum handlowym?! Tyle się mówi, żeby uważać, różni ludzie się kręcą, a i samo dziecko mogło pójść sobie w inną stronę i szukaj wiatru w polu...
Nie ukrywam oglądałam to z niemałym rozbawieniem, ale z drugiej strony ogarniało mnie przerażenie jak można być tak mało inteligentnym rodzicem. Może to nie jest aż tak piekielne jakbyście chcieli czytać, ale widząc to na własne oczy byłam na prawdę zdumiona nieodpowiedzialnością dwóch kobiet odpowiadających za swoje własne pociechy...

Centrum handlowe

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (30)
zarchiwizowany

#67322

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie znam się na tych bankowych bzdurach typu kredyty, pożyczki, nie korzystam z tego (i mam nadzieję, że długo nie będę musiała). Jednak moi rodzice postanowili wziąć kolejną pożyczkę/kredyt (mało ważne), ważne jest to, że już kilka razy coś takiego w banku załatwiali więc wiedzieli mniej więcej jakich dokumentów bank potrzebuje. Jako, że jesteśmy z małej miejscowości wybraliśmy się do większego miasta (30km drogi).
Podejście pierwsze: (czwartek godz. 10) Pani obsługująca rodziców wysłała do analityka te wszystkie formularze, aby potwierdził przyznanie kredytu, po czym prosi o ponowne przyjście około godziny 13. Załatwiamy inne duperele, wracamy na 13, rodzice do banku w celu podpisania umowy, ja rajd po sklepach. O 15 zaczynam się zastanawiać ile czasu może trwać podpisanie takiej umowy, idę do banku, decyzji jeszcze nie ma, witamy w XXI w. Tatowy na godz. 16 umówiony do lekarza, bank do 17. trudno, jedziemy, w razie gdyby decyzja przyszła przed 17 prosimy o telefon. Decyzja nie przyszła (przez 7 godzin!). Z racji pracy do banku rodzice dotarli w poniedziałek. Kredyt przyznany, starsi podpisują umowę, mama (pośród innych dokumentów) podaje kartę rencisty do skserowania (pewna, że to też jest potrzebne), Pani mówi, że nie potrzebne. Tata robi błąd w dacie, zamiast 06 pisze 07, poprawia, oddaje Pani dokumenty. Pani SPRAWDZA wszystkie dokumenty, dziękuję do widzenia. Zamiast 60 - 120 km zrobione... Ale to za mało piekielne. Dziś telefon. Bo potrzebne jest ksero karty rencisty mamy, a pod poprawką daty, którą tata "nabazgrał" musi postawić podpis. Przypominam, że Pani dokumenty sprawdzała. Tadam! 180 km, 3 dni praktycznie stracone na jeżdżenie. Witamy w bankowości XXI w.

Bank

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (20)
zarchiwizowany

#63972

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Świerza dzisiejsza sprawa.
Na stronie marketu budowlanego na c, tata znalazł wanno-kabinę, w bardzo dobrej cenie (nie promocja, nie przecena, po prostu zwykła cenna tylko niższa niż innych tego typu kabin i w innych marketach).
Po uprzednim zadzwonieniu czy kabina jest dostępna (nie z wystawy), rodzice pojechali 30 km do sklepu aby ją zakupić.
Na miejscu okazało się, że owszem kabina jest, nawet nie rozpakowana, ale nie ma jednego kartonu. Matula zrobiła hałas, że nie po to jechała właściwie 60 km, żeby wrócić z niczym, tym bardziej, że dzwonili.
Stanęło na tym, że wymontują brakującą część z modelu z wystawy. Pracownik zaznaczył, że jak czegoś będzie brakować to mamy od razu zgłaszać telefonicznie(!)
W domu zabieramy się za montaż. Pierwszy zgrzyt w żadnym kartonie nie ma instrukcji. Szukamy w internecie, niestety nawet na stronie producenta nie ma.
Dzwonimy - tak nie ma problemu w ciągu 10 minut wyślą na maila. Po 30 minutach nic nie ma. Kolejny telefon, oni takiej instrukcji nie mają, ale wyślą(O_o).
Przychodzi instrukcja od innego modelu, tata macha ręką, jakoś damy radę. (później dowiedziałam się, że już nie zawsze do takich "sprzętów" dodają instrukcję)
Dół kabiny złożony (z licznymi poprawkami, przez brak instrukcji), zabieramy się za szyby. Kolejny zgrzyt nie ma kolejnych części (prowadnic).
Przez brak instrukcji nawet nie mamy spisu elementów, więc może brakować czegoś jeszcze.
Jutro z samego rana tata chwyta za telefon, o ile przez noc nie zdecyduje się pojechać na miejsce.
I teraz powiedzcie mi, jak tu nie rzucać mięsem do pracowników i odnosić się do nich z szacunkiem? (Nie mówię tu o wszystkich, tylko o tych winnych sytuacji.)
W teorii mamy prawo zwrócić towar i żądać zwrotu pieniędzy, wymienić go, lub żądać upustu.
Jednak mieszkamy w Polsce i podejrzewam, że pieniędzy nie zwrócą bo kabina jest już "ruszona" (nawiercona, żeby przymocować obudowę i pozbawiona folii ochronnej), towaru nie wymienią bo była to ostatnia sztuka w magazynie, a za inną tego typu trzeba będzie dużo dopłacić. A zniżka? Nawet jeżeli ją dostaniemy, to tylko bogowie wiedzą ile będziemy użerać się jeszcze aby dostać brakujące części... Nie wspominając o tym, że za paliwo nikt nam pieniędzy nie zwróci...
Ręce opadają, strach cokolwiek kupować...

