Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lapidynka

Zamieszcza historie od: 16 stycznia 2013 - 11:13
Ostatnio: 6 października 2014 - 14:04
  • Historii na głównej: 26 z 34
  • Punktów za historie: 25844
  • Komentarzy: 366
  • Punktów za komentarze: 3955
 

#51758

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przed chwilą zostałam poinformowana o czymś, co wstrząsnęło mną do głębi. Do rzeczy.

Wczoraj wieczorem odwiedziła nas nasza znajoma ze swoim nowym facetem (to ten typ babki, który wiecznie i niepoprawnie pakuje się w toksyczne związki). Spotkanie spontaniczne, ustalone raptem godzinę wcześniej 'bo przejeżdżają nieopodal, ona chętnie przedstawiłaby swojemu lubemu swoich znajomych i czy mogą'. Ano mogą, czemu nie.
Rashid, bo tak ma na imię 'Mano-Marokano' znajomej wydawał się być człowiekiem, że tak się wyrażę, ogarniętym, nawet dość sympatycznym.

Spotkanie było miłe, zjedliśmy razem kolację, później wyszliśmy na spacer - wszystko w jak najlepszym porządku. Jako, że luby znajomej nie mówi po polsku, rozmawialiśmy po niemiecku. Wiadomo, oszczędziło to niepotrzebnych nieporozumień i odsunięcia 'przyjaciela' koleżanki na boczny tor. Dlaczego określenie 'przyjaciel' w cudzysłowie? O tym za chwilę.

Po spacerze znajoma ze swoim (nie)szczęściem stwierdzili, że już na nich czas.
Jak zwykle pożegnaliśmy się 'po naszemu' czyli baby przytulas i cmok w polik, faceci uścisk dłoni, ja z loverem znajomej też uścisk dłoni, wszak nie znamy się zbytnio, a mój luby ze znajomą luźny przytulas z dystansem do siebie. Nic bardziej normalnego.
Ups... chyba jednak nie.

Znajoma zadzwoniła z płaczem.
Dla jej mężczyzny to nic normalnego, dla niego to patologia, zboczenie i k*urestwo. Dowiedziała się, że jest zwykłą szmatą i k*rwą, bo pozwoliła się dotknąć innemu facetowi 'w taki sposób' - w jaki? Nie mam zielonego pojęcia. Na dokładkę dostała parę liści, bynajmniej w formie bukietu...

Poradziłam znajomej, by ewakuowała się prędko z tego związku.
Ona stanowczo stwierdziła, że nie, bo przecież on na co dzień jest dobrym człowiekiem, że to tylko zazdrość, a jak sobie wszystko wytłumaczą, to będzie dalej jak z bajki.

Skapitulowałam.
Moc argumentów znajomej wcisnęła mnie w ziemię.

Poradziłam, co miałam poradzić, więcej nie jestem w stanie zrobić. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Powiedziałam znajomej, że jeżeli będzie potrzebowała pomocy, to wie, gdzie mieszkam, chętnie jej tej pomocy i wsparcia udzielę, pod warunkiem, że w końcu pójdzie po rozum do głowy.

Pożegnałyśmy się.
Tyle, że we mnie jakiś taki niesmak pozostał...

Skomentuj (110) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 710 (804)

#51228

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja z salonu fryzjerskiego.
Wczoraj w godzinach popołudniowych miałam umówioną wizytę. Zjawiłam się na czas. Ludzi – głównie kobiet – sporo. Mimo tłoku przyjęta zostałam o czasie, ‘moja’ fryzjerka ekspresowo nałożyła mi farbę na włosy, wobec tego nie pozostawało mi nic, jak czekać pod jakąś aparaturą, dopóki nie nadejdzie czas zmywania specyfiku z włosów.

Jak w większości salonów fryzjerskich, tak i w ‘moim’ konieczne są zapisy. Standardowo panie fryzjerki zapisują godzinę, co będzie z włosami robione i oczywiście nazwisko klientki. To dość istotne dla historii, zwłaszcza kwestia nazwiska.

Kontynuując.
Siedzę pod aparaturą, czytam książkę, coby czas sobie umilić, aż tu nagle słyszę dość głośno wypowiedziane zdanie, ton dość irytujący, taki... roszczeniowy. Okazało się, że to inna (K)lientka kieruje swoje żądania do (F)ryzjerki (swoją drogą – szefowej salonu). Zaciekawiona zwróciłam uwagę na to, co się dzieje.

