Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lapidynka

Zamieszcza historie od: 16 stycznia 2013 - 11:13
Ostatnio: 6 października 2014 - 14:04
  • Historii na głównej: 26 z 34
  • Punktów za historie: 25844
  • Komentarzy: 366
  • Punktów za komentarze: 3955
 
zarchiwizowany

#47623

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowiadana przeze mnie historia działa się jakieś 8 lat temu.

Na wsi u moich dziadków był chłopak mający problemy psychiczne, na potrzeby historii nazwijmy go Mietek. Właściwie nikt specjalnie jakoś nie zwracał na to uwagi, ot czasami biegał po drodze i warczał jak samochód. Innym razem rzucał jakieś zboczone, bądź wulgarne teksty. Wszyscy jakoś przechodzili nad tym do porządku dziennego. Ja także, aż do tamtego dnia.

Fakt częstego odwiedzania dziadków spowodował że poznałam tam chłopaka. Mieszkał w innej wsi i często przyjeżdżał do mnie rowerem bądź skuterem.
I tego dnia także miał przyjechać. Ale zakrapiana myśli sobie po co mam czekać, wyjdę po niego i szybciej się spotkamy. (Ah ta młodzieńcza miłość.) Tak więc spaceruje sobie najpierw przez wieś, a później polną drogą na spotkanie.
W pewnym momencie na rowerze minął mnie Mietek. Nie podejrzewając niczego szłam dalej, w końcu mógł jechać do sklepu czy gdziekolwiek. Problem w tym, że po minięciu mnie Mietek zwolnił i zaczął jechać niedaleko. Punkt kulminacyjny nastąpił na rozwidleniu dróg, gdzie zamiast skręcić w stronę sklepu, wybrał ten sam kierunek co ja. Wystraszyłam się nie powiem, pola same, w około brak żywej duchy. Tak na wszelki wypadek wyciągnęłam telefon z kieszeni. A Mietek jak na życzenie rzucił rower o ziemię i biegnie w moją stronę. Krzyknęłam tylko żeby mnie zostawił i zaczęłam uciekać. Biegnąc próbowałam jeszcze zadzwonić do chłopaka, z nadzieją że jest niedaleko i mi pomoże. Niestety nie odbierał.(Później się okazało że nie słyszał telefonu przez warczenie skutera.)
W każdym razie Mietek mnie dogonił i ciągnąc za koszulkę przewrócił do pobliskiego rowu. Wylądowałam na brzuchu. Cud że miałam pasek wciągnięty w spodnie i dzięki czemu próby Mietka w ich ściągnięciu spełzły na niczym.
Do dziś nie wiem jak to zrobiłam, ale udało mi się go z siebie zrzucić i kilkakrotnie kopnąć między nogi. A czas który zyskałam, pozwolił mi uciec.

Zastanawiacie się pewnie co w tej historii piekielnego? A więc wysłuchajcie zakończenia.

W chwilę po uwolnieniu nadjechał mój chłopak i widząc mnie roztrzęsioną i zapłakaną zapytał co się stało. Gdy mu w skrócie opowiedziałam co i jak, stwierdził że trzeba to załatwić. Mimo moich protestów, zapakował mnie na skuter i wyruszyliśmy w drogę do wsi w poszukiwaniu Mietka. Gdy go dogoniliśmy , mój mu kilka razy ręcznie wytłumaczył, że tak się nie robi.
Przez wieczór i noc jakoś doszłam po wszystkim do siebie, ale rano dobiła mnie moja babcia z pytaniem co się wczoraj działo bo cała wieś huczy że mój chłopak pobił Mietka.
Tak, cała wieś zgodnym chórem ogłosiła, że pobiliśmy bez powodu biednego, chorego psychicznie Mietka

wieś

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 292 (406)
zarchiwizowany

#47469

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzięki za gratulacje, zaraz jadę do mojej matki, a od niej do szpitala. Jadę do niej, bo ma dla synowej obiad podszykować.

To jest właśnie kolejna piekielność.

Oddział położniczy to specyficzny oddział p/względem potrzeb żywieniowych (nie jedyny zresztą). Matki karmią (lub usiłują karmić) dzieci, jak natura zaplanowała. Po młodym jesteśmy już niby przetrenowani i wolni od psychoz, że szkodzi wszystko poza wodą źródlaną, ale jednak w pierwszych dniach należy trochę obserwować co się je, żeby dziecko nie rozpoczęło przygody ze światem od problemów z alergią lub trawieniem.