Market budowlany na c

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -15 (29)
zarchiwizowany

#63600

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Uwielbiam świąteczne zakupy...
Jak co roku przed świętami wybraliśmy się całą rodziną do sąsiedniego, większego miasta na zakupy.
W markecie do którego zaglądamy najczęściej, jednym z celów naszej eskapady były żelki na wagę.

Dla małego wyjaśnienia: wszystkie cukierki i wspomniane żelki wsypane są w przeszklone zamykane przegródki na "wysepce", a nakłada je pani zajmująca się tym stanowiskiem (pakuje, waży i nakleja cenę).

Mamy sprawdzone żelki za około 10zł, ale w tym roku mama chciała zaszaleć i kupić "oryginalne" (wszyscy wiedzą jakiej firmy) za 30zł (kg). Cieszyliśmy się jak małe dzieci, bo rzadko pozwalamy sobie na takie rarytasy (w myśl mojej mamy: nawet czekoladowe cukierki są tańsze). Miła pani spakowała nasze zamówienie, zagadała i życzyła wesołych świąt.
Gdzie tutaj piekielność?
Kilka rodzajów było droższych, na szczęście się na nie nie skusiliśmy... Dlaczego na szczęście?

Po powrocie do domu, przy rozpakowaniu zakupów odłożyłam woreczek ze słodyczami na blat. Łakocie wydały dźwięk podobny do położenia landrynek, a nie miękkich żelków. Z sercem w gardle otwieram worek i sięgam po jedną sztukę. Myślę, że stwierdzenie "można tym szyby wybijać" wystarczy aby opisać nasze upragnione smakołyki. Wydaliśmy około 40zł na stare żelki, za tą cenę mielibyśmy 4 kg, tych tańszych, które też są dobre. Niby nic, tragedia się nie stała, jednak w czasach kiedy 40 zł to czasem "dniówka" w pracy, ciśnienie skoczyło wszystkim.

Uprzedzając komentarze: nie, nie pojechaliśmy z reklamacją, paliwo wyniosło by dwa razy tyle niż to co zapłaciliśmy za nieszczęsne słodycze...

Także święta spędzamy na "dziamoleniu" żelek, smaku nie zmieniły, zepsute nie są, a wyrzucić tyle pieniędzy szkoda. I tylko tata pociesza nas, że na dłużej starczą ;)

Nauczka na przyszłość: nie kupujcie drogich rzeczy na wagę, mało schodzą, więc prawdopodobnie nie są pierwszej świeżości...

Market

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (30)
zarchiwizowany

#61057

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mieszkam w domu jednorodzinnym. Ogólnie okolica blisko lasu, cud, miód, orzeszki. Jest tylko mankament. Osiedle się rozrasta, a domy rosną jak grzyby po deszczu. W końcu trafili nam się fajni sąsiedzi, starsze małżeństwo, pogadają, wypiją kawę, On miłośnik ogrodu, podpowie, pomoże, podmaluje drzewka. Ale zbyt kolorowo być nie może. Owy Pan zbudował kompostownik, my również mamy swój i wykorzystujemy go na maksa, sąsiad zaś, wszystkie odpady z ogrodu, typu liście, zwiędłe kwiaty itp, zamiast pozostawić aby zgniły i użyć jako nawozu, woli rozpalić sobie ognisko.
Wszelkie negatywne następstwa niestety dotykają nas. Dym zawsze leci w stronę naszego domu, nie mogę domyć białych ram okiennych, śmierdzi niemiłosiernie (wyobraźcie sobie duszące się mokre(!) liście różnych roślin) więc latem dusimy się przy zamkniętych oknach. Ale wiadomo, z sąsiadami trzeba żyć w zgodzie, ten raz na jakiś czas człowiek przeboleje. Jednak kiedy rozpalił po raz kolejny, widząc powiewające na suszarce świeżo wyprane pościele, myślałam, że mnie coś trafi... Szybka ewakuacja, sąsiad widząc, że biegamy i zdejmujemy, krzyknął tylko, że mu przykro i już gasi. Tylko po co skoro pranie i tak już nadaje się znów do pralki?
I teraz nie wiem czy to głupi nawyk sąsiada jest piekielny, czy to moi rodzice, nie interweniujący i zabraniający interwencji, bo "z sąsiadami trzeba żyć w zgodzie, a ten nie jest zły"...

