Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

krushyna

Zamieszcza historie od: 29 kwietnia 2011 - 10:53
Ostatnio: 6 października 2021 - 8:54
  • Historii na głównej: 30 z 36
  • Punktów za historie: 24154
  • Komentarzy: 318
  • Punktów za komentarze: 2132
 

#41995

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś o tym, jak Straż Miejska chciała mnie przekonać, iż okradam własny samochód (chyba, że intencje wielmożnych panów były inne, a ja po prostu nie pojąłem ich swoim małym rozumkiem).

Pewnego dnia MIAŁEM KAPRYS. Kaprys objawił się chęcią wymiany kołpaków w samochodzie. Kołpaki kupiłem już dość dawno, ale jakoś nie mogłem się zabrać do ich wymiany. Korzystając z przypływu entuzjazmu, udałem się do samochodu i zacząłem operację. Muszę chyba działać jak magnes na strażników, bo znów nadciągnęła kawaleria w ślicznych mundurkach. Aby tradycji stało się zadość, ponownie określę ich jako Wcielenie Cnót Wszelakich (WCW).

WCW1: Dzień dobry (tu się nawet przedstawił).
Ja: Dzień dobry.
WCW1: To pana samochód?
Ja: No tak.
WCW1: Możemy zobaczyć jakieś dokumenty?

Małe wyjaśnienie - musiałem doznać jakiegoś zaćmienia umysłowego, przyjąłem bowiem, iż WCW mają dobre intencje i usiłują zrobić coś pożytecznego. Nieco mi teraz wstyd ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że faktycznie zdarzały się na osiedlu przypadki wandalizmu, kradzieży kołpaków, itp. Zamiast zatem odesłać panów na drzewo, okazałem im dowód osobisty. Moja dobra wola nie została doceniona.

WCW1: Nie interesuje mnie pański dowód. Proszę o dokumenty samochodu.
Ja: Nie mam przy sobie.
WCW1: Jak to?

Niezwykle inteligentne pytanie, prawda? Kojak mógłby się od panów uczyć technik przesłuchiwania podejrzanych... A może miał to być "styl Columbo"?

Ja: Normalnie, nigdzie nie jadę, wyszedłem bez kurtki, mam tylko dowód osobisty. Mam kluczyki, samochód jest otwarty, mogę go uruchomić jeśli panowie sobie życzą. Naprawdę uważacie panowie, że w takiej sytuacji kradłbym kołpaki zamiast odjechać całym samochodem?
WCW2: Jak pan jest przy samochodzie to powinien pan mieć dokumenty!
(Ciekawe od kiedy?)

Nie wytrzymałem.

Ja: A pan może ma dokumenty?
WC2: Oczywiście.
Ja: Ale do mojego samochodu?

..............

Ja: Skoro nie, to czemu pan PRZY NIM stoi? A może wyjaśni mi pan, na jaką odległość mogę podejść do samochodu bez dokumentów?

Groźne, rozzłoszczone miny panów sprawiły, że trudno mi było zachować powagę.

WCW1: Czyli nie ma pan dokumentów?
Ja: Ano nie.
WCW (obydwaj, chórkiem): No to mamy problem!
Ja: No to współczuję i życzę, żeby udało się panom go jakoś rozwiązać.

Uznałem tę humorystyczną dyskusję za zakończoną i wróciłem do swoich zajęć. Panowie chyba jednak mieli inne zdanie, bo stali nade mną jak dwa sępy naradzając się po cichu. Nie powiem, zaczynało mnie to irytować ale postanowiłem być konsekwentny i robić swoje. Po chwili:

WCW1: Będziemy musieli wezwać Policję.

Nie uznałem za stosowne odpowiadać. Skąd miałem wiedzieć czy mówi do mnie czy może głośno myśli (przepraszam za niekoniecznie adekwatne określenie).

WCW1: Słyszy mnie?

To już chyba było do mnie...

Ja: Słyszę, ale czego PAN ode mnie w związku z tym oczekuje? Mam PANU pożyczyć telefon?
WCW1: Policja zaraz tu będzie.
Ja: A czemu ma mnie to interesować?
WCW1: Zobaczysz pan.

Ano zobaczyłem. Panowie wsiedli do swojego pojazdu, pogadali przez radio i odjechali. Czyżby ktoś mądrzejszy po drugiej stronie "gruszki" wytłumaczył im, że groźny bandyta PODCHODZĄCY do samochodu bez dokumentów
niekoniecznie zainteresuje Policję w stopniu niezbędnym do wysłania na miejsce jednostki AT?

straz_miejska

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1218 (1264)

#41857

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w firmie wyposażającej serwisy samochodowe.
Historie z konieczności muszą być ogólnikowe - nie chciałbym, żeby ktoś od razu rozpoznał
opisywanych klientów.

