Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

dumepaoli

Zamieszcza historie od: 7 kwietnia 2016 - 12:58
Ostatnio: 11 października 2021 - 17:36
  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 634
  • Komentarzy: 2
  • Punktów za komentarze: 2
 

#86924

przez ~magicstick ·
| Do ulubionych
Wstydzę się własnego ojca i najchętniej bym się do niego nie przyznawał. Jest pijakiem, żebrakiem, a może komunistą? Skądże. Ale od początku.

Mój ojciec spłodził pierwsze dziecko na początku lat 80. w wieku 19 lat. Ówczesna dziewczyna była niepełnoletnia i jej rodzice nalegali na ślub - wiadomo czym w tamtym czasie było piętno panny z dzieckiem. Ciężarna małolata zbuntowała się jednak i stwierdziła, że woli być panną z dzieckiem na łasce i niełasce rodziców niż wychodzić za mąż za faceta, który zanim jeszcze brzuch zdążył jej się zaokrąglić, prowadzał się już z inną. Ojcu w to graj i przy pierwszej okazji spieprzył na drugi koniec Polski. Wspieraniem wnuka i jego matki zajęli się moi dziadkowie.

Z dala o rodzinnego domu ojciec ukończył studia na akademii muzycznej i poznał moją matkę. Była to podobno wielka miłość prowadząca do ślubu, po którym wraz ze świeżo upieczoną małżonką wrócił w rodzinne strony. Dopiero tam matka dowiedziała się, że ojciec ma już jedno dziecko, z którym ma najdelikatniej mówiąc, raczej luźny kontakt. Matka się wściekła, ale końcem końców ojciec ją udobruchał tłumacząc, że wcale nie jest pewien, że to dziecko, bo w sumie to ta mała wcale do niego niepodobna, a jej matka jest wątpliwej moralności. Matka w swojej naiwności uwierzyła, choć moi dziadkowie stanowczo tej wersji zaprzeczyli - dziewuszka to wykapany tatuś w jej wieku, a i jego była dziewczyna, mama mojej przyrodniej siostry, to porządna dziewczyna z porządnej rodziny.
Miłość rodziców trwała do momentu przyjścia na świat mnie. Kilka miesięcy po tym, jak się urodziłem ojciec uznał, że się pomylił i jednak nie kocha mojej matki aż tak, a rodzinnie życie to już w ogóle nie dla niego. Znów się ulotnił, zostawiając w rodzinnym mieście już dwójkę dzieci. Na tamten moment nawet nie złożył pozwu o rozwód, jakby przewidział, że...

Wrócił jakieś 3 lata później. Znów obiecywał matce dozgonną miłość, przepraszał, że się pomylił, że teraz wie, co jest ważne. Matka, której oczywiście nie uśmiechało się samotne macierzyństwo, ochoczo przyjęła go z powrotem. Nasza rodzinna sielanka trwała jakiś rok - potem do naszych drzwi zapukały dwie kobiety z niemowlakiem i wypytały matkę: "Czy tu mieszka Jan Z?" Rodzicielka potwierdziła i okazało się, że panie przywiozły ze sobą nie kogo innego, jak mojego przyrodniego brata. Nie zdziwi Was pewnie, że ojciec zatęsknił za żoną, gdy młoda kochanka, którą sobie przygruchał wyznała, że okres jej się spóźnia i rano tak jakoś niedobrze się robi...

Tego matce było za wiele, wywaliła go z domu i złożyła pozew o rozwód. Ojciec jako oficjalny rozwodnik nie musiał już uciekać i został w rodzinnym mieście, przez jakiś czas mieliśmy nawet niezły kontakt, do czasu, aż na horyzoncie nie pojawiła się piękna, młoda kontrabasistka. Ojciec latał za nią jak pies, a ona śmiała mu się w twarz, bo dla 19-letniej, atrakcyjnej i uzdolnionej artystki rozwodnik z trójką dzieci był atrakcyjny jak Angelina Jolie w klubie dla gejów. No, ale jak to się mówi - chodził, chodził, aż wychodził i w końcu się zeszli.

Związek trwał dość długo, bo jakieś 8 lat, z czego 5 w stanie małżeńskim i dorobił się dwójki dzieci. Zdawałoby się, że ojciec w końcu odnalazł miłość życia i się ustabilizował, ale gdzie tam... Gdy druga żona zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do trzydziestki, w oko wpadła mu... jej młodsza siostra. Co w rodzinie to nie zginie, jak to się mówi - ojciec niebawem przeprowadził się od jednej siostry do drugiej składając pozew o rozwód.

Niestety i ten związek okazał się nietrwały, gdyż piątka dzieci to już nie przelewki i mimo dość sporych zarobków na zagranicznych kontraktach, ojciec po opłaceniu alimentów jest gołodupcem. Młodej konkubinie się to nie spodobało, bo okazało się, że wynajęta kawalerka i stare Tico to tak jakby wszystko co może jej zaoferować. Szybko więc zawinęła manatki i poleciała to młodszego. Ojciec w tym czasie czynił nieudane próby powrotu do drugiej żony, a gdy ta zamknęła mu drzwi przed nosem, przypałętał się do mojej matki w wiadomym celu. I tu nie znalazł zrozumienia i będąc już sporo po czterdziestce wdawał się co rusz w przelotne romanse ze studentkami lub koleżankami z orkiestry, odliczając dni, aż jego najstarsza córka skończy studia i skończy się jego zobowiązanie alimentacyjne.

Liczył też na to, że ja studia przeskoczę, co by staruszka odciążyć finansowo. Wkrótce po mojej obronie pochwalił się, że w wieku 50 lat został ojcem po raz szósty - matką była jakaś koleżanka zza granicy, która jednak wyraźnie zaznaczyła, że "Ty płacić na dziecko, ale my nie być razem". Ojciec jak niepyszny wrócił do kraju. Sądziłem, że w końcu zakończy to skakanie z kwiatka na kwiatek, ale cóż... krótko po tym, jak moja żona zaszła w ciążę oświadczył mi, że będziemy mieć dzieci w tym samym wieku, bo jego najnowsza partnerka jest w ciąży. Tym samym moje dziecko jest o kilka tygodni starsze od swojego wujka, a ojciec został (póki co ostatni raz) po raz siódmy tatusiem w wieku 60 lat.

Większość szczegółów tego wszystkiego znam od moich dziadków, którym się zwierzał, bo mi zawsze mydlił oczy i robił z siebie tatusia roku.

Wiecie dlaczego się go wstydzę? Mam szóstkę rodzeństwa, z czego dwójki w ogóle nie znam, z trójką mam jako taki kontakt, a dla jednego z braci jestem raczej wujkiem niż bratem. Do tego okazuje się, że mogę mieć jeszcze więcej rodzeństwa, bo do ojca zgłosiły się jeszcze dwie dziewczyny, twierdzące, że możliwe, że są jego córkami. Jedna zobaczywszy co to za człowiek uciekła, druga sądownie domaga się testów na ojcostwo. Ojciec do tego chwali się, że jego znajoma, ciemnoskóra Francuska, z którą miał romans ma dziwnie jasne dziecko i może to jego syn, hehe.

Nawet nie wiecie jak chętnie zamieniłbym tego błazna na Janusza z wąsem, zadowalającego się kapciami, schabowym i Familiadą w niedzielę...

ojciec

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 304 (318)

#86652

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność systemu? Prawa? A może po prostu ludzi? Nie wiem oceńcie sami.

Znajomi jakieś 5 lat temu adoptowali 4-letniego chłopca. Chłopiec ten, jak zresztą większość dzieci obecne zakwalifikowanych do adopcji, został matce zabrany w czasie kolejnej libacji alkoholowej (ojciec oczywiście nieznany). Wyobraźcie sobie 4-latka, który ledwo, co chodzi i nie mówi. Dzieciak przeszedł przez piekło. Znajomi przez kolejne piekło, próbując naprawić psychikę dziecka. Ciągła rehabilitacja (mały miał problemy z prawidłowym napięciem mięśniowym) i wizyty u psychologa przyniosły rezultaty. Jasiek już tylko niewiele odstaje od swoich rówieśników.

Zapytacie, czy to ta piekiełka historia? Odpowiedź brzmi nie – to tylko wprowadzenie.

Kilka dni temu, znajoma znalazła Jaśka na facebooku. I nie, to nie było konto dziecka, o którym ona nie wiedziała. To były stare zdjęcia jeszcze sprzed adopcji umieszczone na jednej z grup dotyczących zaginionych dzieci. Oczywiście pod spodem opis jak to biedna matka szuka swojego zaginionego syna. No i cała masa wspierających komentarzy i sporo udostępnień.

I tu zaczyna się największa piekielność. Dla tych, co nie wiedzą – po adopcji dziecko dostaje nowy akt urodzenia i nowy numer pesel. Wszystkie stare dane zostają utajnione i nikt nie ma do nich dostępu. Jedyny wyjątek to adoptowane dziecko po skończeniu 18 roku życia, (jeśli chciałoby szukać rodziny biologicznej).
Znajoma zgłaszała post na facebooku – oczywiście post nie narusza standardów.
Do adminów grupy nie pisze z obawy przed przekazaniem jej danych matce biologicznej.
Ośrodek adopcyjny i dyrektorka domu dziecka umywają ręce – tzn. nie wiedzą, co zrobić i odsyłają na policję.
A na policji zaproponowali, aby znajoma złożyła sprawę cywilną, ale wtedy zarówno jej dane jak i dane dziecka trafią do akt i pozna je matka biologiczna.

Znajoma jest załamana i nie wie, co zrobić. Boi się, że ktoś zobaczy ją i Jaśka, napisze do tamtej kobiety, a ona zacznie ich nachodzić, lub spróbuje odebrać siłą jej syna. Dodatkowo znajoma boi się o psychikę dziecka. Chłopiec wie, że urodziła go inna mama, która niestety nie mogła się nim zająć. Boi się, co pomyśli dziecko na wieść, że pierwsza mama go szuka. Czy będzie chciał do niej wrócić? A co jeśli będzie miał pretensje, że obecna mama nie powiedziała mu, że ta pierwsza go szukała?
Jednym słowem, sytuacja jest patowa. Tym bardziej, że nie wiadomo, z jakich powodów biologiczna matka szuka dziecka. Czy faktycznie, weszła na dobrą drogę i chce naprawić wcześniejsze zaniedbania? A może szuka dodatkowego „źródła” dochodu.

Jednak niezależnie od powodów postępowanie matki biologicznej jest wbrew prawu – została pozbawiona praw rodzicielskich nie bez powodu. W sądzie nikt jej nie udostępni nowych danych dziecka. Ale grup na facebooku nikt nie kontroluje.

[EDIT]
Po zgłoszeniu sprawy z nowo utworzonego konta (wraz z informacją dlaczego z nowo utworzonego), admini zdjęli post z grupy. Teraz znajoma martwi się, czy na innych grupach niebiologiczna matka nie spróbuje. Albo jeśli się faktycznie zmieniła i jest mocno zdeterminowana to czy nie spróbuje inaczej.

Adopcja MatkaBiologiczna Facebook Policja

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (182)

#86500

przez ~effa1990wro ·
| Do ulubionych
Madkowe zapalenie mózgu, level hard.

Mam bratową, niestety... Na początku poznania się było słodko - pierdząco, zresztą wygląda tak chyba każda znajomość - na początku każdy się stara by było miło i fajnie, a później ujawniają się wszelkie wady, kompleksy, dziwne pretensje.
Tutaj sielanka trwała do czasu aż nie zaszła w ciążę, wtedy po razy pierwszy wydarła mordę na brata (przynajmniej przy jego rodzinie) i tak o byle pierdołę, x razy w ciągu dnia. No ale w ciąży, hormony szaleją, ona strasznie spuchła w trakcie i widać było że przejście na piętro po schodach to dla niej wyzwanie, nikt się nie mieszał.