sąsiedzi

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (34)
zarchiwizowany

#61029

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój wybranek musiał szybko dorosnąć. Jego rodzice rozwiedli się i został zmuszony do zamieszkania z ojcem. Nie przelewa się, a ojciec jakby mógł to wszystko oddałby na święte radio.
Chłopak pracuje i dorabia gdzie tylko może, aby wiązać koniec z końcem i móc do mnie przyjeżdżać. Po 3 latach związku (mamy już po 20 lat) zdecydowaliśmy się na wspólne wakacje. Nic wielkiego, 5 dni w domku znajomego nad jeziorem. Gdy "teść" dowiedział się o tym, że jego syn ma jechać na wakacje z demonem (tak, opętałam jego biednego syna, przecież on miał zostać księdzem) poleciał do właściciela domku z awanturą, że on sobie nie życzy(!) i nic nie ma nam wynajmować. W końcu luby okłamał ojca, że jedziemy do innej miejscowości. Teraz biedny zdenerwowany człowiek wydzwania pod wszystkie numery kurortów i innych wynajmowalnych cudów, jakie znajdzie i dopytuje o rezerwacje na jego nazwisko...
Dobrze, że za wynajem zapłacone, a na zakupy pieniądze leżą u mnie, bo nie raz te na przyjazd do mnie przenosiły się w tajemniczych okolicznościach z portfela lubego...

teść

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 212 (324)
zarchiwizowany

#61028

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po maturze pomyślałam sobie, że warto było by zarobić na wakacje. Dobrze się złożyło bo akurat przyjmowali uczennice do pomocy w sklepie (wyłóż, przynieś, wynieś, pozamiataj).
Z entuzjazmem ruszyłam pierwszego dnia do tego przybytku rozpaczy. I z godziny na godzinę mina mi rzedła.
Miałam być do pomocy, tym czasem pełnoetatowe pracownice snuły się po sklepie zagadując klientów (małe miasteczko, wszyscy się znają), a na pytanie gdzie dany towar rozłożyć (na "ich" działach)i co zrobić jak się nie zmieści, odpowiadały "znajdź miejsce, musi się zmieścić".
Po pracy poszłam po rozum do głowy i stwierdziłam iż szkoda już i tak popsutego kręgosłupa na nurkowanie w zamrażarkach i zapieprzu za pracownice etatowe. Wybrałam się po dniówkę. Panie i Panowie, praca wakacyjna dla uczennic, całe 3,75 na godzinę, czyli właściwie godzinę musiała bym pracować na paczkę czipsów. Żeby było zabawniej, praca również w soboty i niedziele, stawka ta sama, a umowa? Umowę miałam dostać po pierwszym miesiącu pracy.
Rok później stało się tak, że z dwóch głównych właścicieli małych sieci sklepów, zrobił się jeden. Mój były "szef" wykupił wszystkie sklepy od drugiego właściciela. Pracownicom (kasjerkom) wykupionych sklepów zaproponował umowę, oczywiście śmieciową, z zawrotną wypłatą 750zł. Przez chwilę poczułam się jakbym porzuciła najlepiej płatną pracę przy wykładaniu towaru, nie wspominając o uczuciu rozkapryszenia i niedocenienia możliwości pracy.
I tak się teraz zastanawiam, jak za taką pensję utrzymać rodzinę?

sklepy

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (165)
zarchiwizowany

#53879

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Takie małe przemyślenia.
Kupiłam dzisiaj zegarek dobrej, znanej firmy zaczynającej się na "c", kończącej na "o", oraz słuchawki również dobrej firmy produkującej sprzęt wszelaki, zaczynającej się na "p" i kończącej na "c". (Nie podaję nazw, bo nie o to chodzi, jednak kto skojarzy będzie miał obraz opinii o tych firmach). Oba produkty tanie nie były, posiadają gwarancję na 3 i 2 lata. W czym piekielność? Ano w tym, że pomimo ceny, firmy, prestiżu firmy, na obu produktach widnieje ten malutki napisik "made in china". Serio? Nie twierdzę, że z Chin to od razu złe. Skoro takie wielkie firmy mają swoją produkcję tam, a nie np. w Zimbabwe i dają na te produkty gwarancję to niby wszystko jest ok. Weźcie pierwszy lepszy przedmiot do ręki, najlepiej plastikowy, podejrzewam, że w 90% znajdziecie ten mały szczegół. No właśnie i przez to nasza mnie taka myśl, że za kilka lat, zamiast do Anglii, Irlandii itp. krajów będziemy wyjeżdżać za pracą do Chin gdzie i tak jest już przeludnienie. Albo to my będziemy żyć w biedzie, a oni będę przeludniać się jeszcze bardziej coby starczyło pracowników na te wszystkie fabryki... Jeżeli tak wielkie firmy, będą cięły koszty produkcji w ten sposób w Europie nie zostaną żadne fabryki, więc wzrośnie bezrobocie i zmaleje popyt na te produkty. Błędne koło... Zastanawialiście się kiedyś nad tym?

Wielkie firmy

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (25)

1