Tymczasem wczoraj, kiedy rodziliśmy, w menu były: zupa mleczna (ryzyko alergii dla malucha - najpierw klną mleko proszkowe, krowie, jako największy shit, potem faszerują położnice mlekiem), mortadela (samo zdrowie), na obiad m.in. fasolówka i kapusta zasmażana (nie ma to, jak mieć wiatry, kiedy się jest niewiastą po porodzie ze szwami w wiadomym miejscu). Przedwczoraj marchew z grochem (marchew - blokada perystaltyki, groch - patrz kapusta). Wieczorem szarawa kiełbasa serdelowa.

Ślubna poprosiła, żeby jej przywieźć rosół najzwyklejszy w świecie i duszoną pierś z kurczaka, żadne cymesy z Sheratona. Zwykłe, delikatne żarcie.

Przypuszczam, że na innych oddziałach wygląda to podobnie. Samo zdrowie i troska o pacjentów.

służba_zdrowia

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 368 (452)

#47281

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam 26 lat i 22-letnią żonę. Naszym skarbem jest 10-cio miesięczny synek, którego uwielbiamy.
Małżeńskie pożycie nie jest sprawą łatwą.
Moja żona nie lubi seksu. Po prostu nie sprawia jej to przyjemności. Oczywiście starałem się jakoś to urozmaicić, ale nic nie pomagało. Nie byłem pierwszym partnerem żony i za każdym razem to samo. No trudno zdarza się. Nawet się z tym pogodziłem, że nie jest to dla niej przyjemne, dlatego też nie marudzę zbyt często.
Mimo, że miałem okazję do tego aby zdradzić żonę, to tego nie zrobiłem. I właśnie do tego zmierzam:

W sobotę żona zakomunikowała mi, że ona chce sypiać z innymi. Nie dla przyjemności fizycznej (bo tej nie odczuwa) ale dla psychicznej. A gdzie spełnienie przysięgi o wierności?! Chyba jestem zbyt staroświecki i nie przystosowany na "otwarty związek".
Cytując fragment piosenki o bezzębnej dziewczynie: "to jeszcze jest głupota, czy już zdrada?"

małżeństwo z miasta wojewódzkiego na L

Skomentuj (213) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1219 (1469)

#38335

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na skutek galopujących skojarzeń, przypomniała mi się historia z gatunku nieomal nieprawdopodobnych.

Lat temu z 8 zastała mnie noc w centrum miasta wojewódzkiego G. Trzeba by się dotelepać do akademika, więc z narażeniem zdrowia i życia łapię ostatni tramwaj i szczęśliwy jadę. Do następnego przystanku, na którym wsiada do tramwaju dwóch dosyć mocno ortodoksyjnych z wyglądu [S]kinów (swastyki na szyi rzadko się spotyka - przyznacie). Ja jako szanujący się "metal" wyglądałem dla nich jak chodząca prośba o siłową korekcję zgryzu, więc stres mnie dopadł ogromny. I faktycznie przez pustawy tramwaj jakieś tam docinki leciały. Czyli ortodoksyjni i lekko agresywni.

Znów kilka przystanków i wsiadają kanary (23.30 - dobry czas na łowy). Łysych tradycyjnie zignorowali, sprawdzili resztę i oto ofiara.
Trafiła się Drobna Starsza Pani, która ze zdenerwowaniem tłumaczyła że biletu nie ma, bo kioski zamknięte, a motorniczy nie miał wydać, itd. Kanarkom woda to na młyn więc dawaj straszyć Panią, a że ostatni to tramwaj chcieli ją wyciągnąć na przystanek. Pani prosi, żeby nie, bo daleko do domu, noc ciemna niebezpieczna i w ogóle. Jeden z kanarków zaczął krzyczeć i dosłownie wyszarpnął Panią z siedzenia w kierunku drzwi.
Na co o podłogę tramwaju coś trzy razy łupnęło, przy kanarach wyrósł jeden ze skinów i kanarka szarpacza z otwartej dłoni doprowadził do parteru. Kiedy już głośne "PLASK" przestało rykoszetować po tramwaju padło zdanie:

[S]: Nie będziesz ch**u prawowitej babci polki, katoliczki targał po tramwaju. Najpierw przeprosisz, a potem jeszcze raz oberwiesz dla zapamiętania.