Kilka lat temu wyposażaliśmy spory, nowobudowany salon i serwis pewnej popularnej marki.
Jak to często bywa, montaż urządzeń rozpoczęliśmy, kiedy jeszcze inne ekipy prowadziły budowlaną "wykończeniówkę". Wszyscy po prostu uwielbiali Młodego Kierownika Budowy (MKB), który był święcie przekonany o własnym geniuszu i totalnej głupocie wszystkich naokoło...

Ochrzaniał kogo popadnie, niezależnie od potrzeb.

Niektóre urządzenia wymagały podwieszenia do stropu. Fakt ten był wcześniej uzgodniony z projektantem budynku i PRZEZ NIEGO ZAAKCEPTOWANY. Tak dla jasności - mówimy tu o ciężarze rzędu 50-60 kg podwieszonym do konstrukcji stropu na którym wisi sobie również suwnica o udźwigu 2 ton (nie mówiąc o masie samej suwnicy), obciążając belkę znacznie dalej od punktu podparcia niż nasze urządzenia.

MKB to nie przekonało. Co więcej, powołanie się na rozmowę z projektantem również nie było dla niego decydujące. Przecież on - KIEROWNIK BUDOWY - zna się lepiej niż jakiś tam byle projektant, który do projektu śmiał bezczelnie dołączyć pisemną zgodę na podwieszenie urządzeń (oświadczenie projektanta).

MKB - Ja wam tu nic nie pozwolę wieszać. Konstrukcja jest wyliczona i nie można jej dodatkowo obciążać.
Ja - Ale projektant...
MKB - Ja tu za wszystko odpowiadam a nie projektant
(ciekawe, od kiedy projektant nie odpowiada za wytrzymałość konstrukcji?)

Ja - To co, mamy nie montować urządzeń zgodnie z projektem?
MKB - Jak będę miał czas to usiądę do komputera i wszystko przeliczę... Ja jestem inżynierem budowlanym!
Ja (nieco ironicznie) - Serdecznie panu gratuluję ale my, zgodnie z planem musimy to do jutra zamontować bo inaczej zapłacimy kary umowne. Niech pan weźmie kawałek papieru i dokona niezwykle skomplikowanych obliczeń momentu gnącego belki stropowej.
MKB - Ja tu nie będę z panem dyskutował. Proszę się zająć czymś innym i się nie wymądrzać. Takie obliczenia wymagają odpowiedniego oprogramowania... Trzeba uwzględnić wszystkie siły, nie tylko moment gnący. Ale pan tego nie zrozumie...

Tu małe wyjaśnienie - MKB chyba wyciągnął nieco zbyt daleko idące wnioski z mojego roboczego ubrania. Nie kończyłem co prawda budowlanki, ale na studiach mechanicznych też uczą tak banalnych spraw jak podstawowe obliczenia statyczne i wytrzymałościowe. Postanowiłem być trochę złośliwy.

Ja - No pewnie, takie rzeczy to nie na moją głowę. Ja to bym tylko na chłopski rozum to wziął. Pan wisz, pan rozumisz - wykresik momentów gnących, siły tnącej, moment bezwładności przekroju i zobaczymy. Jak jedna bez trudu przeniesie, to na mój głupi łeb dwie tym bardziej. Ale to pan jest INŻYNIEREM. Ja tam nie wim...

Mówiąc wyrysowałem na kartce wykres momentów gnących uwzględniając wyłącznie obciążenie od nośności suwnicy. Wyliczyłem szacowane wartości. Doliczyłem nasze urządzenia. Zmiana momentu gnącego w miejscu najbardziej obciążonym wyniosła, UWAGA - 0,7%! Siły tnące zmieniły się o jakieś 0,25%. Gdyby uwzględnić obciążenie ciągłe od masy belki stropowej, poszycie dachu oraz masę samej suwnicy, procentowa zmiana byłaby jeszcze mniejsza. Do hipotez wytrzymałościowych już nie doszło...

W oczach MKB widniało przerażenie. Widać było niemalże obracające się trybiki.
MKB - Ale.... Ale... Tak nie można. To trzeba na komputerze.
Ja - Po co?
MKB (bardzo niepewnie) - No bo tak trzeba...