K: Proszę mnie natychmiast przyjąć. Mam spotkanie.
F: (patrząc w zapisy w zeszycie) Pani Iksińska, jest pani zapisana dopiero na jutro. Jestem tu tylko z koleżanką (inną fryzjerką) i obie mamy komplet klientek, wszystkie wcześniej zapisane. Nie dam rady Pani wcisnąć.

Tu na twarzy ‘roszczeniowej’ klientki pojawiła się purpura.

K: Po pierwsze, proszę się zwracać do mnie PANI MAGISTER, nie po nazwisku, ja jestem MAGISTREM FARMACJI Z WŁASNĄ APTEKĄ! Nie będzie mnie fryzjerzyna po zawodówce obrażać! Ja mam spotkanie! Ty mnie przyjmiesz!

Przyznam szczerze, że kopara mi opadła. W duchu prosiłam wręcz fryzjerkę, żeby odpowiedziała ‘magistrzynie’ tak, by jej w pięty poszło. O dziwo, fryzjerka zachowała anielską cierpliwość, jednak asertywnie, kulturalnie, acz tonem nie znoszącym sprzeciwu poleciła pani magister, by ta jak najszybciej zmieniła salon fryzjerski, bo ani dzisiaj, ani jutro, w ogóle nigdy już nie zostanie obsłużona w tym salonie przez nikogo.
Pani magister zapowietrzyła się, zagroziła, że zepsuje salonowi renomę i wyszła z hukiem.

Po chwili dotarło do mnie, że gapię się jak prostak, z rozdziawioną mordką i oczami jak 5 złotych każde – dziwię się, że już mi tak nie zostało po tamtym zajściu.
Pocieszyłam się faktem, że nie byłam jedyna.

Co ludzie mają z tym tytułowaniem?
Kompleks jakiś, czy co?

Pani Magister

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 916 (984)

#51019

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wrażliwi i w tej chwili jedzący – nie czytajcie. Będzie hm... niesmacznie.

Jakiś czas temu postanowiłam wziąć się za siebie i zrzucić kilka przeszkadzających mi kilogramów. Jako, iż diety kojarzą mi się źle, wolę narzucić sobie rygor w postaci wysiłku fizycznego.

Sytuacja rozgrywa się w siłowni, "sieciówce" bardzo popularnej w Niemczech. W ramach podpowiedzi powiem tylko, że są jednym z kluczowych sponsorów Kliczki.
Sprzęty mają rozmaite, trenerzy i trenerki służą w razie potrzeby pomocą i dobrą radą, miesięczny koszt jest raczej standardowy, a renoma przybytku wysoka – czego chcieć więcej? Ano może jedynie nieprzemijającej motywacji.

Dziś, po zakończonym treningu szłam do szatni. Aby do owej części przybytku się dostać, można iść skrótem przez toalety, bądź naokoło, ale bezpośrednio do szatni. Wybrałam krótszą drogę.
Śmierdzi – tylko co się dziwić? W końcu WC.
Wchodzę do szatni – śmierdzi. Myślę sobie, że może przewrażliwiona jestem, że może sobie coś wkręciłam i dalej nieprzyjemny zapaszek z WC czuję.

Nic to. Wobec powyższego, jak zwykle szykuję sobie klapki, ręcznik kąpielowy, mydło i szampon, mam bowiem zamiar skorzystać z prysznica.
Wchodzę za ściankę oddzielającą, patrzę i co widzę?
Na płytkach leży radośnie częściowo rozmokłe, częściowo rozmazane gówno. Śmierdzi, jak to kupa ma w zwyczaju. Z odległości tych kilku (może ze 2) metrów widzę białe ruszające się na nim szczęśliwe robaczki.
W obliczu takiego obrazka byłam po prostu szczęśliwa, że nie dopełniłam go kolorowym pawiem.
Ewakuowałam się prędko, oczywiście z prysznica nici.

Ubieram się, a w międzyczasie do szatni wchodzi pani z wiaderkiem, uzbrojona w rękawice po łokcie i jakieś coś, co przypomina zmiotkę na stojaczku. Żal mi było kobieciny strasznie, zwłaszcza gdy oczami wyobraźni ujrzałam ją, drobną panią walczącą z kupą spod prysznica. Postanowiłam poinformować ją o znalezisku, na co Ona, nieco skoślawionym niemieckim, acz z rozbrajającą szczerością i bez cienia negatywnej emocji stwierdziła:

- A to prawie jak co dzień. Zaraz sprzątnę, będzie pani mogła skorzystać z prysznica.