Szczęka mi opadła, światopogląd mi się przewrócił i umarł ze śmiechu.

nocne_przygody

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1196 (1250)
zarchiwizowany

#47129

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed roku.
Szpital.
(Z owego szpitala został usunięty oddział dziecięcy, ale chociaż kardio zostawili...).

Godzina 22:00. Mamę bardzo rozbolał brzuch. Wytrzymała do 3 biorąc tabletki. O 3 trudno, jedziemy do szpitala. Wszystko ok, kamień nerkowy pokaźnych rozmiarów, jakieś tabletki na receptę zapisane, doktor podłącza kroplówkę z środkiem przeciwbólowym i czymś co ma z tym kamieniem zrobić (rozbić? :D). Tak czekamy pół godziny, doktor miły, rozmawiamy o tym jaki to NFZ jest chory. Po pół godziny wychodzimy. Przed oczami przeleciało nam trochę krwi i ledwo żywy dziadek na rękach faceta. Patrzymy na całą sytuację:
Do szpitala przyjechali rodzice z dzieckiem które miało rozbitą główkę (!) i ledwo żywym dziadkiem. Dziadek od razu pojechał na EKG z podejrzeniem zawału, a dziecko... dziecko niestety możemy zrobić tylko opatrunek BO NAJBLIŻSZY ODDZIAŁ DZIECIĘCY JEST W TORUNIU... Tak.. dziecko z rozbitą główką musi jechać kilkadziesiąt kilometrów.
Wychodząc słyszeliśmy jak to się stało:
Dziecko zostało z dziadkiem. Dziadek włożył je do kojca, ale coś się stało i dziecko wypadło (dziadek był w innym pokoju). Dziadek wszedł do pokoju i poleciał do pokoju. Później najwyraźniej zemdlał.

Zastanawia mnie tylko jedno, gdyby dziecko umierało, to też by musiało poczekać aż dojedzie do Torunia? Włocławek staje się prawie wymarłą betonową wioską...
PS. To nie była wina dziadka, mama opowiadała, że łóżeczko się nie domykało.

służba_zdrowia

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 117 (187)

#46944

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy przeprowadziłam się do pierwszego, własnego mieszkania - miałam niewiele ponad 20 lat. Miało być cudnie i... poniekąd było! Piękna dzielnica, nietuzinkowa zabudowa (lubelski ewenement na skalę światową), cicha okolica opanowana przez sympatyczne sierściuchy i armię w gruncie rzeczy niegroźnych emerytów. Na tle tej idylli odznaczała się moja klatka - istne zrzeszenie seniorów wścibskich, złośliwych i uwielbiających wszelkiej maści donosy.

Zestaw prezentował się obiecująco – obok mnie (za ścianą) mieszkała sąsiadka-emerytka, która codziennie, w okolicach północy urządzała obchód po okolicy (zbierała materiał do anonimów wysyłanych do rady dzielnicy) i która, dla rozrywki, co weekend, zabierała się za mycie klatki w samej koszulce. Bardzo krótkiej koszulce...

Pode mną – emeryckie małżeństwo, które na samym wstępie doniosło na mnie do administracji osiedla. Nie podobało im się, że na balkonie przechowuję pudło po telewizorze (wymóg zapisany w karcie gwarancyjnej - karton musiałam chomikować przez rok). Dlaczego makulatura nie przypadła im do gustu? Nie wiem, może zaburzała estetykę krajobrazu... Jakim sposobem postanowili wymóc na mnie usunięcie kartonu? Donieśli do administracji, że w wyżej wspomnianym pudle hoduję złapane na skwerku gołębie, tuczę je i... przerabiam na niedzielny rosół.

Ale to wszystko pikuś! Najlepszy był sąsiad mieszkający nade mną – na pierwszy rzut oka stateczny senior i zaprawiony w bojach zawałowiec, a w bliższym kontakcie – kanalia szukająca dziury w całym i licząca się jedynie z własnym widzimisię. Bo tak!