Uznałem, że szkoda czasu. Zadzwoniliśmy do inwestora, inwestor zadzwonił do szefa firmy budowlanej (na szczęście lokalnej), szef firmy budowlanej pojawił się na miejscu i zaprosił MKB na "miłą" rozmowę do kontenerka biurowego. Przebiegu rozmowy mogę się tylko domyślać ale na koniec MKB, czerwony jak burak, zakomunikował nam, że możemy montować urządzenia zgodnie z planem (no rzeczywiście, odkrycie roku!).

Jednak strata 3 godzin nie mogła pozostać bez małej zemsty. Pod koniec dnia zaczął padać śnieg. Po zakończonej pracy postanowiliśmy się odegrać. Czekaliśmy na hali aż MKB raczy się pojawić w pobliżu, udając, że nie wiemy o opadach.

Kiedy przyszedł, niby przypadkiem wyjrzałem na zewnątrz i z przerażeniem wrzasnąłem:
Ja - Chłopaki - musimy sp****! Śnieg pada. Jak tego nie przeliczyli NA KOMPUTERZE to dach zaraz pi**** nam na głowę.

Tu nastąpiła błyskawiczna ewakuacja, połączona z wrzucaniem narzędzi do samochodu "jak leci" i odjazdem z buksującymi kołami.

Przez następne 2 dni MKB unikał nas jak mógł...

budowa

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 829 (893)

#40169

przez (PW) ·
| Do ulubionych
UWAGA! Przeczytanie tej historii może grozić wejściem w odmienne stany świadomości ;-) A jeśli nie, to przynajmniej przedefiniowaniem świata. NIC JUŻ NIE BĘDZIE TAKIE JAK DAWNIEJ!

Jechałem wczoraj ścieżką rowerową. W pewnym momencie pewien Sympatyczny Starszy Pan (SPP), raźno pedałujący w przeciwnym kierunku, zaczął wykazywać wyraźne tendencje samobójcze, dążąc do czołowego zderzenia ze mną. Zaskoczony uciekłem w krzaki, porwałem kurtkę i podrapałem twarz ale zderzenia uniknąłem. Wywiązał się dialog (zdusiłem w gardle "wiązankę życzeń" i starałem się mówić możliwie grzecznie):

Ja: Przepraszam, ale chyba jeździ się prawą stroną?
SPP: Tak, ale chodzi się lewą...
Ja: Słucham?
SPP: CHODZI się lewą.
Ja: A pan, przepraszam, co przed chwilą robił? Bo wydawało mi się, że pan jechał...
SPP: Jeżdżą to samochody. ROWEREM SIĘ CHODZI!!!

Zabrakło mi argumentów. Całe życie się człowiek uczy ;-))

droga_dla_rowerow

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 646 (780)

#39845

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszedłem do supermarketu z zamiarem obejrzenia stoiska z elektroniką. Miałem na sobie dosyć zwyczajne ubranie, plecak (może tu tkwi wyjaśnienie zagadki) oraz swój standardowy, wredny i podejrzany (najwyraźniej) pysk.

Dla wyjaśnienia – wchodząc z plecakiem mijałem 2 panów z ochrony – żaden z nich nie wyraził dezaprobaty dla mojej wyjątkowej bezczelności. Plecak wszedł zatem razem ze mną ;-).

Obszedłem kilka regałów, nie znalazłem obiektu poszukiwań, udałem się do wyjścia „bez zakupów”, obsadzonego rzecz jasna przez ochronę.

Bramki nie zapiszczały. Przez cały czas pobytu w sklepie nie zdejmowałem plecaka ani nawet nie brałem żadnego towaru do ręki (gabloty). Trochę się zatem zdziwiłem, słysząc polecenie Pana Z Ochrony (PZO).

PZO: Proszę otworzyć plecak!
(Ton nawet grzeczny, ale zawsze dziwne wrażenie).
Ja: Przykro mi, ale nie zamierzam. Mam tam prywatne rzeczy.
PZO: To pójdzie pan z nami na zaplecze.
(Na pewno, już pędzę...)
Ja: Proszę bardzo, ale dopiero jak przyjedzie Policja.
PZO: Ale jak to? Policja?
Ja: Policja. Proszę zadzwonić i wezwać radiowóz.
PZO: Ale po co?
Ja: Rozumiem, że podejrzewa mnie pan o kradzież. To chyba normalne, że trzeba wezwać Policję.
PZO: Ale po co?
Ja: Choćby po to, żebym poszedł z panem na zaplecze. Inaczej nie zamierzam.
PZO: Ja wcale nie chcę, żeby pan ze mną gdzieś chodził. Niech pan sobie idzie. Ja jestem zajęty. Muszę pilnować sklepu.