Podziękowałam.
Z prysznica w siłowni mimo wszystko zrezygnowałam.
Dokumentnie i na amen, nieodwołalnie.

Tak tylko myślę o babie, która zostawiła po sobie śmierdzącą pamiątkę. Zastanawiam się, czy w swoim domu robi to samo? Czy po prostu sprawia jej frajdę fakt, że ktoś będzie musiał to po niej sprzątnąć?

Spaczenie.
Blech!

siłownia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 811 (881)

#50622

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sąsiadka z parteru, dotychczas zupełnie bezproblemowa, sympatyczna pani z mężem i trójką dzieci.
Pod oknem sąsiadki usytuowane są stojaki na rowery.

Lubię mój rower, bardzo, zwłaszcza po przebojach z odzyskaniem go od teściowej, toteż zwykle po zakończonej jeździe chowam go od razu do piwnicy – ot, taka paranoja, wolałabym, żeby nie został mi skradziony – w ciągu dnia jednak, kiedy wiem, że będę z roweru jeszcze korzystać, przypinam go do stojaka przed klatką. Tak było w każdym razie do tej pory.

Kilka dni temu, przed południem wybrałam się na zakupy, jednoślad wyciągnięty i długa.
Wracam, patrzę, wszystkie stojaki zajęte.
Ok., myślę sobie. Stojaków całe 5 na 15 mieszkań, sezon rowerowy rozpoczął się dawno – trudno, tego dnia mam pecha. Jedyne, co zwróciło moją uwagę, to fakt, że do trzech z pięciu stojaków przypięte były rowerki dziecięce. Nic to, taszczę wobec tego moje jeździdło do piwnicy.

Przez kilka dni sytuacja się powtarzała, toteż doszłam do wniosku, że rowerki w ogóle w użytku nie były. W gruncie rzeczy nie musiały, a prawo do korzystania ze stojaków ma każdy.

Wczoraj.
Wyciągam rower, jadę załatwić co mam załatwić, a po powrocie oczom nie wierzę: stojak wolny, ten najbardziej wysunięty w kierunku chodnika. Jeden. Jakby na mnie czekał, dosłownie. Do innych poprzypinane rowery, ale duże, więc o rowerach dzieci sąsiadki nie może być mowy.
Zadowolona biorę się za przypinanie mojego jednośladu.

Z kuchennego okna na parterze wychyla się w ten czas sąsiadka.
Puka palcami o parapet i przygląda mi się jakoś tak... mało sympatycznie. Nie reaguję.
Po chwili ssąsiadka odzywa się tymi słowy:

– To miejsce jest zajęte.
Ja nieco skonsternowana tokiem takiego rozumowania stwierdzam:
– To miejsce nie jest zajęte, nie jest przypięty żaden rower.
– Ale to miejsce jest zarezerwowane.

Sytuacja wydała mi się już całkiem absurdalna. Zapytałam zatem panią, gdzie wobec tego można zarezerwować sobie stojak rowerowy? Gdzie zadzwonić? Do kogo się zgłosić? Sąsiadka stwierdziła tylko:

- Stojaki są pod moim oknem, wobec tego mam większe prawo z nich korzystać.

Przyznam szczerze, że dopadła mnie konsternacja. Nie skomentowałam nawet słów sąsiadki, rowerowa zapinka trzymała się dzielnie roweru i stojaka, toteż po prostu poszłam do domu. Zdziwiona, trochę wkurzona, nie powiem.

Kilka godzin później.
Umówiona byłam ze znajomą, w związku z tym nie chowałam wcześniej roweru do piwnicy. Już wyciągam kluczyki od zapinki, kiedy dostrzegam taki oto widok:

Rower mój przypięty do stojaka. Do mojego roweru (przednie koło) i stojaka również przypięty inną linką dziecięcy rowerek sąsiadki, a do niego kolejny i następny.
Szlag mnie trafił.
Wparowałam do klatki, pukam do drzwi sąsiadki.
Pani z triumfującym uśmieszkiem na twarzy stwierdziła:
- A nie mówiłam, że to miejsce jest zajęte?