Szanowny sąsiad był łaskaw zapukać do mnie którejś leniwej niedzieli i zwrócić mi uwagę, że jak spuszczam wodę w kiblu, to jemu w piecyku gazowym włącza się „młot pneumatyczny”, który robi „tututututu!”. Jako że konwersacja odbyła się w stosunkowo miłej atmosferze, to – z szacunku do wieku sąsiada i z wykorzystaniem wiedzy o jego przypadłościach sercowych – postanowiłam grzecznie nasłuchiwać tego „tututututu!” i dodatkowo zamówić przegląd podwozia pod kiblem.

Wezwany hydraulik pogmerał w rurach, rozkręcił „cuś tam”, podumał i stwierdził, że wszystko gra i nie buczy. Sąsiadowi zapewnienia specjalisty jednak nie wystarczyły – zaczął mnie nachodzić o różnych porach: narzekał, że przez moje spuszczanie wody on spać nie może i że zabrania mi korzystać z łazienki w godzinach nocnych. Olewałam – i sąsiada, i jego zakazy. Do czasu, kiedy szanowny przydybał mnie przed drzwiami i siłą wdarł się do mojego mieszkania celem dokonania własnoręcznej inspekcji stanu kanalizacji. Wypchnęłam dziada za próg i nadepnęłam z impetem na stopę, którą wsadził między drzwi.

Po tygodniu dostałam wezwanie na dywanik do prezia (czy jakiejś innej szychy) w administracji. Polazłam jak na stracenie, panie sekretarki od progu powitały mnie chóralnym "O! To pani od hodowli gołębi!" po czym... przedstawiły materiał dowodowy zebrany przez krzepkiego zawałowca. Okazało się, że sąsiad domaga się mojej eksmisji, zarzuca niedwuznaczne (e?) prowadzenie się i przedstawia koronne w całej sprawie, dokonane za pomocą magnetofonu w typie jamnik nagrania na których słychać całą serię moich spuszczań wody, okraszonych autorskimi komentarzami "22:05, czwartek, 13 dzień listopada – dwa spłukania śpiew i prysznic", "07:20, piątek, 14 dzień listopada – potrójne spłukanie i kaszlnięcie", "16:30, piątek, 14 dzień listopada – męski i damski głos, kilkadziesiąt spłukań".

Summa summarum wyszło na to, że sąsiad nagrywał nie tylko mnie, ale ekipę odpowiedzialną za remont, mojego dziadka, który przyjeżdżał w odwiedziny i czasem nocował, pana hydraulika robiącego – podczas "interwencji" - kilkadziesiąt spłukań "kontrolnych"... Kolekcja kaset była potężna – kilka pudełek! Skończyło się na wspólnym (z babeczkami z administracji) odsłuchaniu nagrań, umorzeniu postępowania w zarodku i wysłaniu hydraulika na interwencję do sąsiada. Okazało się, że "młot pneumatyczny" robiący "tutututu!" był efektem niewymienianej od kilku lat uszczelki w kiblu krewkiego nestora. W ramach ugody zadeklarowałam, że opłacę koszty naprawy – 1.50 zł!

Przeprosin oczywiście się nie doczekałam. Zyskałam za to sympatię kobitek z administracji i nawyk mówienia "Dzień dobry sąsiedzie, jak tam? Słyszy mnie pan? Zaczynamy nagranie?" przy okazji każdorazowego wejścia do łazienki.

Sąsiedzi

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 973 (1035)

#46959

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótko przypomnę, jestem nauczycielem w szkole ponadgimnazjalnej.

Minęło trochę czasu i na spokojnie (bo już parę dni minęło, chciałbym przedstawić nową. Siłą rzeczy, historia będzie z mojego punktu widzenia (nauczyciela), a więc pewnie nie spodoba się obecnym uczniom.

W tym roku tak się złożyło, że moje województwo ferie zaczyna jako "ostatnie", czyli teraz. Tak więc ostatnie tygodnie były dosyć gorące, zwłaszcza dla uczniów, którzy niestety nie przekraczali tej kreski "na ocenę pozytywną".
Różnie z tym bywa, niektórzy nie dają sobie rady, bo (i to jest smutna prawda) nie są w stanie opanować materiału na określonym (wymaganym) poziomie, inni po prostu "olewają" wszystko co jest związane ze szkołą, bo takie mają poglądy (ich sprawa moim zdaniem), i jest niestety grupa, która uważa, że z racji "urodzenia", stanowiska czy majątku ich rodziców, znajomości, koligacji rodzinnych itp. mogą nic nie robić, a pozytywna ocena im się należy.