No i wyszło na to, że to ja koniecznie chciałem iść z Panem Z Ochrony na zaplecze...

sklepy

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 931 (993)

#39847

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak każdy pracownik, muszę czasem przejść badania okresowe.
Kilka lat temu miałem właśnie taką przyjemność. Gdyby nie to, nie poznałbym Piekielnego Doktorka (PD) i jego iście diabelskiego poczucia humoru...

Dowiedziałem się, jakie badania należy wykonać przez wizytą u lekarza medycyny pracy (każdy lekarz ma swoje wymagania, zależne chyba bardziej od osobistego widzimisię niż charakteru pracy) i zgłosiłem się z kompletem wyników (od badań krwi aż po psychotechnikę).

Przez pierwsze 15 minut wizyty PD wypowiedział dwa słowa - „dzień dobry”.
Wyciągnął rękę po wyniki i zagłębił się w lekturze (tzn. patrzył na wydruki i przerzucał kartki). Byłem nawet pod sporym wrażeniem jego staranności – wertował papiery naprawdę długo...

Po 15 minutach odezwał się ponownie:

PD: Wiek?
Ja: 29 lat.
PD: Ile?
Ja: 29!

PD przybrał odpowiednio ponury wyraz twarzy i grobowym głosem stwierdził:

PD: Wie pan... Bardzo mi przykro. Szczerze panu współczuję...

Przyznaję, trochę mnie „przytkało”. PD pomilczał jeszcze chwilę zanim postanowił dokończyć wypowiedź:

PD: TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ LAT PRACY PRZED PANEM!!! Ja bym się załamał...

Odzyskałem oddech.

Ja: A jak tam wyniki? Wszystko w porządku?
PD: A wie pan... nie wczytywałem się. Przecież od razu widać, że jest pan zdrowy.

Po zastanowieniu powinienem chyba przyznać mu rację. Skoro nie padłem na zawał po jego dowcipie, to serce mam chyba jak dzwon ;-))

służba_zdrowia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 917 (987)

#39472

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pierwsza z historii o moich przejściach z kochaną przez nas wszystkich Strażą Miejską.

Dziś o tym, jak SM NIE chciała mnie ukarać.

Nie muszę chyba dodawać, iż instytucja ta zasługuje na najwyższy szacunek i jest wręcz niezbędna do prawidłowego funkcjonowania miast i miasteczek w Polce, o czym bez wątpienia wszyscy są przekonani, prawda? Gdyby jednak ktoś miał wątpliwości – służę przykładem.

Po dwutygodniowej nieobecności wróciłem do domu. Mój samochód stał w tym czasie „pod chmurką”. Problem w tym, że pomiędzy chmurką a samochodem znajdowało się Piekielne Drzewo, zamieszkiwane przez Piekielne Ptaszki. Efektów można się domyślać. Pełna współpraca Piekielnego Drzewa (jakieś wredne soki czy nasiona) z Piekielnymi Ptaszkami doprowadziła mój wehikuł do stanu, w którym nie dało się pojechać nawet na myjnię – szyby, światła i tablice rejestracyjne zostały doszczętnie zaklejone różnymi niesympatycznymi substancjami. Cóż, uroki życia...

Rękawiczki na dłonie, baniaczek płynu do spryskiwaczy, szmaty, ściągaczka. Pełna gotowość. Przystąpiłem do walki o możliwość dojechania na myjnię. Nie upłynęło więcej niż 3 minuty, kiedy zjawili się Oni. Rycerze w lśniących zbrojach, Wcielenie Cnót Wszelakich (WCW) – Straż Miejska. Konkretnie dwóch bohaterskich bojowników o porządek w mieście, rumakiem rasy Daewoo Lanos.