Po jej stwierdzeniu ciśnienie skoczyło mi jeszcze bardziej. Powiedziałam tylko, że jak wrócę, rowerki mają być od mojego jeździdła odpięte, w przeciwnym razie będziemy rozmawiać już zupełnie inaczej.

Na spotkanie pojechałam autem. Po powrocie faktycznie rowerków nie było.
Schowałam mój jednoślad do piwnicy, bo co innego mogłabym zrobić?

Dzisiaj wychodząc po bułki do sklepu widzę: 3 stojaki zajęte przez trzy rowerki, dwa następne przez dwa duże. Ręce mi opadły...
Mija mnie sąsiad z góry. Zauważył moją reakcję i stwierdził tylko:
- No.. trzy rowerki dzieci i oba rodziców. Monopolizacja 'miejsc parkingowych'.

Jak dla mnie szczyt debilizmu i egoizmu został osiągnięty.

Drodzy Piekielni, pamiętajcie!
Zanim przypniecie rower do stojaka upewnijcie się, że zarezerwowaliście sobie wcześniej miejsce!

sąsiadka #2

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (952)

#50549

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam problemy ze skórą. Nie od wczoraj, nie od dziś, tak że nauczyłam się żyć z moją przypadłością, niemniej jednak jestem dość częstym gościem u dermatologa – głównie w celu kontroli i odebrania recepty.

W zeszłym tygodniu zadzwoniłam do mojego dermatologa w celu umówienia wizyty. Pani rejestratorka grzecznie zapytała, jaki termin mi odpowiada, wskazałam więc datę przypadającą na wczoraj (wtorek, 21.05). Przy okazji upewniłam się kilka razy, czy na pewno w ten wtorek lekarz będzie przyjmował (20.05 w poniedziałek było święto, toteż może jakiś pan/i doktor chciał sobie przedłużyć jeszcze wolne?). Pani rejestratorka wręcz oburzona stwierdziła, że tak, jak najbardziej, we wtorek ich praktyka lekarska jest czynna, doktor X.Y. będzie przyjmował.
Podziękowałam ładnie, pożegnałam się i tyle.

Wczoraj jadę do lekarza.
Samochód w użyciu Lubego, toteż korzystałam z komunikacji miejskiej.
Tłukę się przez calutkie miasto (północna strona miasta, ja mieszkam na skrajnie południowej), ulewa, burza z piorunami, parasolka do wyrzucenia po pierwszym mocniejszym podmuchu wiatru, ale co mi tam – mam na szczęście jeszcze kurtkę przeciwdeszczową, więc dzielnie brnę dalej. Od ostatniego przystanku do przybytku mam niewiele ponad 500 metrów, ostatnia prosta, więc zasuwam.

Docieram na miejsce. Wbiegam na trzecie piętro, zmachana, przemoczona do suchej nitki - w sensie spodnie i buty, w których stopy mi wręcz pływały.
Łapię za klamkę, a drzwi jak były zamknięte, tak dalej są i ani drgną.
Na szybie żadnej kartki poza tą standardową, zawierającą informacje o godzinach otwarcia i numerem telefonu do praktyki.

Dzwonię. Odzywa się automatyczna sekretarka. Nagrana na niej wyżej wspomniana pani rejestratorka informuje mnie, że w dniu dzisiejszym praktyka doktora X.Y. jest nieczynna, w razie nagłych przypadków proszę udać się do doktora W.Z.

Przyznam szczerze, że szlag mnie jasny trafił.
Wizyta umówiona, potwierdzona, w mojej karcie pacjenta są trzy drogi kontaktu (mail, komórka, stacjonarka), a pani rejestratorka nie była w stanie poinformować o ewentualnej zmianie planów.

Dzwonię ponownie dzisiaj.
Odbiera przemiła pani rejestratorka.
Była bardzo zdziwiona faktem, że – mówiąc oględnie – byłam zirytowana całą sytuacją.
Stwierdziła, że pacjenci tylko wymagają, a przecież załoga przybytku też ma prawo do urlopu.
I to się zgadza.
Na pytanie, dlaczego zarejestrowała mnie w dzień urlopu jej i lekarza, stwierdziła lakonicznie, że przecież nic się nie stało, taki spacer to samo zdrowie i co ja właściwie od niej chcę. Mam nie marudzić i być zadowolona, że taki szybki, następny termin dla mnie łaskawie znalazła.