Później urodziła pierwsze dziecko, córkę. Oczekiwała że babcie na zmianę będą się zajmować niemowlakiem, bo w końcu żłobek kosztuje, a ona musi iść do pracy. Jakiś był foch kiedy moja matka nie zdecydowała się rzucić pracy by być niańką, do tego dojeżdżać 100 km do wnuczki na dni "robocze".

Był ból odwłoka też, że za mało daje, za mało dała na wesele, za mało na chrzciny, mało zabawek kupuje, daje dzieciom po stówie zamiast zabawkę za kilkaset złotych.
Co święta były cyrki, bo dziadkowie dają pieniądze, a tu prezenty trzeba. Raz w ramach chamskiego odwetu dali rodzicom koperty z kartkami świątecznymi i pieniędzmi...
No tak, przecież dawanie dziecku pieniążka niszczy jego psychikę i wywołuje stany depresyjne, psia mać!

Rodzice mieszkają 100 km od tej ropuchy, ojciec ma cukrzycę, słabo jeździ, matka po wypadku boi się z nim dalej niż do najbliższej miejscowości jechać. A już zimą to w ogóle przeżywa każdy wyjazd, a tu dopiero miałaby jechać bo MIKOŁAJKI,bo URODZINY WNUCZKI.
Pamiętam jak dzień po weselu innego brata wymusiła przyjście na urodziny (już wtedy miała drugie dziecko) starszej córki. Nie rozumiała że jesteśmy średnio zachwyceni i zamiast się wyspać i odpocząć (wesele do 4 rano) mamy jechać na grilla.

Generalnie dzieciaki zachowywały się jakby miały ADHD, oni mieszkają w bloku na czwartym piętrze, współczuję sąsiadom z dołu, bo jakby mi ktoś biegał całe dnie po mieszkaniu to chyba bym zastrzeliła... Sąsiad co prawda w chwili załamania daje znać o sobie, ale wtedy bratowa wylewa żale, że przecież ciszy nocnej nie ma, a dzieci to dzieci.

Ostatnio chciała zbuntować nas przeciwko matce, że musieliśmy jako dzieci dzielić jeden pokój, że nie dostawaliśmy tylu prezentów, że coś tam, coś tam.
Ostatnio mnie zaatakowała, że powinnam iść na kasę do Biedronki, bo w budżetówce za mało zarabiam i pewnie matka mnie wspiera finansowo. O to ją d*pa piekła, że zamiast dawać im kasę, być może matka daje mi te "miliony" z emerytury.

Już się nie hamuje i oprócz rzucania się na brata, potrafi się na moją matkę wydrzeć, bo ta się wnuczkami nie zajmuje i woli nocować jak jest w Opolu u syna, który ma wolny pokój, niż u nich na materacu gdzie dzieci śpią.
Jeśli kiedyś kogoś zatłukę to już wiecie za co i dlaczego...

anki to **zdy opole

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (213)
zarchiwizowany

#86494

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o pani Kasi, mamie bliźniaczek, którą spotkałam na porodówce, wyszła długa jak wąż, więc podzieliłam ją na dwie, tu pierwsza część: https://piekielni.pl/86493

5. Zabawnie też słuchało się jej opowieści. W miarę upływu czasu spędzonego w szpitalu, wszystko co mówiła, mocno ewoluowało. Często jednego dnia zawzięcie spierała się np. ze mną w jakimś temacie, żeby nazajutrz, jakby nigdy nic, innej kobiecie (obecnej w czasie naszej wcześniejszej rozmowy) przedstawić mój punkt widzenia jako własny :) Co do samego faktu urodzenia bliźniąt też mocno zmieniała zdanie: pierwszej nocy, gdy wszystkie się obudziłyśmy po jej przybyciu na salę, oraz gdy rozmawiała przez telefon, mówiła, zgodnie z rzeczywistością, że dowiedzenie się o drugim dziecku w czasie porodu, było dla niej olbrzymim zaskoczeniem. Przy obiedzie już twierdziła, że ona się w sumie spodziewała bliźniąt. Drugiego dnia po porodzie, przy mężu, napomknęła "a pamiętasz kochanie jak w X miesiącu ciąży się śmiałam, że może będzie dwójka?" (jakoś nie pamiętał..). Kolejnego dnia rano stwierdziła, że od początku trzeciego trymestru podejrzewała, że urodzi bliźnięta, żeby już popołudniu zmienić zdanie, i powiedzieć, że ona od szóstego miesiąca wiedziała, że jest w ciąży bliźniaczej. Od czwartego dnia, aż do wypisu, twierdziła, że ona od początku była pewna, że urodzi bliźnięta :D


6. Kolejną irytującą rzeczą były odwiedziny jej gości. Do każdej z nas regularnie przychodził ojciec dziecka, to oczywiste. Od czasu do czasu wpadały też inne osoby, jednak każda z nich starała się spędzać jak najmniej czasu na sali, można było spokojnie wyjść na korytarz, gdzie były ławki, krzesełka, a nawet kilka stolików. Natomiast goście naszej gwiazdy, w zdecydowanej większości zachowywali się jakby wpadli do niej do domu na kawkę. I o ile mogłybyśmy jeszcze od biedy wybaczyć im, że nie wiedzą jak się zachować, o tyle mocno irytował nas wszystkie całkowity brak reakcji z jej strony, tym bardziej, że prosiłyśmy ją o zapanowanie nad gośćmi, oraz to, że siedzieli u niej naprawdę długo. Jednego razu przyszło do niej osiem (!) osób dorosłych + jeden chłopiec, na oko miał ze 3-4 lata. Żeby usiąść, przynieśli sobie dwa krzesła z korytarza, bo na sali były tylko trzy luźne (reszta "przypisana" do łóżek), a pozostali usiedli na łóżku. Sama ich liczba powodowała, że nie można było się swobodnie poruszać, do tego jeszcze zachowywali się bardzo głośno, śmierdzieli fajkami (bo przecież tuż przed wejściem na oddział położniczy trzeba koniecznie wypalić papierosa, a w czasie wizyty kilka razy iść zapalić, razem ze świeżo upieczoną mamą...) Mały z kolei nudził się jak mops (świetnie go rozumiem, też za dzieciaka nie znosiłam odwiedzać kogoś w szpitalu), więc najpierw marudził, a jak dorośli go olewali, to zaczął biegać, wrzeszcząc, i potrącając zarówno ludzi, meble, jak i łóżeczka z noworodkami, i zaglądał wszędzie gdzie się dało. Osobiście odganiałam go, jak zaczął mi grzebać, upaćkanymi czekoladą łapkami, w torbie z ciuszkami dla mojej córy, a później w szafce przy łóżku dziewczyny z naprzeciwka. Trochę mi go było szkoda (choć ogólnie za dziećmi nie przepadam), próbowałam nawet go czymś zająć, ale był strasznie pobudzony, a ja dodatkowo średnio umiem zajmować się obcymi dziećmi, więc po chwili znów radośnie demolował otoczenie, na co żadna z osób z którymi przyszedł zupełnie nie zwracała uwagi... Siedzieli na oddziale ponad 6 godzin (była sobota), w międzyczasie skład się trochę zmienił, bo część poszła, inni przyszli, też z chłopcem w podobnym wieku, jakimś jego kuzynem, więc chociaż mały szatan zajął się czymś innym niż robienie rozpierduchy... Na szczęście nie cały ten czas spędzili na sali, bo po około godzinie przyjechał mój mąż. Sama zamierzałam się już odezwać, ale mnie uprzedził. Jednak jego sugestia, żeby się może przenieśli na korytarz, nie odniosła spodziewanego skutku, a jedynie lekkie poruszenie, zakończone poprzysuwaniem krzeseł bliżej łóżka Kasi. Poprosił więc o interwencję położną. Jak weszła i zobaczyła, że jedna dziewuszka poleguje w kurtce na łóżku, dwie inne na nim siedzą, oba dzieciaki mają smarki niemal do pasa, i ogólnie ile tam jest osób, to wygoniła ich w trzy sekundy, a potem jeszcze opieprzyła panią Kasię z góry na dół. Mimo to co jakiś czas wracali, w mniejszych grupach, posiedzieć w sali. Szczęściem chociaż dzieciaki wolały zostawać wtedy na przestronnym korytarzu, niż kisić się w sali... Niestety ta sytuacja nie dała kobiecie do myślenia, i nadal traktowała wspólną salę jak własny salon. Zwracałyśmy jej na to uwagę nie raz, i nie raz same prosiłyśmy jej gości, żeby na chwilę wyszli z sali. Wiecie, to takie niezbyt komfortowe, kiedy musisz nakarmić dziecko, czy użyć laktatora, a 1,5m od ciebie siedzi kilka zupełnie obcych osób. Poza tym był grudzień, okres w którym sporo osób kicha, prycha, i rozsiewa w koło zarazki, a byliśmy w końcu w szpitalu położniczym, do jasnej, a nagłej ... !

Jej mąż, choć całkiem sympatyczny, miał irytujący zwyczaj siedzenia przy żonie i córkach tak długo, jak to tylko możliwe. Z jednej strony się nie dziwię, bo musiał wiedzieć jak jego żona "opiekuje" się dziećmi, a dodatkowo był absolutnie zafascynowany dziewczynkami. Nie byłoby nic złego w jego długich wizytach (sama ze dwa razy żegnałam męża przed 22, kiedy przyjeżdżał po pracy, inni ojcowie też nie raz przychodzili późno, i zostawali do podobnych godzin), gdyby nie fakt, że cały ten czas siedzieli w sali. Ja z mężem, jeśli był u mnie dłużej, siadaliśmy zwykle w takim jakby przedsionku, czasowo zamkniętym od zewnątrz, gdzie nikomu nie wadziliśmy, położne same zachęcały do siedzenia w tym, i innych ustronnych miejscach na korytarzu, żeby nie przeszkadzać innym kobietom na salach. Częstym widokiem na korytarzu były więc pary szepczące nad łóżeczkiem, w jakimś odosobnionym kącie. Mąż pani Kasi natomiast cały swój wolny czas spędzał przy żonie leżącej w łóżku, a potrafił wyjść ze szpitala tuż przed północą (o północy zamykano drzwi, gdyby nie to, pewnie siedziałby dłużej). Na to też zwracałyśmy im uwagę, co drugi dzień, bo działało tylko do kolejnej wizyty... Jemu nawet było trochę głupio, czasem próbował wyciągnąć żonę na korytarz, ale ona przecież nie będzie łazić, jak może leżeć. Co z tego, że reszta "współlokatorek" chciałaby iść spać...


7. Na koniec temat nieco może kontrowersyjny, i w zasadzie indywidualny dla każdej mamy, ale i tak go poruszę. Pani Kasia jeszcze w ciąży postanowiła, że nie będzie karmić piersią. Ok, jej decyzja. Tylko nie kumam zupełnie po co, zamiast zwyczajnie powiedzieć "nie chcę i nie będę tego robić", próbowała zrobić z siebie przed nami męczennicę, bo "ona by tak chciała, ale nie może, bo przyjmuje jakieś tam leki" (swoją drogą zastanawiałam się przez chwilę co takiego strasznego bierze, bo sama przyjmuję pewien mocno uzależniający specyfik, a mimo to mogłam karmić piersią, musiałam tylko odpowiednio pokierować procesem odstawiania dziecka, kiedy przechodziło na mleko modyfikowane) Niestety kłamstewko wyszło na jaw przy pierwszym obchodzie, i od tamtej pory, choć nikt jej o to nie indagował, mówiła, że nie będzie karmić, bo to długo trwa, jest bolesne, i potem ciężko odzwyczaić dzieci od piersi. Lekarze i położne parę razy prosili wręcz, żeby, jeśli nie chce karmić bezpośrednio z piersi, to przez pierwsze 3-4 doby choć odciągała siarę laktatorem (udostępnianym przez szpital). Prosili, bo siara, czyli mleko produkowane w piersiach przez pierwsze 3 do 6 dób od porodu, to dla noworodka taki turbo-dopalacz, który ma niebagatelny wpływ na rozwój odporności i układu trawiennego malucha. Ale Kasia tak się zafiksowała na swoich argumentach przeciw karmieniu, że nie przyjmowała do wiadomości, że odciągnięty pokarm podaje się butelką, więc ani to nie boli, ani nie trwa długo, ani nie trzeba dziecka od niczego odzwyczajać. No cóż, jak pisałam, jej decyzja, choć ja jej ani nie rozumiem, ani nie popieram (ale toleruję).