Jestem jaki jestem i rozumiem, że ktoś chorował, ma problemy w domu, rodzinie, nie jest tak bystry jak inni, jeżeli widzę choćby odrobinę chęci, to daję kolejne terminy, dodatkowe poprawki, zaliczenie brakujących partii materiału itp. No i w ten sposób sam się wkopałem.

W jednej z klas chłopak miał wypadek na rowerze, dosyć ciężki, na szczęście skończyło się na dwóch miesiącach z miednicą w gipsie i przewidywany) czas rehabilitacji długi (wózek, kule, gorset i diabli jeszcze wiedzą co, nie znam się na tym), ale przez te cztery miesiące w szkole go nie było, pojawił się po nowym roku (zresztą wcześniej rodzice poinformowali szkołę o co chodzi). Przygotowywałem mu zadania, swoje materiały na lekcję kserowałem, koledzy i koleżanki dawali mu swoje, ale mimo wszystko nie dał sobie rady, samemu z matmy jest naprawdę ciężko.

W tej samej klasie jest uczennica, córka... (tu oczywiście nie napiszę kogo), której czas chodzenia do szkoły polegał na doborze makijażu, stroju, zakupie najnowszego gadżetu, bywaniu tu i tam, obracaniu się w odpowiednich sferach, robieniu "fochów", kręceniu nosem..., nie będę kontynuował, bo ten z trudem uzyskany spokojny nastrój mi minie.
Oczywiście takie drobiazgi jak opanowanie pewnych treści i umiejętności przewidzianych w ustawach i rozporządzeniach ministra, to było coś uwłaczającego jej nadzwyczaj rozbudowanemu poczuciu godności osobistej.

Skończyć się to musiało tak, jak się skończyło. I on i ona pod koniec semestru znaleźli się pod kreską i w jakiś tam sposób zaległości i braki musieli zaliczyć.
Chłopak miał do tyłu dwa krótkie działy, był nawet z rodzicami, dałem mu zestawy zadań, i on i rodzice dowiedzieli się, że zadania będą podobne, ojciec jest akurat inżynierem, zobowiązał się, że siądzie z synem (chociaż mu to bardzo nie pasowało czasowo), zadania porobi.
Na umówione (dzwoniłem ja, dzwoniła sekretarka ze szkoły, dzwonił nawet dyrektor) spotkanie z rodzicami szanownej królewny nikt przybyć nie raczył.

No i nadszedł ten dzień sądu ostatecznego. Na całe to "zaliczenie" przybyli: uczeń, sam, trochę zdenerwowany i uczennica, z szacownymi rodzicami panią ... i panem ... oraz (!!!) panią z Kuratorium Oświaty i zastępcą burmistrza...

W tej sytuacji, jako biedny żuczek, otworzyłem salę, zaprosiłem parę zdających do środka, po czym widząc, że do środka ma zamiar wejść cała reszta towarzystwa, grzecznie (jak na mnie) ich powstrzymałem i wysłałem błąkającego się ucznia po wicedyrektora (specjalnie po niego, bo to rozsądny człowiek). Dyrektor przybył, kłótnia przeniosła się na wyższy poziom, skończyło się na tym, że do sali może wejść pani z Kuratorium (aby kontrolować prawidłowy przebieg tego sprawdzianu - co samo w sobie jest nieprawne, ale na to się zgodziłem). Po 1,5 h uczniowie wyszli i do sali wparowała cała ekipa. No to ja grzecznie mówię, że muszę sprawdzić prace uczniów i potrzebuję spokoju.

Po dosyć burzliwej dyskusji (rodzice, zastępca burmistrza i "kompetentna" osoba z kuratorium twierdzili, że będę oszukiwał przy sprawdzaniu) wy***łem całe towarzystwo na korytarz. (Przepraszam za kropkowanie, ale inne słowo oddające mój nastrój i przebieg zdarzenia jakoś mi się nie nasunęło). Poprawiłem, poprosiłem zainteresowanych, poinformowałem o wynikach, chłopak zaliczył, panna nie.