Umówiona jestem na następny wtorek.
Obawiam się, że z lekarzem (i właścicielem placówki) porozmawiam sobie nie tylko na temat dotyczący mojej przypadłości.

Wrrr...

PS.: 20.05 jest dniem ustawowo wolnym w Niemczech. Święto nazywa się Pfingstmontag i jest odpowiednikiem naszych rodzimych Zielonych Świątek.

rejestracja

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 451 (537)

#50227

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zarejestrowaliśmy się z Lubym na pewnym portalu społecznościowym (nie erotycznym) w celu poznania nowych znajomych z najbliższej okolicy. Ot, taka zachcianka z naszej strony.

W części 'o nas' napisaliśmy kogo szukamy, w jakim celu, kim jesteśmy i inne tego typu istotne informacje. Wynikało z nich jasno, że NIE JESTEŚMY zainteresowani flirtami, romansami, kontaktami intymnymi, wymianą partnerów czy podobnymi bzdurami stricte związanymi ze sferą miłosną bądź seksualną. Informacje w trzech różnych językach, coby nie dochodziło do nieporozumień, woleliśmy też nie marnować czasu innych, naszego również.

Nie rozwodząc się zbytnio, powiem tylko, że na dwadzieścia osiem (!) wiadomości otrzymanych w sobotę, tylko dwie napisane były w normalnym, koleżeńskim tonie. W niedzielę kolejnych trzydzieści dwie wiadomości, każda z rozmaitymi propozycjami o zabarwieniu erotycznym.
Oto kilka kwiatków:

- 'cześć, też szukam znajomych. Mieszkam tu od niedawna. Co masz na sobie?'
- (po dłuższej, zdawałoby się normalnej rozmowie) 'czym się interesuję? BDSM, lubię lizać, ssać, gryźć i anal też.'
- 'Chętnie się spotkam na drinku. Tylko z panią.'
- 'Szukamy pani/pana do trójkąta.'
- 'Szukam kandydatki na żonę/kandydata na męża.'
- 'Chętnie się spotkam. Za godzinę xxx euro, minetka/blowjob gratis'.

Wszystkie niesmaczne propozycje przebił jednak pewien pan:

- 'Mam szczotkę do włosów. Jak chcecie popatrzeć, to sobie włożę.'

Nie muszę chyba wspominać, że nasze konto na tym portalu zniknęło tak prędko, jak się pojawiło. Zastanawia mnie tylko, czy ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem? Bo to, czy ktoś szuka przygód/kochanków/urozmaicenia swojego pożycia zupełnie mnie nie razi – nie mój cyrk, nie moje małpy. Tylko kuźwa... mało jest portali stricte erotycznych w sieci?

Obawiam się, że przez dłuższy czas zostaniemy z Lubym z tą garstką znajomych, których obecnie mamy. Może to i dobrze?

sieć

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 393 (597)

#50045

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kuzyn się żenił.
Ślub, wesele odbyło się pod koniec marca tego roku.
Dostaliśmy ze ślubnym zaproszenie, owszem, z tym, że przyszło ono drogą mailową, na niecały tydzień przed planowaną imprezą – siłą rzeczy musieliśmy odmówić. Czasu mało na organizowanie urlopów, wyjazdu do Polski, kupna odpowiednich kreacji i prezentu dla młodych, a i chęci jakoś z naszej strony był brak.

Zadzwoniłam do kuzyna celem niepotwierdzenia przybycia (dziwnie to brzmi, ale wiecie co mam na myśli), zapytałam przy okazji (bez ciśnienia, czy pretensji), czemu zaproszenie tak późno, dlaczego mailowo (może adresu do nas nie mieli) etc.
To, czego się dowiedziałam tylko potwierdziło u mnie niechęć do pojawienia się w tym jakże ważnym dla kuzyna i jego lubej dniu, a mianowicie:

- Zaproszenie wysłane późno, bo kilka par odmówiło przybycia, zrobiła się luka i nas 'wcisnęli'.
Wszystko to powiedziane tonem małego chłopca, czekającego na pochwałę za podjęcie wspaniałej decyzji.

- Pary, które odmówiły, były znajomymi ze studiów jego przyszłej żony.

- Mieszkamy za granicą, więc w formie prezentu życzą sobie Eurusie (dokładnie tak powiedziane), bo inaczej wygląda przecież 1000 euro niż 1000 zł.
Tia.. już się rozpędzam.