Po wyjściu pani Kasi do domu, wszystkie odetchnęłyśmy, a myśląc o bliźniaczkach pocieszałyśmy się faktem ,że ojciec jest w nich absolutnie zakochany, i od pierwszego dnia widać było, że dziewczynki będą jego księżniczkami, i krzywdy im zrobić nie da. Naprawdę przyjemnie było obserwować z jakim zapałem i radością się nimi zajmuje, zwłaszcza widząc jaki kontrast stanowi to względem zachowania matki. Ale i tak trochę im współczuję. Tym bardziej, że rozmawiałam z dwoma najstarszymi braćmi, i choć Kasię kochają, to jednak sami twierdzą, że bardzo oględnie mówiąc, nie jest najlepszą matką na świecie. Nie spodziewałam się, że spotkam tam aż tak piekielną osobę, że mimo upływu czasu, i wszystkiego co się od tamtej pory wydarzyło, nadal pamiętam wszystko tak wyraźnie. I zdaję sobie sprawę, że nie ma matek idealnych, i do każdej, ode mnie zaczynając, można się o coś przyczepić, ale w porównaniu z Kasią, wszystkie >normalne< matki, to dosłownie mistrzynie świata i okolic. Nie da się w takiej historii wiernie oddać charakteru takiej osoby, ale cieszcie się, że nie mieliście z nią styczności...

*karetkę wezwaliśmy kiedy jeszcze miałam nadzieję, że dzięki temu zdążę do szpitala, bo autem nie było na to szans, akcja rozwijała się ekspresowo (poza tym nie bardzo byłabym w stanie do niego dojść, po wszystkim to już inna sprawa, czułam się wręcz fantastycznie), ale poród był błyskawiczny, więc pogotowie dojechało dosłownie dwie minuty po urodzeniu się mojej córki, więc zawieźli nas do szpitala.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 10 (44)
zarchiwizowany

#86493

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia wyszła długa jak wąż, więc podzieliłam ją na dwie, tu druga część: https://piekielni.pl/86494

Niedawna rozmowa z przyjaciółką, przypomniała mi dokładniej mój ostatni pobyt na oddziale położniczym. Postanowiłam zatem opisać pewną kobietę, z którą tam przebywałam, a która urodziła bliźnięta. Co wcale nie takie łatwe i oczywiste - urodziła je siłami natury, za co należą się jej gratulacje. Ale poza tym wyczynem, cała reszta otoczki "ciążowo-noworodkowej" w jej wykonaniu zdecydowanie zasługuje na opisanie na tym portalu. Na potrzeby historii obdarzę panią imieniem Kasia. Polecimy od punktów:


1. Szczęśliwa mama dowiedziała się o tym, że jest w ciąży bliźniaczej dopiero na porodówce, a to dlatego, że pani Kasia przez całą ciążę w ogóle nie była u lekarza! I to nie tylko w tej ciąży, ale także w trzech poprzednich. A dlaczego? Bo w pierwszej ciąży, również bliźniaczej, do lekarza chodziła, a i tak jedno z dzieci nie przeżyło. Uznała zatem, że chodzenie do lekarza w ciąży nie ma sensu. Jej logika mnie dosłownie przygwoździła, i nie zapytałam o to więcej... Co dość zabawne, kiedy uświadomiłyśmy jej, że nie dostanie tzw. becikowego, bo wymagane jest zaświadczenie o pozostawaniu pod opieką lekarza od najpóźniej 10tyg. ciąży, była okropnie zbulwersowana i zawiedziona. Tak bardzo, że nawet próbowała wymóc na kilku lekarzach z oddziału sfałszowanie dla niej takiego zaświadczenia.


2. Pani Kasia trafiła do nas z przytupem, po kłótni z personelem szpitala, bo z sali porodowej na zwykłą upierała się iść o własnych siłach, na co personel oczywiście się nie zgodził (normalnie kobiety są przewożone na wózkach lub łóżkach, takie procedury, nawet ja, mimo, że urodziłam w domu, po czym sama zeszłam po schodach do karetki*, na salę i tak trafiłam na wózku). Kiedy tylko zamknęły się drzwi za ostatnią położną, Kasia zaczęła latać po sali, układać swoje rzeczy, stukać jakimiś kubeczkami i sztućcami, walczyć zawzięcie z łóżkiem, (które ostatecznie i tak ustawiła w pozycji, w jakiej je zastała), wszystko w akompaniamencie sarkania na "głupie piguły i konowałów". Jak się już urządziła, to choć był środek nocy, i wszyscy na sali usiłowali spać, zadzwoniła jeszcze do kilku osób, podzielić się radosną nowiną. Pogratulować energii, bo większość położnic zwykle szybciutko zasypia :)


3. Pani Kasia miała dość "luźne" podejście do zaspokajania potrzeb swoich nowonarodzonych córek. Ja rozumiem, że jako matka czterech synów w wieku 18-25 lat, ma jakieś tam doświadczenie w opiece nad dziećmi. Wie np., że nie trzeba się natychmiast zrywać za każdym razem, kiedy dziecko lekko zakwili, i zapewne nie chciała przyzwyczajać bliźniaczek do nadmiaru uwagi, żeby nie mieć przekichane w domu, bo jednak opieka nad dwójką dzieci jest cięższa niż nad jednym. Naprawdę to rozumiem. Tyle, że w tamtym momencie była w szpitalu, na sali z trzema, a później czterema innymi kobietami, i ich dziećmi, które niekoniecznie mają siłę i ochotę słuchać płaczu dziewczynek dużo dłużej niż to konieczne, bo też dopiero urodziły, i chciałyby trochę odpocząć. Noworodki naprawdę dużo nie płaczą jeśli są zdrowe (a u nas wszystkie były), no chyba, że się je za długo olewa, tak jak pani Kasia. Podobno >każda< matka budzi się, kiedy jej dziecko płacze... To my we trzy zdecydowanie nadrabiałyśmy za Kasię, bo zawsze najpierw po kolei budziłyśmy się my, i dopiero któraś z nas budziła ją, bo ona sama przespałaby chyba nawet salwę armatnią... Oczywiście najpierw próbowałyśmy upokajać dziewczynki na własną rękę, ale kiedy ewidentnie dziecko domagało się jedzenia, czy przwinięcia, no to nie ma siły, matka musiała się podnieść, co zawsze wywoływało grymas niezadowolenia na jej twarzy, i cierpiętnicze pojękiwania przy wyplątywaniu się z pościeli. Przez pierwsze dwie doby jej pobytu na sali przekonywałyśmy się wzajemnie, że babka jest pewnie wykończona po takim porodzie, i po ludzku trzeba jej dać wypocząć, w związku z czym budziłyśmy ją tylko w ostateczności. Zmęczeniu przypisywałyśmy też mocny sen, ale tu z błędu wyprowadził nas jej mąż, mówiąc, że ich synów do szkoły musiał szykować on, bo gdyby matka miała ich budzić, to trafiali by tam może na czwartą lekcję...

Jednak kiedy najpierw wszystkie trzy, po kolei zobaczyłyśmy, że z łóżka ciężko jej wstać, ale zejść dwa piętra po schodach, żeby zapalić papierosa, potrafi bez problemu (swoją drogą paliła w każdej ciąży i mówiła o tym otwarcie), a następnie do naszej sali doszła kolejna mama, po naprawdę ciężkim porodzie, którego o mało nie przypłaciła życiem, i ta kobieta, kiedy tylko lekarz pozwolił jej wstawać i opiekować się noworodkiem, mimo, że jeszcze była blada, i nadal osłabiona, zajmowała się dzieckiem normalnie, uznałyśmy, że koniec wykorzystywania, i zwyczajnie zaczęłyśmy budzić panią Kasię za każdym razem, kiedy dziecko, lub dzieci, nie uspokajały się po naszej pierwszej interwencji. Dotychczas potrafiłyśmy stać nad łóżeczkami od kilku, do czasem ponad 20 minut, podawałyśmy smoczki, bujałyśmy, nawet coś po cichu nuciłyśmy, i w trzech na cztery razy to działało, dziewczynki się uspokajały, i zasypiały, więc ich mama nawet nie wiedziała, że się przebudziły, dopóki jej o tym nie powiedziałyśmy. Ale teraz kiedy maluchy domagały się uwagi, ograniczałyśmy się do podawania im smoczka i uspokajania głosem, i jeśli to wystarczało, to fajnie, ale jeśli nie, i dziecko nadal plakało, lub po minucie czy dwóch, zaczynało znowu, to budziłyśmy mamę. Żeby nie było, swoje dzieciaki nawazajem ogarniałyśmy w ten sam sposób, jedynie przy bliźniaczkach bardziej sie z początku angażowałyśmy, bo chciałyśmy pomóc kobiecie szybciej dojść do siebie po wymagającym porodzie, o czym Kasia doskonale wiedziała. Kiedy któraś z nas zwracała jej uwagę, że powinna trochę wcześniej reagować, bo my też chciałybyśmy odrobinę wypocząć, kiedy nasze dzieci na to pozwalają (i szkoda dzieciaków), to co prawda przepraszała, ale od razu też zaczynała tłumaczyć, że ona jest tak strasznie zmęczona, niewyspana (a my to tam chyba na wakacjach byłyśmy..), i w ogóle olaboga... Niby racja, choć w gruncie rzeczy kobieta spała najczęściej i najdłużej z nas wszystkich :) Ale kiedy rozmawiałyśmy normalnie, w ciągu dnia, to twierdziła, że świetnie się czuje, i że ona to jest w ogóle "niezniszczalna", a urodzenie bliźniaków to dla niej nie był żaden wyczyn. Jestem gotowa w to uwierzyć, bo kobieta była postawna, silna, a to był jej piąty (i od razu szósty) naturalny poród. Sama też czułam się świetnie i rozpierała mnie energia.


3.1. Ok, mocny sen to jedno, z trudem, ale jeszcze do przełknięcia. Jednak pani Kasia miała też irytujący zwyczaj ignorowania płaczu, jeśli akurat była >zajęta<. Kiedy jadła, robiła sobie herbatę, korzystała z telefonu, itd., nawet nie próbowała szybciej zakończyć, czy na chwilę przerwać wykonywanej czynności, żeby sprawdzić dlaczego dziecko płacze. Kiedy zauważyła dezaprobatę w naszych spojrzeniach, zaczęła mówić do dzieci. Wyglądało to tak, że np. pisząc smsa, nawet nie patrząc na dziecko, wygłaszała kwestie typu: "poczekaj kochanie, nie płacz tak strasznie, mamusia tylko napisze do cioci X"... I dalej radośnie klepała w klawiaturę, sądząc zapewne, że to załatwi sprawę, jeśli nie płaczu, to przynajmniej naszej niechęci. No jakoś nie załatwiło. Zwróciłyśmy jej kilka razy uwagę, ostatnim razem dość ostro, i na szczęście choć ten problem ustał. Piszę ustał, a nie zniknął, bo już rankiem tego dnia, gdy wychodziła do domu, wróciła do starych zyczajów. Dodatkowo wychodziła z założenia, że chcąc wyjść na chwilę bez dziecka (do toalety, kiosku na parterze, automatu z kawą), nie musi nam nawet o tym mówić, bo to przecież oczywiste, że jesteśmy tam tylko po to, żeby doglądać jej córek. Normalne kobiety w takich sytuacjach mówią przynajmniej "ej, chciałabym skoczyć >gdzieśtam<, popatrzysz przez moment na mojego syna/córkę?" Niektóre nawet dorzucają przy tym tak niedorzeczne zwroty jak "mogłabyś", albo "proszę cię" - no durne jakieś, nie?...