WCW1: Dzień dobry.
Ja: Dzień dobry.
WCW1: Otrzymaliśmy zgłoszenie – sąsiedzi się skarżą, że myje pan samochód na ulicy. Wie pan, że to zabronione?
Ja: Sąsiedzi? Gratuluję panom szybkości reakcji. Zacząłem 3 minuty temu. Ten Lanos musi być BARDZO szybki.
WCW1 (bardzo oficjalnym tonem): Nie wiem o co panu chodzi. Musimy nałożyć mandat w wysokości XXX zł.
Ja: Przepraszam, za co?
WCW2: Kolega już panu wyjaśniał...
Ja: Naprawdę? To ja niestety nie zrozumiałem.
WCW2: Za mycie samochodu na ulicy z wykorzystaniem środków chemicznych!
Ja: No tak, dla ścisłości – za mycie SZYB, TABLIC REJESTRACYJNYCH I REFLEKTORÓW samochodu na ulicy, z wykorzystaniem PŁYNU DO SPRYSKIWACZY? Czy tak napiszecie panowie na blankiecie?
WCW1: Nooo, niezupełnie.
Ja: OK, wobec tego informuję, że nie przyjmuję mandatu i proszę o skierowanie sprawy do sądu.

Panowie wymienili spojrzenia. Miny im nieco zrzedły.

WCW2: Ale na jakiej podstawie? Nie zgadza się pan z nami?
Ja: Na podstawie Prawa o Ruchu Drogowym, zgodnie z którym NIE WOLNO mi poruszać się samochodem, którego szyby są nieprzejrzyste, reflektory zapaćkane, a tablice nieczytelne.
WCW1: Ale przepisy zakazują mycia samochodów na ulicy!
Ja: Ja myję szyby i reflektory. MAM TAKI OBOWIĄZEK, a nie tylko prawo.
WCW2: Od tego są myjnie...
Ja: A na myjnię powinienem zawieźć samochód na lawecie?
WCW1 (po namyśle): Noo, ja nie wiem. Nie wolno myć na ulicy. Ale tym razem pana pouczymy.
Ja: Żadnego pouczenia również nie przyjmuję do wiadomości. Mam wielką chęć spotkać się z panami w sądzie i usłyszeć, że nie wolno mi umyć szyb przed wyjechaniem na drogę. Ciekawe, co powie sędzia...

Odjechali. Bez słowa. A taką miałem ochotę na kontynuację tej miłej dyskusji przed sądem... ;-(

straz_miejska

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1261 (1317)

#39263

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w firmie wyposażającej serwisy samochodowe.
Historie z konieczności muszą być ogólnikowe - nie chciałbym, żeby ktoś od razu rozpoznał opisywanych klientów.

Wykonujemy m.in. instalacje doprowadzające olej do stanowisk naprawczych. Takie udogodnienie, pozwalające nalewać olej bezpośrednio do pojazdów z węża nawijanego na bęben umieszczony na ścianie. Bywają instalacje proste i krótkie, bywają takie, które składają się z kilometrów rur i mnóstwa innych elementów. Oczywiście w wielu przypadkach jest to spora inwestycja, sięgająca ładnych paru setek tysięcy złotych.

Ta akurat była jedną ze średnich.

Zamontowane, uruchomione, odebrane przez klienta (K). Mija tydzień. W czwartek telefon. Odbiera jeden z naszych Serwisantów (S)

(K) Mamy wyciek z instalacji. Kapie olej. Musicie NATYCHMIAST przyjechać.
(S) W którym miejscu? Jak duży?
(K) Na kolanku przy podłączeniu (itp...).
(S) Rozumiem, że na złączu gwintowanym?
(K) Tak.
(S) Może Pan spróbować to dokręcić?

Tu wyjaśnienie – klient prowadzi autoryzowany serwis samochodów ciężarowych (czyli zatrudnia mechaników, posiada narzędzia itp.) a zadanie jest dziecinnie łatwe. My mamy do niego jakieś 430 km. Przy najlepszych chęciach nie pojawimy się tam NATYCHMIAST.

(K). NIEEEE! Ja mam gwarancję, macie przyjechać!!!

OK, formalnie jego prawo. Ponieważ w którymś momencie dalszej rozmowy „wysypał się”, że oleju kapnęło ledwie parę kropli, zapada decyzja – przyjedziemy w poniedziałek. Klient bardzo niezadowolony, rozłącza się. W piątek po południu dzwoni ponownie.

Krzyki, trudno zrozumieć.

(K): Katastrofa, olej się leje, wylało mi już chyba cały zbiornik. Serwis pływa w oleju, będziecie płacić za olej i za sprzątanie. Ściany zachlapane – będziecie malować! Itp...

Dla wyjaśnienia - „zbiornik” to z reguły albo beczka 208 litrów albo duży kontener od 1000 do 2000 litrów. Ki diabeł? Sytuacja poważna. Trudno, szef postanawia, że mamy jechać w sobotę (normalnie serwis pracuje od poniedziałku do piątku).