- Adres do nas mają, jednak nie starczyło już drukowanych, ładnych zaproszeń, a kupować jednego nie będą. Zresztą bali się, że może przyjść po terminie.

Przyznam, że w obliczu takiej bezczelności i pazerności nieco mnie zatkało.
Jak już mnie odetkało, mimowolnie zaczęłam się śmiać.
Kuzyn się obraził, anulował oczywiście zaproszenie, mimo wcześniejszego 'odmówienia' z naszej strony.

A dzisiaj, jak co dzień sprawdzam maila i co widzę?
Zaproszenie na ślub (cywilny) i wesele siostry w/w kuzyna.
Odbędzie się ono 18.05.2013.
Oczywiście serdecznie zapraszają i mają nadzieję na naszą obecność.
W formie prezentu życzą sobie...

... Eurusie. :)

rodzinka ślub wesele

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1164 (1216)

#49544

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja z wczoraj.
Jadę autem pomiędzy blokami, szukam miejsca parkingowego. Uliczka dwukierunkowa, po obu jej stronach zaparkowane rzędem samochody, toteż jadę powoli, aż tu nagle widzę samochód na polskich blachach, w nim kobietę, która gazuje i ledwo rusza z miejsca.
Jej samochód wyje na najwyższych obrotach, rusza niemrawo to w przód, to w tył. Myślę sobie – pewnie laska chce wyjechać, a ma problem.
Włączyłam awaryjki, wysiadłam z samochodu i kieruję się do w/w kobiety. Może potrzebuje pomocy, czy coś, a mnie na czasie zależy i szukam miejsca do zaparkowania.
Pukam w szybkę, wszak w ferworze walki z własnym jeździłem, babka w ogóle mnie nie zauważyła.

Kobieta całkiem niezłym niemieckim informuje mnie, że nie wie co się stało, ale samochód jedzie bardzo topornie.
Przez uchylone okno zauważyłam, że nadal ma zaciągnięty ręczny, więc po polsku już proponuję (próbując przekrzyczeć zarzynane najwyższymi obrotami auto):
Ja: Może lepiej spuścić ręczny? Z pewnością samochód będzie jechał sprawniej.
Kobieta była zaskoczona chyba tym, że mówię po polsku. Spaliła cegłę i bez spuszczania nogi z gazu zdjęła ręczny. Nastąpiło głośne łubudu w auto stojące za nią.

Szczerze mówiąc byłam zszokowana takim obrotem sytuacji. Moja mina mówiła chyba sama za siebie. A co zrobiła kobieta?
Nawrzeszczała na mnie, wraz z potokiem epitetów dowiedziałam się, że to moja wina. Przy okazji, z już spuszczonym ręcznym, postanowiła ulotnić się z miejsca wypadku. Stanęłam przed jej maską, a ta ani myśli się zatrzymać. Przejechała mi po stopie (dzięki niebiosom za ciężkie obuwie, które noszę zwykle jedynie w czasie koncertów, a tego dnia zachciało mi się ubrać je ot tak) i dalej miele jęzorem, że mam spierniczać i się odpierwiastkować, oczywiście wszystko to w formie niecenzuralnej.

Pani udało się pojechać, ja (będąc wzrokowcem) zapamiętałam litery i pierwsze cyfry jej blach, kolor oraz markę auta, którym jeździ, toteż zadzwoniłam na policję.

I tak mogłaby się historia zakończyć, gdyby nie fakt, że właściciel obitego samochodu, wyłonił się z okna swojego mieszkania i również zmieszał mnie z błotem. Nie docierały do niego tłumaczenia, że przecież moje auto stoi kilka metrów dalej i to w jednym kawałku, i że policja, którą się odgraża już jest przeze mnie wezwana i prawdopodobnie jest już w drodze.
Facet ani myślał mnie słuchać, nie mniej jednak już po minucie zmaterializował się (wrzeszcząc i łapiąc się za głowę) obok mnie.

Po chwili przyjechała policja. Panowie policjanci wysłuchali wszelkich oskarżeń poszkodowanego pod moim adresem (dzięki niebiosom – bezpodstawnych), a także tego, co ja miałam do powiedzenia.
Przyjęli zgłoszenie, spisali co mieli spisać i z tego co wiem nadali kogo i na jakich rejestracjach mają szukać.
Panu poszkodowanemu jakby para nieco zeszła, po czym skonsternowany stwierdził, że może to nie ja stuknęłam jego samochód, ale z pewnością byłam aktywnym spiskowcem, a spisek miał na celu zniszczenie jego własności – a czemu miałabym chcieć uszkodzić mu samochód? Tego już się nie dowiedziałam.