4. Równie "luźne" podejście miała do higieny, i to zarówno swojej, jak i swoich córek. Z jej zapachem nauczyłyśmy się radzić sobie trochę podstępem. Kiedy któraś z nas chciała wziąć szybki prysznic, prosiłyśmy się wzajemnie o popilnowanie dziecka, więc kiedy Kasia zaczynała nieciekawie pachnieć, a nie miała akurat nic innego do roboty, mówiłyśmy "skocz sobie teraz pod prysznic, my się zajmiemy maluchami", na co nie bardzo miała jak odpowiedzieć inaczej niż "dzięki", i podreptać do łazienki. Gorzej było niestety z dziewczynkami... Obie jej córeczki bardzo obficie ulewały (co swoją drogą wynikało poniekąd z tego, że kiedy tylko zaczynały marudzić, troskliwa mama wpychała im w usta butelkę, przez co obie dziewczynki były solidnie przekarmione, za co regularnie, acz bezskutecznie, strofowali ją lekarze). Normalny człowiek kiedy widzi, że jego dziecko ulało tak bardzo, że jest całe mokre, i mokre jest również to na czym leży, ogarnia malucha, wyciera go, jeśli trzeba przebiera, i to samo robi z łóżeczkiem. Pani Kasia natomiast wycierała wszystko z grubsza, podkładała córkom pieluchy tetrowe na prześcieradło, i zakładała im na wierzch suche ubranko... Któregoś razu przechodząc koło łóżeczek z bliźniaczkami poczułam bardzo dziwny zapach. Kiedy się nad nimi nachyliłam, okazało się, że dziewczynki mają na sobie już trzecią warstwę ciuchów, i po kilka pieluch położonych na prześcieradłach... Dzięki bogom wszelakim, że choć ojciec o nie dbał, i je przebierał, bo by jej się te dzieci chyba w końcu rozpuściły albo ukisiły...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (52)

#86325

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakaś drobna pierdoła sprawiła, że dojrzało we mnie wreszcie pragnienie opisania bratowej mojego męża. Od razu zaznaczam, że będzie bardzo długo, więc jeśli nie masz czasu, albo ochoty, to odpuść od razu. :)

Przedstawię Wam ją ogólnie oraz opiszę dokładniej jeden epizod z naszego życia, bo w zasadzie to, co działo się na przestrzeni dwóch tygodni, które zrelacjonuję dokładniej, to całkiem niezła próbka jej charakteru i możliwości.

Mój szwagier z żoną i w tej chwili już pełnoletnią córką mieszkają w Wielkiej Brytanii. Na potrzeby historii nazwijmy ich Emilia i Marek, a ich córkę Kasia. Wyjechali z Polski z jednym z pierwszych rzutów osób emigrujących do UK, około 15 lat temu, nie powiem Wam, kiedy dokładnie, bo sama nie jestem pewna, ale gdy poznałam mojego męża w 2007 r., oni już jakiś czas mieszkali za granicą. Z opowieści męża i jego rodziców wyłaniał się obraz mojej szwagierki bynajmniej niezachęcający do bliższych interakcji, choć moja ś.p. teściowa starała się mówić oględnie, nie obmawiać pierwszej synowej i raczej przemilczeć, niż wywlekać jej wady i dziwne zachowania (ale moja teściowa to ogólnie cudowna kobieta była), a mimo to Emilia jawiła mi się jako osoba przesadnie pedantyczna, bardzo nerwowa, wybuchowa, momentami wręcz agresywna, czepialska, wymagająca, krytykująca wszystko i wszystkich, zwłaszcza swoje najbliższe otoczenie, mocno despotyczna, ogólnie bardzo trudna w pożyciu, a moim zdaniem w dodatku niezrównoważona emocjonalnie i psychicznie. Ale specjalistą nie jestem, więc może to po prostu wredna suka jest? ;) Jeszcze wiele podobnych negatywnych cech mogłabym tu wymienić, a to przecież tylko złagodzona wersja. :) Ja zawsze byłam osobą cichą, spokojną, zdecydowanie nieśmiałą, i o mocno zaniżonej samoocenie (na szczęście już mi przeszło ;D ), więc poznanie mojej drogiej szwagierki było dla mnie wizją mocno nieprzyjemną, na szczęście nikomu się do tego nie spieszyło.

Przed emigracją Emilia i Marek z maleńką Kasią mieszkali z moimi teściami i młodszym bratem Marka, czyli moim przyszłym ślubnym - nazwijmy go po prostu M. Stamtąd przeprowadzili się na jakiś czas do służbowego mieszkania Emilii, z którego szczęśliwie wyjechali za granicę.

Przewijamy do przodu o kilka lat. W tak zwanym międzyczasie pojawiłam się ja, wzięłam ślub z moim mężem, na świat przyszła nasza pierwsza córka. Mieszkaliśmy z moimi teściami. Zdążyłam poznać szwagra z rodziną, gdy przyjechali na urlop do kraju. Okazało się, że opowieści o Emilii nie są ani trochę przesadzone, a wręcz mocno ocenzurowane, na szczęście byli u nas tylko tydzień, drugi tydzień spędzili u rodziców Emilii, w niewielkiej miejscowości niedaleko naszego miasta. Po dwóch tygodniach wrócili do UK, a ich córka została u dziadków, po czym jeszcze pod koniec pobytu w kraju znów trafiła na trochę do nas. Ogólnie program wakacyjny był realizowany w ten sam sposób za każdym razem, przynajmniej co 2-3 lata, a jeśli była taka możliwość, to i co roku. Za każdym razem byłam mocno zdziwiona różnicą w zachowaniu małej w czasie kiedy była u nas z rodzicami i w czasie, kiedy była sama. Nie zrozumcie mnie źle - dziecko było grzeczne, kulturalne, sympatyczne, chodzi mi raczej o poziom swobody w kontaktach i to jak bardzo było widać, że dziewczynka przy matce leci, za przeproszeniem, na dupościsku i lękliwie sprawdza co jakiś czas, czy przypadkiem nie zrobiła czegoś, co nie spodoba się mamie. Co prawda Emilia nie biła córki, ale terror psychiczny był spory... Podobną zresztą reakcję obserwowałam u Marka, kiedy był u nas bez żony, bo np. została u swoich rodziców, a on miał coś do załatwienia w naszym mieście albo kiedy przyleciał na weekend, żeby zabrać Kasię do domu po wakacjach, bo nie mogła przecież lecieć sama.

Nasza córka nie chodziła do żłobka, bo na początku nie było takiej konieczności, miał się kto nią zająć, kiedy byliśmy w pracy. Niestety u mojej teściowej zdiagnozowano nowotwór, w związku z czym, żeby ją odciążyć, najpierw zmieniłam pracę na inną, gdzie miałam tylko część etatu, a kiedy mamie się pogorszyło, całkowicie zrezygnowałam z pracy, żeby zająć się w domu obiema paniami. Ileż ja się wtedy nasłuchałam podczas rozmów przez skypa, że Emilka to by nie tylko dała radę pracować na pełen etat (albo i dwa...), ale jeszcze w domu robiłaby absolutnie wszystko, tak żeby mama mogła tylko leżeć i patrzeć chyba w sufit. W rzeczywistości nie było takiej opcji, bo moja teściowa zawsze była bardzo pracowita i energiczna. Już samo to, że nie mogła pracować zawodowo ją dobijało, a gdybym jeszcze w domu robiła wszystko za nią, to chybaby ją szlag na miejscu trafił. Nie, nie, to nie ma znaczenia, że mama lepiej się czuje, kiedy ma jakieś lekkie zajęcie, ani to, że w zasadzie to mogę co najwyżej robić tak, żeby mama czuła, że jej pomagam, ale przecież nie będę dorosłej, rozsądnej kobiecie zabraniała np. wytrzeć kurzu w jej własnym mieszkaniu, ani nawet to, że lekarz kategorycznie zabronił nam wyręczać ją we wszystkim, bo poczuje się niepotrzebna i będzie myśleć, że jest ciężarem dla bliskich, co w wyzdrowieniu jej zdecydowanie nie pomoże. Nie, Emilka wie lepiej, ja się nie znam, bo jestem gówniara, a w ogóle to jestem leniem śmierdzącym i wpędzę teściową do grobu, bo pozwalam jej np. iść ze mną i wnuczką na spacer, albo podlać kwiaty, czy podłubać trochę w ogródku pod oknami... Tak jakby w ogóle potrzebowała mojego pozwolenia na cokolwiek. :D Poniekąd powinnam nawet być szwagierce wdzięczna, bo dzięki niej nauczyłam się w końcu olewać głupie gadanie wszechwiedzących ludzi. :)

Nadeszło kolejne lato, w które przylecieli do Polski. Teściowa w pierwszym kwartale roku przeszła mastektomię i z dobrymi wynikami zakończyła, teoretycznie ostatni, cykl chemii. Rokowania na początku były niezłe, niestety jakoś na przełomie maja i czerwca pojawiły się niepokojące objawy, a zanim lekarze doszli do tego, co i gdzie się dzieje, okazało się, że przerzuty w kilku miejscach są dość zaawansowane, z powrotem włączamy chemię i dodatkowo radioterapię, kilogramy leków i reszta atrakcji... Samopoczucie takie sobie, ale nie tracimy nadziei.

Lato minęło, ale tego roku pojawił się problem z powrotem Kasi do domu, ponieważ Emilia już nie miała możliwości wzięcia wolnego, a Marek niedawno zmienił pracę i nie chciał tak na dzień dobry prosić o urlop. Z różnych względów stanęło na tym, że my (w sensie ja, mąż i nasza córka) ją odstawimy do domu i spędzimy u nich dwa tygodnie. Rozważaliśmy wtedy możliwość wyjazdu za granicę za jakiś czas, więc miał to być taki urlop połączony z rekonesansem. Dogadani byliśmy tak, że za bilety w jedną stronę płacimy my, a za powrotne oni. Nie bardzo podobało nam się, że zostawimy mamę na dwa tygodnie tylko z moim teściem (on też by się nadawał do opisania tutaj...), ponieważ teść jest alkoholikiem, co prawda nie jakimś menelem, ale jednak z definicji taka osoba nie jest wzorem odpowiedzialności, a jednak opieka nad chorą osobą jej wymaga. Jednak mama namawiała, twierdziła, że całe życie potrafiła nad nim zapanować i sobie radzili, więc teraz też sobie poradzą, poza tym sytuację miały też monitorować jej siostry. Daliśmy się przekonać i polecieliśmy.

Jeden z symptomów świadczących o tym, że kobieta jest chyba "ciut" zbyt surowa: kiedy wysiadaliśmy z samolotu, Kasia z przerażeniem w oczach zaczęła gorączkowo się rozglądać wokół swojego fotela. Okazało się, że nie ma jej bluzy. Po chwili zastanowienia doszliśmy do wniosku, że w zamieszaniu zostawiliśmy ją na lotnisku w Polsce. No trudno, to tylko ciuch, jest ciepło, nie zmarzniesz. Ale nie o to chodzi! Ciocia, błagam, nie mów rodzicom, albo przynajmniej mamie, że zgubiłam bluzę! Na szczęście Marek przyjechał po nas sam, więc na boku powiedziałam mu, co się stało, na co on do Kasi, żeby się nie martwiła, jeśli mama sama się nie zorientuje, to jej nie powiedzą. Kasia odetchnęła z ulgą, za to Marek jeszcze przez chwilę był trochę zdenerwowany. Ok, nie moja sprawa, jakie tam u nich relacje panują, ale to chyba nie do końca normalne tak się przejmować zwykłą bluzą z sieciówki...