Dojeżdżamy z „duszą na ramieniu”. Unikając w pierwszym momencie groźnego klienta witamy się z majstrem na hali i wchodzimy. Na pierwszy rzut oka, wszystko OK. Hala czysta, potopu nie ma, żadna Arka Noego nie pływa w oceanie oleju. Przybiega klient.

(K) Widzicie? Widzicie? Kto za to zapłaci?
(Ja) Ale za co? Może Pan pokazać ten wyciek?

W tym momencie klient podbiega do instalacji, przygląda się przez chwilę po czym palcem zgarnia WISZĄCĄ KROPLĘ i z triumfalną miną oznajmia...

(K) TUUU!

Coś wspaniałego. Dla jasności - rozumiem, że można wymagać od wykonawcy usunięcia usterek. Nikt tego nie kwestionował. Jednak ta kropla mogła tam chyba powisieć do poniedziałku...

Po odejściu klienta podszedł do nas Magazynier (M)

(M) Nie przejmujcie się. On ma takie hobby. Wszystkich dostawców musi przegonić po parę razy, najlepiej w sobotę. Zobaczcie, właśnie przyjechali chłopaki co bramy montowali...

Faktycznie - (K) wypatrzył nowe ofiary i ruszył w ich stronę.

P.S. To nie jest najlepsze podejście. Sporo elementów sterowania instalacji oraz pompy, mierniki, elektrozawory, itp. produkowane są za granicą i jesteśmy ich jedynym dystrybutorem i serwisem w Polsce. Nawet po gwarancji trudno znaleźć inny serwis. A system dozujący wymaga przeglądów i kalibracji... Obawiam się, że klient nie wywalczy sobie najwyższych rabatów ;-)

usługi

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 523 (561)

#39264

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w firmie wyposażającej serwisy samochodowe.
Historie z konieczności muszą być ogólnikowe - nie chciałbym, żeby ktoś od razu rozpoznał opisywanych klientów.

Niektóre urządzenia wymagają pewnych czynności formalnych, przed wprowadzeniem na rynek. Tak było w tym właśnie przypadku. Urządzenie ze „średniej półki” cenowej, formalności załatwione, decyzja dopuszczająca do użytku wydana.

Mijają lata. U klienta kontrola stwierdza, że decyzję wydano w oparciu o niewłaściwe przepisy. Sytuacja kuriozalna – urząd zamiast się spóźnić, wyprzedził rzeczywistość. Decyzję wydano przed przystąpieniem Polski do UE, a już w oparciu o zasady europejskie. Taki kwiatek... Cóż – sprawa trudna, decyzja od lat wydana obowiązuje, produktu nie bardzo można „ponownie” wprowadzić na rynek. Formalny węzeł gordyjski.

Moja rozmowa z Urzędnikiem (U), który popełnił błąd (ten sam człowiek, nadal pracuje, zazwyczaj naprawdę bardzo w porządku):

(Ja): Jak możemy rozwiązać tę sprawę?
(U): No, trudno będzie. Nie mamy jak zmienić decyzji, procedury nie przewidują takiej sytuacji, produkt powinien być wycofany z rynku.
(Ja): No i co zrobimy?
(U): No, najlepiej jakbyście państwo zabrali produkt, a klientowi dali nowy.

Rozglądam się. Ukrytej kamery chyba brak. Facet mówi poważnie.

(Ja): Nie ma sprawy. Życzy pan sobie fakturę czy paragon?

FOCH ROKU!!!

Urzędy

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 353 (395)

#39241

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w firmie wyposażającej serwisy samochodowe.
Historie z konieczności muszą być ogólnikowe - nie chciałbym, żeby ktoś od razu rozpoznał opisywanych klientów.

Sprzedaliśmy kiedyś rozbudowane urządzenie diagnostyczne. Znanej niemieckiej marki, której jesteśmy dystrybutorem.
Urządzenie posiadało część mechaniczną, instalację elektryczną, elektronikę sterującą oraz komputer PC do wyświetlania, obróbki i drukowania (na zwykłej, ogólnodostępnej drukarce) danych.
Ważna sprawa - sprzedany egzemplarz był używany do testów, o czym klient (K) został poinformowany (zapis w umowie) i otrzymał stosowny (wysoki) rabat.

Urządzenie zamontowaliśmy. W pierwszym tygodniu - wszystko super, klient zadowolony.
Początek drugiego tygodnia - telefon z firmy, żebym udał się na miejsce montażu, ponieważ urządzenie "kompletnie nie działa". I tyle. Nic więcej od klienta dowiedzieć się nie dało. Po prostu "nie działa". OK, jadę.