Szczęśliwie nie ciągali mnie po komendach, chociaż całe spisywanie trochę trwało. Przy okazji miałam zafundowaną kontrolę, ale nie przyczepili się do niczego. Całość trwała około godziny.
Po zaparkowaniu w zupełnie innym miejscu, udałam się znerwicowana do domu.

A dziś rano...
...idę po gazetę i bułki do sklepu. Mijam blok poszkodowanego pana, pan widocznie czatował w oknie. Krzyczy, że mam zaczekać, on zaraz na dół zejdzie.
Ja nie wiem, czy mam uciekać, bo chce bić, czy czekać, bo może bić nie będzie. Zaryzykowałam, czekam.
Pan po chwili, już na dole informuje mnie, że kilka ulic dalej znaleźli zaparkowany samochód sprawczyni, a niewiele później i samą sprawczynię. Przepraszał za inwektywy i dziękował.
To akurat było miłe, choć przyznam szczerze, że tego, czego się dnia poprzedniego nasłuchałam to moje.
Grunt, że sytuacja się wyjaśniła.
Brr.. nigdy więcej takich akcji – błagam!

stłuczka

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 635 (705)

#48979

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o tym, jak sama wpakowałam się na minę.

Jakiś czas temu rozmawiałam z jedną znajomą. Stwierdziła, że od czasu pojawienia się na świecie jej córki, nie ma zbyt wielu możliwości dbania o kontakty towarzyskie i generalnie chętnie wyrwałaby się na kilka godzin "na miasto", by odpocząć od pieluch i tym podobnych ściśle dotyczących dziecka.
Pomyślałam, że to świetna okazja, by się spotkać. Idąc tym tropem, wpadłam na pomysł zorganizowania małego spotkania w babskim gronie – ja + kilka znajomych dziewczyn.
Krótko przed Wielkanocą obdzwoniłam znajome i nakreśliłam im teoretyczny plan działania.
Znajome podłapały temat, spotkanie przyklepane, jest fajnie.

Żeby nie przedłużać, dodam tylko, że łącznie było nas 5 dziewczyn, z czego jedna ciężarna, trzy młode mamy i ja. Choć pomysł wypadu "na miasto" wyszedł ode mnie, tak przyszła i obecne mamy jednogłośnie stwierdziły, że tematu dzieci na planowanym spotkaniu nie ma – chcą odpocząć. Nie powiem, ucieszyło mnie to bardzo, bo o kupkach, rozmiarach pieluch i dietach maluchów mam nikłe pojęcie, także "zakaz", który wyszedł od dziewczyn był dla mnie miłym zaskoczeniem.

We wtorek przed świętami spotkałyśmy się w centrum miasta, w celu pobiegania po sklepach w pobliskich centrach handlowych. W planie było również ciacho i obowiązkowa kawa po udanych zakupach.

Początek spotkania, przywitanie się, oblecenie tematów jak tam u każdej z nas, że dawno się nie widziałyśmy i takie tam pierdoły – wiecie co mam na myśli.

Rozpoczęły się zakupy.
W sieciówkach, jak w sieciówkach – moda damska, męska i dziecięca.
Znajome z uporem maniaka parły na tę ostatnią z wymienionych części sklepów.
Stwierdziłam, że ok. – skoro jestem mniejszością w w/w gronie, to nagnę się, pooglądam smoczki, zabawki i beciki, a następnie wszystkie razem udamy się do części damskiej.
Moje niedoczekanie... Przy próbie napomknięcia o tym, że to ICH dzień wolny i w sumie mogłybyśmy się w końcu przetransportować na działy stricte dla nas, zostałam obrzucona spojrzeniami rodem "zobaczyłam właśnie Ufo".
No nic – stwierdziłam, że ja się przejdę do interesującego mnie działu, a jak dziewczyny skończą buszowanie w części dla dzieci, niech dadzą mi znać.

Po pewnym czasie dostaję smsa, że widzimy się na 3 kondygnacji centrum, w kawiarni takiej a takiej. Po 5 minutach zjawiam się na miejscu.