Dojechaliśmy do domu, przywitaliśmy się, na razie jest ok. Przyznaję się, głupia byłam, pomyślałam, że może Emilia się trochę zmieniła i nie będzie źle. O, słodka naiwności! Nawet sobie nie wyobrażam, jak trudno musiało jej być udawać normalną i być dla nas miłą. Bo Emilka, oględnie mówiąc, za nami nie przepada. Mojego męża nie znosi, bo jako nastolatek zdecydowanie nie był święty, więc już odruchowo Emilia oskarża go o całe zło tego świata. No cóż - jest wygadany, pewny siebie i bezpośredni, więc mimo tego, że jest od niej młodszy, to nigdy nie miał problemu z tym, żeby wprost powiedzieć jej co myśli o niej, czy o jej zachowaniu, z czego nie raz dawniej wybuchały awantury. Mnie z kolei nie znosi za to, że odkąd M. mnie poznał, stał się zdecydowanie spokojniejszy, kulturalny, odpowiedzialny i nauczył się hamować. Swoją drogą to nie tylko moja zasługa, ale także tego, że po prostu dorósł. Ponaprawiał te błędy młodości, które mógł, poprostował, co się dało, poprzepraszał tych których powinien przeprosić, a za resztę odpokutował. Wiadomo, nie jest nieskazitelny, ale teraz Emilka nie ma się już za bardzo o co przyczepić, w dodatku rodzina wyznaje zasadę, że nie można wiecznie kogoś karać za dawne grzechy i skoro się ogarnął, to nikt mu nie ciosa kołków na głowie za to, co było i słusznie minęło. No i teraz biedna Emilka nie może już narzekać na niego do każdego chętnego słuchać, jaki to on jest zły i okropny. W dodatku mimo tego, że naprawdę starał się zadośćuczynić dawnym czasom, to, choć oficjalnie mu łaskawie wybaczyła, w rzeczywistości nadal czuje się tą pokrzywdzoną i jest zbulwersowana tym, jak to możliwe, że rodzina nie dostrzega, że nie ma takiej rzeczy którą mógłby zrobić, żeby ona poczuła się dostatecznie przeproszona. Zupełnie nieważny przy tym jest fakt, że nie licząc jednego incydentu i niewyparzonego języka, to w sumie wobec Emilii nawet nie za bardzo zawinił. Ale przecież zawsze uważała go za tę czarną owcę, a teraz nie ma do tego podstaw i to wszystko moja wina.

Zaskakujące jest tylko, że mimo wszystko Emilia naprawdę szczerze lubi naszą pierwszą córkę (druga ma trochę ponad rok, więc nawet za bardzo się nie znają). Koniec przydługiej dygresji, wracamy do opowieści. :)

Dom, w którym mieszkają w Anglii, kupili na kredyt i wprowadzili się do niego trochę ponad dwa miesiące wcześniej, więc jeszcze się tam urządzali i w trakcie jakiejś rozmowy, drugiego dnia naszego pobytu, pojawił się temat podłogi w łazience przy ich sypialni, którą chwilowo zajmowaliśmy (swoją drogą ja wolałam spać na dole, w salonie, na narożniku, ale Emilia kategorycznie stwierdziła, że to nie wypada, żeby goście dostali gorsze łóżko, choć przecież oba były w zasadzie nowe, a my u siebie też mamy narożnik... (sporo rozwiązań w jej życiu jest właśnie na zasadzie "nie wypada" i "co ludzie powiedzą"), poza tym oni w tym czasie normalnie pracowali, kuchnia była w połowie otwarta na salon, z drugiej strony był otwarty mikro korytarz do głównego wejścia, więc uznała, że będziemy sobie nawzajem przeszkadzać, kiedy będą się szykowali do pracy). Oni by w tej łazience chcieli położyć kafelki, tylko Marek wiecznie nie ma na to czasu, bo ciągle pracuje. Nasza sugestia, że dom postawiony ledwie trzy miesiące temu jeszcze pracuje, w dodatku obok nadal budują kolejne, więc wciąż chodzi tam ciężki sprzęt, i może lepiej jeszcze poczekać z tymi kafelkami, została początkowo zupełnie zignorowana. M. po rozmowie z bratem stwierdził, że jak tak bardzo chcą, to on, przy mojej skromnej pomocy, im te kafelki położy. Zna się na tym, nie raz robił takie rzeczy, nawet jakiś papier ma z kursu na malarza-glazurnika. Jak wymyślono, tak uczyniono i pojechali do sklepu po materiały. Rano położyliśmy kafle, po południu fugi - łazienka była mikroskopijna, a klej szybkoschnący, więc dało się to bez problemu zrobić, nie niszcząc porannej pracy. Co prawda oboje mówiliśmy, że lepiej zaczekać z fugowaniem przynajmniej do jutra, ale szwagierka się uparła... Mąż zaznaczył, że jeśli klej nie wysechł wystarczająco, to fuga może jej się odbarwić - nie szkodzi, róbcie jak najszybciej. Ok, to twój dom.

Ale Emilka, jak już wspominałam, jest chorobliwie wręcz pedantyczna. Kiedy obejrzała efekt naszej pracy (o dziwo nawet go pochwaliła), poleciała po mopa, ścierki, gąbki, wiadro, i dawaj myć to wszystko. Nie, nie było bardzo brudno, ale jednak do idealnej czystości nieco brakowało - kto kiedykolwiek kładł glazurę, ten wie, że nie ma szans, żeby od razu po skończonej pracy wszystko wyglądało jak z katalogu. Niestety nie dała sobie wytłumaczyć, że to musi porządnie wyschnąć, zanim będzie mogła nie tylko tam wejść, ale i zlać podłogę wodą i wyszorować tak, jak ma na to ochotę. No i wlazła do tej łazienki, spędziła tam ponad dwie godziny, w czasie których mój mąż wku... denerwował się nad zmarnowaną robotą, a szwagier zapewniał, że on jej wytłumaczy, że to jej wina, kiedy z podłogą zaczną dziać się cyrki. Bo to, że zaczną, było jasne jak słońce. Pierwsze pęknięcie w fudze pojawiło się niecałą dobę od orgii na mopie, a pierwszy kafelek obluzował się jeszcze przed naszym wyjazdem. Jak się zapewne domyślacie, według Emilii to była wyłącznie nasza wina, nic nie umiemy, a w ogóle, to pewnie specjalnie tak spartaczyliśmy tę podłogę, żeby jej zrobić na złość i narazić na koszty. Poza tym ona przecież tłumaczyła nam, że budynek pracuje i jest za wcześnie na takie prace. :D Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się już następnego dnia, bo Emilka była dla nas względnie miła tylko do momentu, w którym skończyliśmy pracę, potem mogła już pokazać cały swój parszywy charakterek.

Tak sobie trwaliśmy w nieco skisłej atmosferze, na szczęście szwagierka normalnie pracowała, więc sporą część dnia jej nie było, a nasza córa i bratanica męża świetnie się bawiły razem z dzieciakami z sąsiedztwa. Poza tym szwagier pracował na nocki, więc sporo czasu przebywał z nami, a to naprawdę fajny facet, więc nie było tak źle. Oczywiście zdarzały się jakieś dzikie pretensje ze strony Emilii. Na przykład kiedy zapytałam ją na samym początku naszej wizyty w czasie sprzątania po kolacji, czy w czymś jeszcze jej pomóc, okazało się, że każde z nas ma już przydzielone obowiązki i to bynajmniej nie ma być jakaś dobrowolna pomoc, którą zresztą sama zaproponowałam, ale normalna lista, jak dla domownika i to takiego niezbyt lubianego. ;) Ja dostałam przydział na mycie naczyń, podłóg i okien ("w jej domu okna myje się przynajmniej raz w tygodniu, a te od ulicy raz na 3 dni" - serio, jakbym tego nie przeżyła, tobym nie uwierzyła), ogólne sprzątanie kuchni, toalety na parterze i wieszanie prania, a M. miał odkurzać podłogi, trzepać dywany, odpowiadał za porządek w salonie i ogrodzie ("trawę też kosi się raz na tydzień, jakbyś miał ogród, to byś wiedział"), czystość w łazience na piętrze i na podjeździe. Usłyszałam przy tym, że przecież to oczywiste, że goście mają swoje obowiązki w domu gospodarzy.

Na moje stwierdzenie, że w moim domu jedynym "obowiązkiem" gości jest dobrze się czuć, Emilka się nadęła i obraziła. Marek później próbował mnie namówić, żebym ją przeprosiła, bo ona jest tak wychowana i dla niej to norma. Popukałam się tylko w czoło, i powiedziałam, że mogę co najwyżej wspaniałomyślnie nie mówić więcej, co myślę na ten temat. Jeśli myślicie, że po prostu nas wykorzystała do gruntownego wysprzątania domu, to grubo się mylicie - poza tym, co robiliśmy my, cała jej rodzina, z nią na czele, pucowała dom na równi albo i nawet bardziej niż my. Emilia codziennie po dwa razy odkurzała dywan na schodach, myła je i wycierała poręcz, dokładnie odkurzała wszystkie bibeloty stojące na półkach, zdjęcia i obrazki na ścianach oraz same ściany i półki. Po nocy trzepała dokładnie pościel, po czym rozkładała ją na parapecie do wietrzenia (nie, bynajmniej nie były to pierzyny, tylko zwykłe, cienkie, letnie kołdry), wycierała specjalnym płynem wszystkie blaty i fronty szafek kuchennych (mimo tego, że wieczorem ja robiłam dokładnie to samo, widać nie dość dobrze ;D ), innym płynem myła szafki wewnątrz i robiła całą masę innych rzeczy, żeby jej dom był idealnie czysty i schludny.

Zapadła mi w pamięć sytuacja, kiedy po zjedzeniu wspólnego posiłku i pozbieraniu naczyń, poprosiła swojego męża o wytarcie stołu. Na stole leżała taka podłużna serwetka (chyba bieżnik się to nazywa). Marek zdjął i wytrzepał go nad zlewem, wytarł stół, położył serwetkę, wypłukał i rozwiesił ścierkę, spłukał zlew i wytarł go ręcznikiem papierowym. Po tym Emilia rzuciła okiem na stół, wykrzywiła twarz i zaczęła go objeżdżać z góry na dół, dobre kilka minut, bo - uwaga - położył serwetkę do góry nagami/na lewą stronę (jak wolicie, w każdym razie odwrotnie), tak że szwy były na wierzchu. Normalna kobieta w takiej sytuacji by po prostu poprawiła tę nieszczęsną serwetę, może zażartowała z nieuwagi męża albo zwróciła mu uwagę, żeby następnym razem spojrzał uważniej. A on biedny wysłuchał tyrady, jak to do niczego się nie nadaje, bo głupiej serwetki nie umie ułożyć jak należy...

Ja w tamtej chwili zaczęłam się bardzo poważnie zastanawiać co on takiego w niej widzi, że jeszcze nie uciekł i jak to możliwe, że nigdy jej nie strzelił w pysk - naprawdę, za największą bzdurę potrafiła krzyczeć do niego takie rzeczy, że chyba tylko świętego by nie świerzbiła ręka. W czasie "awantury o kafelki" sama wyskoczyła z łapami do mojego męża, kiedy zabrakło jej argumentów, ciśnienie podskoczyło do 200, a M. w dodatku ciągle był spokojny (wiedział, że będzie miała do niego pretensje i po prostu postanowił zlać to ciepłym moczem, zamiast się niepotrzebnie przekrzykiwać z furiatką).