Pani z kuratorium zaczęła żądać protokołów i innych papierów (całkowicie bez sensu), zastępca zaczął mi uświadamiać jakie to mam perspektywy kariery zawodowej, rodzice przeszli całą drogę od próśb do gróźb karalnych, wicedyrektor, który obserwował końcowe zamieszanie z daleka, ubrany do wyjścia z kluczykami w ręku, ewakuował się bardzo szybko, ja papiery schowałem, w sekretariacie poinformowałem jak się to skończyło (tzn. jakie oceny mają trafić do systemu) i pojechałem do domu.

Oczywiście to było by zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. W ostatnim tygodniu przed feriami, jak zwykle jest najpierw konferencja klasyfikacyjna (gdzie zatwierdza się oceny - konferencja plenarna jest później i zwykle w innym terminie, raczej na feriach). No i na tejże konferencji zostają odczytane pisma:*

* Tu od razu wyjaśniam, posiedzenia klasyfikacyjne nie są poufne, uczestniczą w nich przedstawiciele uczniów, rodziców, przedstawiciele zakładów pracy w których odbywają się praktyki uczniów, w razie potrzeby przedstawiciele samorządu i kuratorium. Za zgodą dyrektora mogą brać w nich udział nawet przedstawiciele mediów. Jak ktoś jest chętny, to proponuję przestudiowanie odpowiednich rozporządzeń Ministra Oświaty.

- zarzuty Kuratorium Oświaty o nieprawidłowym przebiegu egzaminu sprawdzającego - drobiazg, to nie był egzamin sprawdzający, taki odbywa się, gdy ja wystawię ocenę, uczeń się z nią nie zgadza i zażąda takiego (w skrócie)
Krótka dyskusja i okazało się, że pani z Kuratorium się nie zna, bo koleżanka pisała pismo, a ona musiała tu być.

- zarzuty rodziców (oczywiście uczennicy) - uczennica była dyskryminowana, bo pisała w odrębnej sali sama i to w towarzystwie upośledzonego ucznia!!! Pomijam logiczną sprzeczność (skoro w towarzystwie, to nie sama), ale co? Miała sobie kumpli zaprosić?

- zarzuty wielce szanownej/wielebnej (muszę użyć takiej formy bo pismo podpisała siostra przełożona zakonu ....., która jest jednocześnie psychoterapeutką po studium psychologicznym ........), że jej podopieczna jest w trakcie przechodzenia kryzysu osobowościowego związanego z okresem dojrzewania, a moje wymagania z przedmiotu tak oderwanego od sfery duchowej zaburzają jej prawidłowy rozwój.**

** Gdybym ja napisał coś podobnego w jakimkolwiek oficjalnym dokumencie to bardzo szybko znalazłbym się w miejscu bardzo odosobnionym. Przepraszam za taką ilość kropek, ale nie mogę cytować dokładnie.

- zarzuty zastępcy burmistrza, który w bardzo mętny sposób wypowiedział się na temat tego "egzaminu", za to groźnie opisał co zrobi z budżetem szkoły w następnych latach.

I teraz nas koniec:
- to nie było jakieś ratunkowe zaliczenie, zwykła ocena na półrocze, można było dostać jedynkę i uczyć się dalej
- nie miało to żadnej oficjalnej formy, uczniowie (przynajmniej ci zainteresowani) dowiedzieli się: tego i tego trzeba się nauczyć, przyjść i zdać
- ja jestem stary (metrykalnie i stażowo), różnych takich burmistrzów, nawiedzonych pań z kuratorium przeżyłem już wielu i pewnie przeżyję wielu następnych
- nawet jak mnie wyrzucą (co będzie trudne), to jakoś to przeżyję. Aż tak stary nie jestem, o prace się nie martwię. Bardziej mnie cieszy, jak uczennica sprzed 5-8 lat (która ze mną miała duże problemy) potrafi na mieście przez ulicę krzyczeć dzień dobry i przelecieć na drugą stronę, żeby się pochwalić, że skończyła studium stomatologiczne i teraz żyje o ho ho (cyt.), albo chłopak, który w technikum był cichutką myszką (prawie, że klasową ofermą) teraz jest dyrektorem technologicznym dużego koncernu (mój wkład w to był znikomy, ale zawsze).