Od progu witają mnie wrzaski (dosłownie, nie przesadzam) w stylu:
(K): Co za g*** mi sprzedaliście, miało być dobre, niemieckie, ja tyle zapłaciłem, a to nie działa. Nic nie można zrobić!
(Ja): Ale na czym konkretnie polega problem?
(K): Nie drukuje....

OK, co prawda pojęcie "kompletnie nie działa" jest tu może na wyrost ale fakt pozostaje faktem - brak jednej z istotnych funkcji.
Włączam komputer sterujący i od razu pojawia się komunikat o zużytych pojemnikach z tuszem. Pokazuję klientowi.

(K): Ale ja mało co drukowałem.
(Ja): Ale urządzenie było używane do testów, w momencie sprzedaży drukowało prawidłowo, otrzymał pan duży rabat (pewnie starczyłoby na jakieś 200 - 300 pojemników tuszu).
Dodatkowo, producenci drukarek z reguły montują w nich "tusze rozruchowe", wystarczające na bardzo krótko.
(K) A mnie to g** obchodzi.

Udało mi się zachować spokój (z trudem) i nie wyjaśnić (K) moich zapatrywań na tę kwestię. Dzwonię do biura, przedstawiam sprawę. Urządzenie sprawne (o awarii trudno mówić), wezwanie serwisu niespecjalnie uzasadnione, skończyły się tylko tusze, klient żąda nowych. Chwila zastanowienia, decyzja szefa - wyślemy nowe tusze, szkoda awantury o 100 złotych. Mnie pasuje - nie muszę się wykłócać. Tusze obiecane, klient zadowolony.

Tusze zostały wysłane tego samego dnia. Paczka doszła następnego. Klient dzwoni. Urządzenie nie działa. Jadę. Dojeżdżam. Czasoprzestrzeń zatacza pętle.
Od progu witają mnie wrzaski (dosłownie, nie przesadzam) w stylu:
(K): Co za g*** mi sprzedaliście, miało być dobre, niemieckie, ja tyle zapłaciłem, a to nie działa. Nic nie można zrobić!
(Ja): Ale na czym konkretnie polega problem?
(K): Nie drukuje....

Sprawdzam kilka rzeczy, zaglądam do drukarki. Tusze włożone ODWROTNIE, na siłę! Zaczepy mocujące wyłamane. Taśmy zabezpieczające nie zdjęte.
Pokazuje klientowi. Nagle odmiana - klient robi się grzeczny, proponuje kawę i pyta, czy możemy coś poradzić. Tłumaczy, że tusze wymieniał znajomy informatyk (!) a on tam nawet nie zaglądał. OK, mogę zrozumieć. Szkoda, że od wejścia wrzeszczał ale nie jestem drobiazgowy. Taśmy zdjęte, zaczepy związane "na drucik" drukarka uruchomiona. Radzę klientowi pomyśleć o kupnie nowej drukarki (dosłownie za 200 - 300 złotych - mówimy o prawdopodobnie ok. 200 wydrukach na rok). Wszytko OK.

Miesiąc spokoju. Znowu ten sam klient. Urządzenie nie działa. Ponownie, przez telefon nie da się nic dowiedzieć. Kolejna wycieczka (po raz trzeci 120 km w jedną stronę).

Ponowne zakrzywienie czasporzestrzeni (tzn. identyczne wrzaskliwe powitanie jak poprzednio).
Jednak problem jest inny - na ekranie napis "BRAK POŁĄCZENIA Z URZĄDZENIAMI".
Uff, wreszcie nie drukarka. Sprawdzam ustawienia portów, zasilania podzespołów, konfigurację transmisji danych. Nic. Pewnie awaria sprzętowa.
Otwieram obudowy. Po zdjęciu 4 osłon (!) uzyskuję do przewodu komunikacyjnego. Tzn. powinienem uzyskać. Bo przewodu nie ma. Zdematerializował się. Zniknął. Krowa go zjadła (dziwne, nie był zielony ;-). Wołam klienta, pokazuję w czym rzecz.

(K): Pewnie od razu nie było.
(Ja): Niemożliwe, urządzenie działało, prawda?
(K): No prawda.
(Ja): Ktoś tu zaglądał?
(K): Znajomy informatyk.

Para poszła mi uszami.

(Ja): Można wiedzieć w jakim celu?
(K): Nie wiem, ale przeglądał wszystkie komputery w serwisie bo instalował czytniki kodów paskowych.