Pogląd ogólny już w sumie macie, więc przemilczę resztę awantur (głównie jednostronnych, bo szybko stwierdziliśmy, że nie ma sensu się z nią przekrzykiwać). Z grubsza rzecz ujmując, to jesteśmy okropnymi gośćmi, strasznymi ludźmi, a ona cierpi, ilekroć pomyśli, że jest z nami spowinowacona. :D

Na drobną wzmiankę zasługują jednak kontakty towarzyskie naszego szwagrostwa. Otóż Emilia przy obcych ludziach, poza własnym domem, potrafi całkiem nieźle grać zupełnie normalną, nawet całkiem sympatyczną osobę, toteż zawieranie nowych znajomości nie stanowi dla niej większego problemu. Oczywiście jeśli nowo poznana osoba lub osoby w jakiś sposób zasługują na jej potępienie, to mogą być pewne, że zostaną obsmarowane od stóp do głów przed każdym, kto będzie chciał słuchać. :) Ale jeśli jakimś cudem uzyskają aprobatę pani idealnej, to zaczyna się zacieśnianie znajomości. Jakieś wspólne wyjścia, zapraszanie się wzajemnie do domu itd. Niestety choćby nie wiem jak Emilia się starała ukryć swoją prawdziwą twarz, ta i tak po jakimś czasie wypełza na wierzch. No i zaczynają się zgrzyty, zakończone zwykle niewąską kłótnią, po której następuje znaczące ochłodzenie lub całkowite zerwanie kontaktów. I zawsze scenariusz wygląda tak samo: Emila i Marek lub jedno z nich poznają jakąś osobę lub parę. Kiedy nowi znajomi uzyskają aprobatę, następuje nieustający ciąg zachwalania ich po całej rodzinie i wszystkich znajomych.

Jakiś czas przed naszym przyjazdem słuchaliśmy peanów na cześć mieszkającej w ich sąsiedztwie pary homoseksualistów. "Och, jak on cudownie piecze! No po prostu musicie spróbować tych ciasteczek! A jak ten drugi wspaniale wyszkolił psa! No w życiu nie widziałam tak dobrze ułożonego zwierzaka!" i dalej w ten deseń... Oczywiście w czasie naszej wizyty musieliśmy koniecznie poznać nowych najlepszych przyjaciół Emilii, bo przecież jeden z nich jest wysoko postawionym pracownikiem banku, a drugi rozchwytywanym fotografem modowym, więc należy się pochwalić tak znamienitymi znajomościami. :) Chłopaki całkiem w porządku, dobrze się z nimi gadało, jak zazwyczaj z inteligentnymi ludźmi, ciastka rzeczywiście smaczne i w sumie spędzilibyśmy naprawdę miły wieczór, niestety rozmowa zeszła na niebezpieczne tory, tj. na nieszczęsną podłogę w łazience. No i jeden z nich, zupełnie neutralnie, stwierdził, że tak szybkie umycie tej podłogi nie było najlepszym pomysłem... Wieczór skończył się szybko, głośno i pozostawił paskudny niesmak u wszystkich poza Emilią, u której królowały uczucia złości, poczucia krzywdy i zdrady. Już dwa dni później "sympatyczna para gejów" zmieniła się w "paskudnych zboczeńców, co nic nie wiedzą o prawdziwym życiu, i mają okropnego kundla, a po ciastkach zawsze miała wzdęcia". :D I tak to wygląda za każdym razem. Jedyne osoby, z którymi utrzymują stały kontakt, to jej brat i jego żona i to bynajmniej nie dlatego, że taka miłość między rodzeństwem panuje, tylko dlatego, że Emilia jest dla brata ostatnią deską ratunku, kiedy brakuje mu kasy, nie mają z kim zostawić dzieci albo żona go pogoni na jakiś czas, a siostra pozwoli przenocować, więc on z zasady nigdy się na nią nie obraża, potulnie pozwala jeździć po sobie jak po łysej kobyle, myśląc w tym czasie swoje.

Sytuacja, którą teraz opiszę, podnosi mi ciśnienie do dziś i do dziś jest jedynym tematem, który przy mnie Emilia omija skrzętnie, bo choć z natury jestem spokojna, to gdyby wyartykułowała z siebie coś niestosownego na ten temat, to bym ją chyba udusiła.

Kończył się pierwszy weekend naszej wizyty, kiedy odezwała się do nas ciotka, siostra mojej teściowej. Udało jej się załatwić dla mamy miejsce w jednej z najlepszych klinik onkologicznych w kraju, ale mama musiałaby się tam pojawić we wtorek, a to spory kawałek od domu. W dodatku ciotka nie może się dodzwonić ani na stacjonarny ani na komórkę teściowej, a na miejscu nikt nie otwiera. Mieliśmy planowo wylatywać w kolejną niedzielę, ale w takiej sytuacji chcieliśmy wracać jak najszybciej do domu. Nie dość, że nie wiadomo, co się tam dzieje, to było też oczywiste, że to my byśmy mamę zawieźli do kliniki, bo nie wyobrażaliśmy sobie w tej roli mojego teścia.

Natychmiast po rozmowie z ciotką zeszliśmy do salonu i poprosiliśmy Marka o przebookowanie biletów. On z początku nie miał nic przeciwko, w końcu to też jego matka, ale musieliśmy poczekać aż Emilia wróci z pracy, bo cośtam (nie pamiętam czemu konkretnie, ale nie mógł zrobić tego sam). Po powrocie i zaznajomieniu się z sytuacją, stwierdziła "poczekajmy jeszcze, bo może niedługo sytuacja się wyjaśni". No ok, może i tak, ale bez względu na to i tak chcemy wylecieć możliwie najszybciej... Zamiast skupić się na tym, całkiem zręcznie przekierowała nasze zainteresowanie na kwestię skontaktowania się z teściową lub teściem. Następnego dnia rano udało nam się dodzwonić do mamy. Okazało się, że poprzedniego dnia gorzej się poczuła. Na tyle, że teść wezwał karetkę, i zabrali ją do szpitala. Nie wzięła ze sobą ładowarki, telefon padł, a dopiero teraz siostra przywiozła jej kilka rzeczy, bo teść jak poczuł wolność, to oczywiście się upił i niechcący lub specjalnie odłączył telefon domowy (mógł to zrobić, żeby nikt mu nie przeszkadzał albo pijany zaczepił nogą o kabel, nie wiadomo, jak było). Nie mogła się wcześniej dostukać, bo albo go nie było, albo spał na.ebany...

Ciotka już powiedziała mamie o miejscu w klinice i konieczności stawienia się tam w konkretnym terminie, więc część rozmowy była za nami. Ale mama się uparła, że przecież nie zostawi ojca samego, a informację o tym, że chcemy wcześniej przylecieć kategorycznie odrzuciła. Nas to niewiele w tym momencie obchodziło, bo oboje dobrze wiedzieliśmy, że będąc na miejscu przekonamy mamę do wyjazdu - ale Emilka dostała to, czego chciała, bo uznała, że przecież nie możemy tak po prostu zignorować woli mamy, że ona wyraźnie powiedziała, że mamy zostać do końca, zgodnie z planem, a poza tym (i tak naprawdę tylko o to chodziło) przebookowanie biletu będzie ją kosztowało x funtów (zabijcie, nie pamiętam ile dokładnie, w przeliczeniu na złotówki nie była to kwota oszałamiająca, ale też wcale nie taka mała, jednak w granicach do wyciśnięcia z normalnego miesięcznego budżetu). Zrozumiałabym może, gdyby naprawdę nie miała tych pieniędzy, choć i tak na jej miejscu bym je pewnie od kogoś spróbowała pożyczyć. Tym bardziej, że w tej samej chwili, kiedy wyjechała z tym argumentem, oboje z mężem, niemalże jednocześnie powiedzieliśmy, że przecież oddamy im te pieniądze od razu po powrocie (mieliśmy w domu odłożoną gotówkę, ale przy sobie i na koncie prawie nic, tyle co na drobne wydatki na miejscu). Nie, nie, kategorycznie nie, ona się nie zgadza, ona nie ma pieniędzy, a poza tym mama powiedziała... Miałam ochotę zacząć nią potrząsać...

Wyszliśmy z mężem do ogrodu, odetchnąć i zastanowić się co dalej. Słyszeliśmy krzyki z wnętrza domu (to była jedna z naprawdę nielicznych sytuacji, kiedy Marek próbował się postawić żonie), po chwili szwagier do nas dołączył, a Emilia obrażona trzasnęła drzwiami i poszła do jakiejś znajomej z pracy. Postanowiliśmy, że spróbujemy sami przebookować ten bilet, ale po wejściu do domu okazało się, że Emilia wzięła ze sobą laptopa, a my nie zabraliśmy naszego z Polski, więc znów pozostało nam czekać aż wróci... Gdy wróciła, nie mogliśmy w żaden sposób zmusić jej do przebookowania tych cholernych biletów, a gdy chcieliśmy zrobić to sami, kiedy poszła spać, okazało się, że zmieniła hasło do kompa... Nie bardzo było jak zrobić to z czyjegoś kompa, bo dane potrzebne do tej 'operacji' znajdowały się na tym konkretnym (rezerwacja połączona z jej mailem, do którego rzecz jasna Marek hasła nie ma), a zarezerwowanie zupełnie nowego biletu byłoby wielokrotnie droższe, na co już naprawdę w tamtej chwili nie było nas stać. Nastał wtorek, było po ptokach, miałam ochotę ją zabić, a musieliśmy się przemęczyć jeszcze do niedzieli...

Szlag mnie trafia za każdym razem, jak o tym pomyślę, bo po czasie okazało się, że pobyt mamy w szpitalu w czasie naszego wyjazdu był początkiem końca. Wróciliśmy do domu w pierwszą niedzielę września, teściowa co jakiś czas trafiała na chwilę do szpitala, wychodziła na parę dni, a kiedy karetka zabrała ją pod koniec października, to do domu już nie wróciła, bo zmarła na początku listopada. I ciągle mam z tyłu głowy pytanie, czy gdyby trafiła wtedy do tej kliniki, to może żyłaby choć trochę dłużej albo przynajmniej mniej cierpiała w ostatnich tygodniach życia...

Jeden jedyny raz wygarnęłam to Emilii i jeden jedyny raz wtedy widziałam, że naprawdę jej głupio, nawet na chwilę zaniemówiła. Żadna to pociecha, ale przynajmniej ma świadomość, za co i jak bardzo jestem na nią wku.wiona. Cała ta rozmowa miała miejsce w dniu, w którym przylecieli na pogrzeb mamy. Tu zresztą też się "wykazała".

Przylecieli rano w dniu poprzedzającym pogrzeb, czyli już kilka dni po śmierci mamy. Ja w tym czasie razem z mężem załatwiałam wszystko, co załatwić należało, doglądając teścia, który na lekach uspokajających wyglądał i zachowywał się jak zombie (w dniu, w którym dowiedział się, że mama zmarła całkowicie przestał pić i o dziwo nie pije do dziś, dobre i to, choć gdyby się trochę szybciej ogarnął, to oszczędziłby wszystkim masy zmartwień), a w czasie kiedy byliśmy w domu i nie miałam innych obowiązków, zaczęłam wręcz obsesyjnie sprzątać całe mieszkanie. Zaczęłam, bo miałam świadomość, że zaraz zacznie się do nas zlatywać cała rodzina z kondolencjami, a po wizytach oczywiście plotkować o tym, co zobaczyli... Ale gdy już zaczęłam, okazało się, że to świetny sposób na oderwanie myśli i tak bardzo się tym zajęłam, że naprawdę nigdy wcześniej ani później nigdzie nie przeprowadziłam tak dokładnych, generalnych porządków. Emilia natychmiast po przyjeździe zaproponowała, że "ona troszkę posprząta, bo przecież ludzie przyjdą, a na pewno jest brudno". I nie była to propozycja w stylu "pomogę ci, bo pewnie nie miałaś do tego głowy", tylko, niemal dosłownie "zrobię to, bo ty pewnie nic nie ruszyłaś, przecież wiem, że jesteś leniem, i nie umiesz sprzątać". Nie wstając z fotela odparłam, że mieszkanie jest posprzątane, ale jak jej tak bardzo zależy, to droga wolna, niech sobie szoruje, co chce. Po dwóch godzinach poszukiwań brudu, w czasie których umyła pod prysznicem sztucznego kwiata w doniczce i wytarła ramy dwóch obrazów, poddała się i usiadła na dupie, strasznie oburzona, ale nie bardzo miała na co narzekać, więc przynajmniej siedziała cicho.