Po obowiązkowym przeglądzie zakupionych zabawek i śpioszków, przyszedł czas na upragnioną kawę.
Mając w sobie jeszcze resztki optymizmu, pomyślałam, że w końcu przyszedł czas na normalne babskie pogaduchy, takie jakie z założenia miały być – czyli bez tematu dzieci w tle.

No i co? Idąc wielkanocnym tropem – jajco.
Temat dzieci – temat rzeka. Nigdy nie jest wyczerpany, nigdy się nie kończy, a że w gronie ciężarna to i spora garść rad dotyczących porodu oraz czasu połogu.
Nie powiem, czułam się jak piąte koło u wozu.
Dopiłam więc kawę i przysłuchiwałam się ciekawostkom z życia maluchów, wspomnieniach porodów i innym tego typu.
Po dłuższej chwili, nieco znudzona, stwierdziłam, że na mnie już czas.

Nie przejmując się specjalnie moim wyborem, dziewczyny szybciutko pożegnały się ze mną i dalej kontynuowały swoje wywody.

Wróciłam do domu zmęczona natłokiem PZM.
Wieczorem zadzwoniła do mnie znajoma, od której wszystko się zaczęło. Stwierdziła, że dawno tak nie odpoczęła od córki i tematu dzieci. Dodała jeszcze, że trzeba takie spotkanie koniecznie powtórzyć.

Z pewnością.

PZM

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 597 (951)

#48333

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia nie przytrafiła się mnie osobiście, jednak chcąc – nie chcąc byłam jej telefonicznym (?) świadkiem. Niestety biernym, wszak moje wywody też niewiele mogłyby zdziałać, a być może nawet pogorszyłyby sprawę.

Kilka historii wcześniej wspominałam o znajomej Polce mieszkającej obecnie w Austrii. Koleżanka (dajmy jej na imię Asia) z mężem mieszkają tam już szmat czasu, jednak z Polski nie teleportowali się nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – pomogła im dalsza rodzina od strony męża (nazwijmy go Marek). Jak wiadomo – w pierwszej kolejności to pomoc w stylu użyczenia dachu nad głową, nadanie meldunku, pomoc w szukaniu pracy i dalej - szukania mieszkania do wynajęcia pod własny start . Wiąże się to zwykle z kosztami po stronie pomagających, przynajmniej dopóki, dopóty nowy lokator nie znajdzie sobie pracy. Markowi zeszło na takim czerpaniu pomocy około 7 miesięcy.

Historia właściwa.
Wczoraj wieczorem dzwoni do mnie Asia. W słuchawce słyszę lament.
W odstępach między szlochami i zaczerpywaniem oddechów, koleżanka opowiedziała, co się stało.

Otóż, Asia pochodzi z bardzo biednej rodziny. Ma siostrę i szwagra, którym również się nie przelewa, toteż zapytali siostrę/szwagierkę (a moją koleżankę), czy mogłaby wraz z mężem pomóc im ‘zainstalować się’ w Austrii.
Znajoma stwierdziła, że nie powinno być z tym problemów, ogółem to ona bardzo się cieszy, że będzie miała siostrę blisko i tak trochę w ten deseń – także para po drugiej stronie podbudowana, pełna nadziei na nowy, lepszy start – z tym, że ona musi zapytać Marka.

Rozmowa wypłynęła między nimi tego wieczora, kiedy to znajoma dzwoniła i relacjonowała na bieżąco przebieg przykrej ‘rozmowy’ i piekielność, która wyszła z jej męża.

(A)sia: … no i opowiadam Markowi w czym rzecz, że szwagier mógłby trochę u nas pomieszkać, a jak własny kąt i pracę znajdzie, to i moją siostrę tu ściągnie, a ten co..?
(J)a: Właściwie po Twoich reakcjach, to śmiem twierdzić, że się nie zgodził….?
(A): Nie zgodził?! To szuja jest! Wyżej sra niż dupę ma i uważa się za wielkiego pana na dorobku!

W tle wkurzony Marek:

- A co ja będę utrzymywał jakichś POLACZKÓW?! Co to, ja Caritas jestem? U mnie tydzień mogą pomieszkać, a jak sobie nie poradzą, to WON DO SWOJEJ STODOŁY!


Przyznam szczerze, że odjęło mi mowę.
I tylko ciśnie się do głowy: ‘Zapomniał wół jak cielęciem był…’

zagranica

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 763 (879)