Nie trudno zgadnąć co dalej...

(Ja): Mogę zobaczyć te czytniki?
(K): Nooo, a po co?
(Ja): Myślę, że zaraz pan zobaczy.

TAK! Już drugi z obejrzanych czytników podłączony był charakterystycznym kablem RS-232, z naklejonym logo producenta naszego urządzenia.

Klient ponownie włączył "tryb uprzejmości", poczęstował kawą i podziękował. Mam nadzieję, że znajomy informatyk też usłyszał parę ciepłych słów.

Piekielni byli chyba obydwaj panowie - informatyk z awansu społecznego i właściciel serwisu, przekonany, że najlepiej zacząć od wrzasków.

usługi

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 591 (633)

#39236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo już lat temu miałem drobny wypadek. Przebywając w jednym z nadmorskich miast na działce u znajomych, obciąłem sobie kawałek palca. W sposób dość absurdalny - siedziałem na składanym krzesełku, trzymając rękę pod siedzeniem. Krzesełko w pewnym momencie postanowiło wykorzystać fakt bycia składanym ;-))
Mój palec znalazł się pomiędzy krzyżującymi się wspornikami z płaskownika.

Kiedy już uświadomiłem sobie, że opuszek palca utracił kontakt z resztą ciała, a koniec kości radośnie wygląda na świat (na szczęście kość nienaruszona, cięcie ją tylko musnęło, co okazało się później), owinąłem palec jakąś szmatą i (razem ze znajomymi) ruszyłem do szpitala. Po paru kilometrach dotarliśmy do celu. Nie był to spacer, który najlepiej wspominam...
Zabawa dopiero się zaczynała.

Przed pokojem zabiegowym (czy jak to się tam prawidłowo nazywa), do którego mnie skierowano, czekała spora kolejka.
O dziwo, pacjenci czekający na jakieś planowe zabiegi/zastrzyki, itp. widząc przesiąknięta krwią szmatę na ręce, sami zaproponowali żebym wszedł bez kolejki. Spróbowałem...
Sympatyczna Pani Pielęgniarka (SPP), przypominająca nieco mastiff'a, powitała mnie basowym:

(SPP): BYŁ PAN ZAPISANY? NIE, TO PROSZĘ CZEKAĆ!!!.

Rzeczywiście, powinienem przecież zapisać się PRZED wypadkiem. Mój błąd - nie pomyślałem ;-)

Czekam. Przede mną wchodzą ludzie, którzy nie ośmielili się odnieść obrażeń w sposób nieplanowany.
Wreszcie, kiedy kałuża krwi na podłodze korytarza urosła do odpowiednich rozmiarów, SPP łaskawie zaprosiła mnie do gabinetu, pytając "Co się stało?".
Popełniłem kolejny błąd - zamiast zdać szczegółowy raport, ośmieliłem się odwinąć szmatę z palca. SPP wyraziła dezaprobatę głośnym

(SPP): PYTAM co się stało!

Na szczęście raczyła jednak zerknąć na prezentowany okaz. Po dokonaniu oględzin, wyraziła swoją, jakże profesjonalną opinię.
(SPP): Na to to chyba tylko jakaś maść? Panie doktorze!!!
Pan Doktor (PD) podszedł.
(PD): Czy pani żartuje? Do szycia, natychmiast. Proszę się położyć, zaraz znieczulimy i zszyjemy.

To powinien być koniec. Ale niestety...

Znieczulenie podane, PD szyje. Ból coraz większy, zęby zaciśnięte i czekamy na koniec.
PD jest jednak troskliwy.

(PD): Boli?
(Ja): Boli!
(PD): Bardzo boli?
(Ja): Jakoś wytrzymam.
(PD): Na pewno? Bo teraz muszę mocno naciągnąć skórę, żeby zakryć ranę.
(Ja): A mam jakiś wybór?
(PD): Nie, właściwie to nie bardzo.

Kilka niezapomnianych minut, wargi pogryzione do krwi (o mało też nie wymagały szycia), ale upragniony koniec nadszedł.

(PD): Cały czas bolało?
(Ja): Tak, bardzo mocno (może określiłem to nieco bardziej dosadnie).

i tutaj kwiatek:

(PD): Siostro! Coś jest z tym znieczuleniem. Już CZWARTY pacjent dzisiaj narzeka!


Mało piekielnie? Może, ale co gdyby trafił tam pacjent z czymś bardziej bolesnym od mojego paluszka?

służba_zdrowia

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1145 (1185)