Naprawdę nie miałam wtedy ochoty na kłótnię, ale kiedy rano szykowaliśmy śniadanie i rozmawialiśmy o dupie maryny, Emilka zahaczyła o nasz pobyt u nich, nie zdzierżyłam i w domu zapanowała iście piekielna awantura. Podejrzewam, że niektóre z momentów, kiedy Emilia się zapowietrzała były wywołane tym, iż do tej pory raczej nie wykazywałam zbytniej inicjatywy, czy temperamentu w czasie drobniejszych kłótni, ale tym razem szlag mnie trafił, i wykrzyczałam jej wszystko w takiej skali, że później sąsiedzi na mnie dziwnie patrzyli. Emilia stwierdziła, że ona dłużej u nas nie zostanie (przylecieli na tydzień, żeby pozałatwiać formalności) i od razu po pogrzebie jedzie do swoich rodziców. Powiedziałam tylko, że jestem za, możemy ją nawet odwieźć. Szczegół, który bardziej mnie rozbawił niż zdenerwował - po powrocie do domu znalazłam za łóżkiem, w którym mieli spać "zestaw sprzątaczki", czyli kupione w drodze z lotniska najtańsze w mijanym hipermarkecie środki czystości (jakieś mleczka, proszki czyszczące, odkamieniacze do sanitariatów itp.), gąbki, ścierki, szczotki, a nawet gumowe rękawiczki. Nie jestem pewna, co ona się spodziewała zastać u nas w domu, ale przygotowała się jak na walkę z zapuszczoną meliną... Nawet płyn do mycia naczyń i proszek do prania kupiła... I gdyby komuś przyszło do głowy, że może kupiła to dla siebie, bo np. takich używa na co dzień, albo coś w tym stylu, to śpieszę zapewnić, że nie, sam Marek ze wstydem przyznał, że kupiła to wszystko specjalnie na tę okoliczność, bo, jak stwierdziła, ja przecież jestem taką syfiarą, że pewnie nawet płynu do mycia naczyń nie mamy...

Po tej sytuacji kontakt z Emilią urwał się całkowicie na ładnych parę lat, z Markiem mąż czasem rozmawiał, ale i tu stosunki się trochę ochłodziły. Rozumiem i jednego i drugiego pana, bo Marek nie bardzo miał jak wybierać między lojalnością wobec żony (która swoją drogą wepchnęła go pod pantofel bardzo głęboko), a M. z kolei był trochę zły na brata, bo wieczorem przyjechał do nas w tajemnicy przed żoną i przepraszał za nią, mówił, że mamy rację, ale w godzinie "zero" nie odezwał się ani słówkiem, choć jak żona nie patrzyła, to kiwał głową na moje słowa, więc od początku miał wyrobiony pogląd na całą sytuację. Topór wojenny został przysypany (bo całkowicie zakopać się go chyba nie uda) dopiero kiedy nasza pierwsza córka szła do komunii, bo Marek chciał być na uroczystości i wymusił na Emilii przeprosiny. Ona udawała, że przeprasza, my udawaliśmy, że jej wybaczamy i tak sobie żyjemy, choć jedyna zmiana, jaka zapanowała w naszych kontaktach jest taka, że gdy chłopaki rozmawiają przez internet, to Emilia nie znika z zasięgu wzroku (wcześniej siedziała i słuchała, ale się nie pokazywała), a gdy spotykamy się osobiście, to rozmawiamy ze sobą kulturalnie, krótko i o niczym, zamiast całkowicie się unikać. Zastanawiam się tylko, jak to wszystko będzie wyglądało za parę lat, bo oni zamierzają wrócić do kraju, więc będziemy się widywać zdecydowanie częściej. Mam nadzieję, że nie będzie tak tragicznie, bo jednak wszyscy jesteśmy trochę starsi i, mam nadzieję, mądrzejsi. Zauważyłam też przy okazji ich ostatniej wizyty w Polsce, że Emilia się jakby trochę uspokoiła i rozluźniła, ale po trzydniowej obserwacji nie jestem w stanie stwierdzić, czy to tak na stałe, czy akurat miała dobry humor... Przynajmniej wie już, że nie pozwolę sobie wejść na głowę i to też jakiś plus, bo wcześniej zdawało jej się, że skoro jestem od niej ponad 10 lat młodsza, to może traktować mnie jak dziecko.

Wybaczcie taką ilość tekstu, naprawdę starałam się nie rozwlekać, ale jednocześnie chciałam wszystko możliwie najlepiej wyjaśnić, a założę się, że i tak będą jakieś pytania. :)

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 175 (257)
zarchiwizowany

#86314

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytam piekielnych od kilku lat, przepraszam, jeżeli kogoś urażę moją myślą i podejściem do życia. Ale się okazuje, że sporo ludzi obrażam z jakiegoś powodu swoim podejściem.
Mam 28 lat.
Według mnie, każdy odpowiedzialny człowiek zanim zabierze się za zakładanie rodziny, powinien najpierw zająć się własną sytuacją osobistą i finansową, która powinna być bardzo stabilna. Osobiście najpierw zajęłam się zdobyciem porządnego zawodu, następnie oszczędności, zakupem nieruchomości i remontem, zakupu auta itp. gdybym nawet nie pracowała starczy nam na utrzymanie nie pracując na jakieś 2-3 lata. Mając dobre zarobki, mogąc wciąż spokojnie pracować z domu, kiedy mam ochotę, resztę robią za mnie pracownicy. W końcu jestem gotowa aby się zdecydować na dzieci i rodzinę z moim chłopakiem.
Tyle tytułem wstępu.

Piekielność zaczyna się ze strony znajomych i bliskich!
Oczywiście komentarze typu, kiedy dzieci? Po co Ci te pieniądze?!
Żyć powinno się Miłością!
To jest nie normalne aby tak się skupiać na pieniądzach! A kiedy weźmiecie ślub w końcu jesteście bogaci!
- mój partner jest z kraju obok Polski moją rodziną z drugiego końca, więc pogodzenie tego wymaga oczywiście którąś z rodzin ugościć w hotelu itp - każdy się spodziewa all inclusive skoro byśmy zapraszali, więc ok.

Dom

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (23)

#86112

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielności najbliższej rodziny...


Mieszkam ze swoim partnerem w kraju, do którego potrzebna wiza oraz odpowiednie pozwolenia, aby pracować. Gwoli szybkiego nakreślenia sytuacji. Jesteśmy razem całkiem długo. On tu przyjechał z ojcem po rozwodzie, zaś jego matka z braćmi została w rodzinnym kraju. Mój chłop jest 15 lat starszy, ma bratanków i siostrzenice w wieku 10-27 lat.
A teraz historia właściwa.

Jakieś 2 lata temu jego najstarszy bratanek (27lat) postanowił przyjechać do naszego kraju. Na wizie turystycznej. Wracać nie chciał, wolał zostać bez papierów. Rodzinie trzeba pomagać, przyjęliśmy go pod nasz dach. Przez 1,5 roku żył na nasz rachunek, miał zapewniony wikt i opierunek. Kolacja na stole, pranie zrobione, posprzątane... nie musiał kiwać palcem, chociaż mój chłop zwracał mu uwagę, by dbał o czystość i się bardziej starał. Mój partner załatwił mu pierwszą pracę, na czarno, w sklepie mięsnym, płaca marna, ale zawsze lepiej mieć na jakieś swoje wydatki, poza tym czego kuzyn się spodziewał nie mając pozwolenia na pracę i wizy.

Pracował tam pół roku. Poznał niby właścicielkę firmy sprzątającej, właścicielowi mięsnego nawtykał i zwyzywał. Doradzaliśmy mu rzucanie pracy, bo nie znaliśmy tej kobiety. I mieliśmy rację. Babka go oszukała i nie zapłaciła nic za dzień roboty twierdząc, ze już nie potrzebuje pracownika.
Załatwiliśmy mu następną pracę na budowie. Pracował kilka miesięcy, praca się skończyła i tak prawie rok bez pracy i przyszłości siedział u nas w domu.

3 miesiące temu załatwiłam mu pracę gońca, rowerem miał dostarczać paczki i dokumenty. Rano otrzymywał ok. 10-20 paczek, które miał dostarczyć do godziny 20. Sam ustala sobie trasę i swoje przerwy. Firma płaci mu całkiem dobrze. Raz nawet dorzucił się nam do opłat. Zaczął zmywać po sobie i wynosić śmieci, drobiazg ale mnie ucieszyła zmiana jego zachowania. Poprosiłam jedynie, by sam dorobił sobie klucze, by od nas wiecznie nie pożyczać.

W poniedziałek wracałam z Polski. 2 walizki po 20 kg każda, moja torebka i rzeczy ze strefy bezcłowej.
Mój chłop nie mógł mnie odebrać z lotniska, wiec wzięłam Ubera i kuzyn miał mi przywieźć o 17.30 moje klucze pod dom.
Spokojnie sobie jadę z lotniska, stoję w korku, kiedy po 17 dzwoni, ze ma zamówienie na drugim końcu miasta i mam wysiąść bliżej centrum i on mi klucze zawiezie. Wysiadam z tobołami w tym cholernym centrum, a on dzwoni, ze dał klucze koledze i zostawi mi je w restauracji 10 minut od domu.
Wściekłam się jak nigdy. Ja tu mam walizek tonę, mam przesiadać się w tramwaj i szukać restauracji (ewentualnie znowu wezwać Ubera). Mój niewyparzony język wziął górę i powiedziałam mu, ze po moim trupie, bo ja chce wrócić do domu, jestem zmęczona, głodna, a on na to, ze kim ja jestem, żeby mu rozkazywać i ze on ma nas dosyć.
Długo zbierałam szczękę z podłogi. Napisałam mu, ze czekam na najbliższym przystanku i ma mi przywieźć tutaj moje klucze natychmiast.

Dziś mamy piątek. Kuzyn nie odzywa się do mnie, ostentacyjnie udaje że mnie nie ma, nie wynosi śmieci, a wieczorem po ciuchu wyjada resztki. Tylko nie wiem, co chce ugrać, bo ja mam go dość i tylko łaska mojego partnera zatrzymuje go u nas w domu. Ja już go nauczę pokory. On myśli, ze w oczach mojego partnera jest ważniejszy niż ja, bo mój P zawsze go traktował jak syna.
Przestałam prać jego rzeczy. On pralki nie umie włączyć, wiec powodzenia życzę. Barek z alko przeniosłam do mojej sypialni. Gotuję tylko dla siebie i partnera. Dziś chciał wrócić na lunch, nie otworzyłam mu drzwi. Jakby zadzwonił, to bym się pewnie złamała. A dzwonił domofonem, to później powiedziałam partnerowi, ze byłam pod prysznicem.

Najgorszą zniewagą dla mnie jest to, że swojemu koledze opowiedział, ze on wynajmuje studio w centrum, a ja mu sprzątam (kolega dzisiaj dzwoni do mnie z pyta, czy to prawda). Ach, i jeszcze stwierdził, że on ma tylu kolegów i w każdej chwili go na pewno ktoś przyjmie. Drzwi stoją otworem piekielny kuzynie, nie chcesz się wynieść honorowo, to wojna z mojej strony się zaczyna. W lodówce stoi zupka z prochami na przeczyszczenie. Z jego łazienki zabrałam papier. I niech lepiej szuka sobie tego studio w centrum, bo ja niczyją służbą nie jestem.

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 199 (223)

#86092

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam męża... Od kilku lat jest jestem czytelniczką piekielnych, czasami jak czytałam piekielne historie o związkach to zawsze zastanawiałam, czy to co tu ludzie tutaj opisują jest prawdą. Czy ludzie po tylu latach przeżytych razem mogą tak się zmienić. Trudno mi było w to wszystko uwierzyć. Do teraz.

Tak jak wcześniej wspomniałam, miałam męża (powiedzmy Robert), poznaliśmy się około 10 lat temu na studiach. Byliśmy dobrymi znajomymi, on miał dziewczynę, ja też spotykałam się z chłopakami w tamtym czasie, nic poważnego. Na studiach jak to na studiach – dobra zabawa. Na III roku, Robert zerwał ze swoją dziewczyną, bardzo zbliżyliśmy się do siebie i chyba nie minęło więcej niż 3 - 4 miesiące jak zostaliśmy parą. Byliśmy jedną z tych „idealnych” par, większość kumpel na roku mi zazdrościła. Robert był bardzo zaradny, dobrze się uczył, był niesamowicie pomocny (nie tylko dla mnie) ale nawet dla moich znajomych. Nie miał problemu pomóc mojemu przyjacielowi jak mu się samochód zepsuł w środku nocy, pojechał go odebrać. Nie raz pomagał mojemu bratu w budowie domu. Człowiek do rany przyłóż. Był spełnieniem moich marzeń, otaczał mnie opieką i zawsze mogłam na niego liczyć. Kiedy patrzał na mnie, to wierzyłam, że zawsze mogę na niego liczyć i czułam, że mnie kocha.

Przeszliśmy razem wiele, w ciągu kolejnych lat zaręczyliśmy się, wzięliśmy ślub. Urodziło nam się jedno dziecko, później drugie. Przeszliśmy razem wiele, śmierć mojego brata, śmierć jego mamy, zwolnienie w pracy, odkrywanie własnych pasji, otwieranie firmy, choroby, ale pomimo tego wszystkiego, lata płynęły nam w zgodzie szacunku i miłości. Codziennie rozmawialiśmy o swoich potrzebach, codziennie staraliśmy się znaleźć kilka minut dla siebie, aby się przytulić, aby się pocałować.

Bywały dni, kiedy było to cholernie trudne. Bywały dni, kiedy się kłóciliśmy. Ale pomimo tego, on zawsze był, kiedy go potrzebowałam, a ja byłam, kiedy on mnie potrzebował. Wierzyłam, że byliśmy opoką, nie do ruszenia. Kiedy pojawiały się problemy on zawsze mówił „razem damy radę”.

3 lata temu otworzył własną firmę, całe swoje życie pasjonował się fotografią, miał kilka kursów, bardzo dobry sprzęt, po znajomości robił sesje fotograficzne, aż w końcu postanowił zająć się tym profesjonalnie. Przez lata zgromadził wielu zadowolonych klientów, dzięki temu od samego początku istnienia swojej firmy miał zlecenia. Z czasem zaczął robić zdjęcia na ślubach i sesje ślubne. Śluby/wesela często są w weekendy i nie raz wybywał na cały weekend. I wszystko grało i działało jak w dobrze naoliwionej maszynie. Do czasu, kiedy pojawiła się ona (powiedzmy Sylwia). Tzn. nie pojawiła się ot tak, była to nasza dawna znajoma ze studiów, mieszkała przez parę lat za granicą i powróciła do kraju. Widziała Roberta zdjęcia na FB/Instagramie/stronie i napisała do nas czy chcemy się spotkać, ma parę pytań, też chciałaby robić coś w kierunku fotografii. Oczywiście zgodziliśmy się, zaprosiliśmy ją do nas. Miło spędziliśmy czas wspominając studia Robert i Sylwia pogadali sobie o fotografii, jak zacząć i w jaki sprzęt zainwestować.

No i od tego się zaczęło. Co jakiś czas ona zaczęła pisać do Roberta, pytając się raz o obiektywy, raz o filtry, raz o lampy, raz o konwertery, raz o statywy, raz o tulejki, raz o czytniki. Robert jako dobry i uczynny człowiek, pisał z nią, czasem jeździł z nią do sklepów coś jej pomóc wybrać, kilka razy zaprosił ją na sesje jakie miał z klientami. Po jakimś czasie oświadczył mi, że jedzie z Sylwią na cały weekend robić zdjęcia na weselu i poprawinach. Szczęka mi opadła, byłam zła, że nie omówił tego ze mną. Nie jest to ciekawe, kiedy obca kobieta spędzą z twoim mężem weekend, a żona i dzieci czekają z utęsknieniem na tatę w domu (uprzedzając pytania czy zarzuty, wiem że on zarabiał w ten sposób na życie, ale nie musiał tego robić z nią). Oczywiście przytulił mnie i powiedział coś w stylu: „Głuptasku, nie bądź zazdrosna, mamy idealne życie, jesteś wspaniałą żoną, kochanką i mamą”. Okej, nie kłóciłam się, w końcu wciąż wierzyłam, że nasze małżeństwo to opoka, że taki inteligentny i rozsądny człowiek nie zrezygnowałby z takiego życia jakie ma, dla przelotnej znajomości.

Ale z każdym następnym razem, czułam ogromny niepokój i bezsilność, bo oczywiście... to nie był jednorazowy wyjazd. Kiedy próbowałam o tym rozmawiać, to zaczął się wściekać, że Sylwia chcę czegoś nauczyć, że mają te same zainteresowania, że chce jej pomóc a ja się czepiam. W 2019 roku w okresie wakacyjnym, miał 6 ślubów pod rząd, na każdy jeden jeździł z nią. I nie wiem kiedy to się zaczęło, nie wiem w którym momencie go straciłam. Ale go straciłam. A on stracił głowę... dla niej. Jednego wieczoru, powiedział, że musimy porozmawiać, wiedziałam, że coś wisi w powietrzu. Już nie patrzył na mnie tak jak kiedyś, zaczęłam płakać, bo wiedziałam o co chodzi. Powiedział tylko, że przeprasza, że nigdy nie planował się w niej zakochać, że to jest silniejsze od niego. Dodał, że uczucie do Sylwii jest tak silne, że nie może być i mieszkać dłużej ze mną. Bo kiedy jesteśmy razem, myśli tylko o niej. Wyprowadził się po świętach.

Wciąż pytam siebie, w którym momencie powinnam zareagować, w którym momencie powinnam powiedzieć - to nie jest normalne. Czy w ogóle mogłam mieć wpływ na rozwój tej sytuacji? Wierzyłam, że zaufanie, szacunek i miłość to wszystko czego nam trzeba. Nie ma czegoś takiego jak przyjaźń między żonatym mężczyzną, a samotną kobietą. W ogóle przyjaźń między kobietą, a mężczyzną jest trudna, ale ja naiwnie chciałam wierzyć inaczej... Niektórzy ludzie pojawiają się w twoim życiu by uczynić go lepszym, a inni pojawiają się by rozwalić twój świat na maleńkie kawałeczki. Tak jak zrobiła to ona z moim życiem. Przykro mi, że nie wierzyłam wcześniej w niektóre wasze historie. Nawet "idealny" człowiek, może się zmienić nie do poznania. Teraz to wiem.

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (246)

#86066

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do tej pory sądziłam, że takie historie to tylko w Trudnych Sprawach czy tam innych pierdołach.

Wczoraj odwiedziłam mamę w moim rodzinnym mieście i spotkałam kuzynkę, która chyba wracała z jakichś zakupów. Dajmy jej na imię Kasia.
Przywitałam się jak zawsze, ale widzę, że Kaśka szybko ociera łzy; ogólnie wygląda nie najlepiej. Przyznam, że w pierwszym momencie aż mi serce stanęło, bo może komuś z naszej rodziny coś się stało, a ja nic nie wiem? Od razu zapytałam o co chodzi, bo widzę, że na pewno coś jest na rzeczy.
Długo się wykręcała, że nic, że to głupota, a ostatecznie wybuchnęła płaczem tak jak stała.

Zabrałam Kaśkę na herbatę do domu mojej mamy, zadzwoniłam do wujka, że jest ze mną (dziewczyna 19 lat, ale wiem że wujek by się martwił gdyby długo nie wróciła do domu; zwłaszcza, że mieszkają w nieciekawej okolicy). No i się dowiedziałam od niej powodu owej rozpaczy.

Spotykała się kilka miesięcy z pewnym chłopakiem, powiedzmy Krystianem. Osobiście go nie znam, widziałam ich tylko razem kilka razy na mieście czy tam w sklepie.
Może część z Was pomyśli, że "eee tam, gówniara 19-letnia to tylko pewnie siano w głowie, a w tym wieku związki nie są poważne".
No MOŻE i nie są, chociaż reguły nie ma (sama narzeczonego obecnego poznałam mając 15 lat, związaliśmy się ze sobą 4 lata później). Ale raczej każdy z nas miał chociaż raz złamane serce, przeżył okres "szczenięcej miłości" więc wie co i jak ;)

O co poszło? A o rodziców. Kasia to patologia, nieodpowiednia dla Krystiana.

Krystian pochodzi z domu dość bogatego. Ojciec prawnik i tłumacz pewnego języka, matka nie pracuje, bo nie musi. Starsza siostra na studiach również prawniczych.
Moja kuzynka Kasia pochodzi z przeciętnego domu, tak samo jak ja.
Ciocia (siostra mojej mamy) zmarła młodo, zostawiła wujka z siódemką dzieci. Zawsze chcieli mieć dużą rodzinę, stać ich było na to, oboje pracowali i żyło im się bardzo dobrze. Luksusów nie było, ale biedy też nie.

Moi kuzyni i kuzynki są różni. Część poszła dalej, ukończyła z powodzeniem studia i odnosi sukcesy, a część stwierdziła, że nie nadaje się do dalszej nauki i postawiła na pracę. Część nadal jeszcze chodzi do szkoły podstawowej, ale też bierze udział w przeróżnych zajęciach dodatkowych- taniec, gra na pianinie, kółko matematyczne itp. Wujek cały czas pracuje.

Czy to nie jest prawdziwy obraz patologii?

Kasia należy do tej drugiej "grupy"- woli pracować. Szkołę zawodową skończyła, zrobiła sobie mnóstwo kursów dodatkowych, obecnie pracuje jako kosmetyczka i szkoli się w pewnym innym niezwiązanym z tym kierunku, po którym chce otworzyć własne miniprzedsiębiorstwo. W przyszłym miesiącu przeprowadzi się do własnego mieszkania. Potrafi sama sobie radzić, zajmowała się młodszym rodzeństwem, ma swoje pasje, które chce rozwijać i hobby w postaci zbieraniu części starych samochodów/motocykli.
Myślę, że jak na 19-letnią osobę jest bardzo zaradna i myśli przyszłościowo, co też jest dobre. (Dla dociekliwych- gdy stała się pełnoletnia, dostała swoją część renty po mojej cioci. Kwota nie była zawrotna, bo podzielona na siedem. Zamiast wydać, postanowiła zainwestować w siebie i przyszłość; wujek do niczego jej się nie dokłada, bo przecież Kasia zarabia na siebie i swoje potrzeby).

Po wspólnym obiedzie u Krystiana, chłopak z nią zerwał jeszcze w ten sam dzień, przez SMS. Jako powód podał właśnie to, co powiedzieli mu rodzice - że Kaśka to patologia, bo nie ma mamy, bo ma dużo rodzeństwa i nie ma wykształcenia, a on takiej dziewczyny nie chce.
Spoko, jego prawo.
Ale zastanawia mnie jedno. Wiedział to wszystko od początku ich znajomości (chodzili razem do klasy kilka LAT). Dlaczego w ogóle to zaczynał? Co, nagle po obiedzie u rodziców go oświeciło? Plus to, że jego rodzice i mój wujek się znają chociażby z wywiadówek, na których wujka w większości chwalono za dokonania Kaśki.
A, sam Krystian również na studia się nie wybiera. Też chodził do zawodówki. Obecnie nie robi nic, a rodzice też nie wymagają od niego niczego.

Nienawidzę być wściekła i nic nie móc zrobić. I w sumie cieszę się, że to trwało krótko.

związki

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (210)