Rozpisałem się jak głupi, ale skoro mam ferie (w poniedziałek cztery grupy zajęć z maturzystami, wtorek plenarka - jakieś sześć godzin, środa - zajęcia wyrównawcze, czwartek - dyżur, piątek - wyjazd na szkolenie z wydawnictwa, przyszły tydzień nie wiem) to mogłem.

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1787 (1857)

#29156

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkałam się kilka dni temu z kumplem, z którym kiedyś pracowałam w stadninie. Zadumaliśmy się nad wyjątkowo paskudną historią – kumpel zaczął temat mówiąc, że prześladuje go to od kilku lat. Mnie też. Do końca życia chyba będzie, bo moja skala na ludzką podłość i głupotę (mieszanka gorsza od napalmu i wiatru) się kończy...

Stadnina była na bardzo wysokim poziomie, sportowa, trenująca głownie konie, nie ludzi. Kumpel trenował skoczki, ja ujeżdżeniowce. Nasz Szef, cudownie sympatyczny Holender (stadnina w północnych Niemczech), oprócz rasowych koni do treningu, przywodził też czasem znajdy. Był wśród nich osiołek (ocalony przed sprzedaniem na salami, po tym jak znudził się dziewczynce, dla której w niewiadomym celu został kupiony), emerytowane konie i kontuzjowane dożywotnio skoczki.

Żyły sobie u nas o łaskawym chlebie, spędzając czas na skubaniu trawy i grzaniu się w słońcu, każdy z nas dokładał po godzinach łapkę do opieki nad nimi. Mój Szefu (wybaczcie wielką literę, ale ja o nim nawet dzisiaj myślę wielką literą, gość był z tych jeden na milion) był świetnym człowiekiem, traktował je na równi z końmi, które trenował, a które to sprzedawał za wystarczająco dużo, żeby móc utrzymać też ferajnę znajdek. O jednym znajdku właśnie będzie.

Fluke [tak go nazwaliśmy, bo rodowodowe imię miał brzydkie i długaśne] – czyli „fart” – trafił do nas z dwoma złamanymi podczas źle prowadzonego treningu nogami, ledwo zaleczonymi, ledwo stał. Obraz nędzy i rozpaczy, bo 4letni koń holsztyński, w pełni sił i chęci do życia przez ludzki, durny błąd, stał się niepotrzebnym właścicielom ciężarem. Ale Szefu nie dał go sprzedać na włoskie kiełbasy - kupił, przywiózł, zapłacił dużo ojro kilku weterynarzom, w końcu, kiedy koń doszedł do siebie i lekarze orzekli, że może spacerować bez bólu i cieszyć się słonkiem, dołączył do majdanu na wybiegu. Wtedy zaczęły nam pękać serducha – codziennie, kiedy trenowaliśmy konie, Fluke podchodził do płotu, patrzył za ujeżdżanymi zwierzakami, rżał sobie cicho, nie chciał wracać potem do boksu. Nudził się i tęsknił za pracą, zdarzają się takie konie.

Po konsultacji w wetami, zaczęliśmy go wieczorami rozchadzać – powolutku, delikatnie, na lonży, bez siodła, ot, żeby miał kontakt z człowiekiem, żeby nam nie wyliniał z nudów i smutku. O dziwo, po kilku miesiącach był w naprawdę niezłej formie i można było spróbować na niego wsiąść. Zaczęłam na nim jeździć na wieczorno-nocne tuptania po lesie i koń, przywieziony do nas ledwie żywy, odżył w sposób wręcz magiczny. Ale wiadomo było, że ten leniwy stęp to wszystko, co będzie mógł robić do końca życia. Nie narzekał, wręcz nie mógł się tych spacerków doczekać. Miodzio jak do tej pory, a mój Szefu powinien raczej trafić na Anielskich. Ale...

Pewnego dnia Fluke został przyuważony przez jednego z naszych stałych, zaufanych klientów. Koń był, po dojściu do zdrowia, cudownie piękny – holsztyny to bardzo ładna rasa. Klient wyraził podziw i poznał jego historię. Po jakimś czasie zaproponował, że mógłby go wziąć do siebie. Szefu się wahał, ale widział, że w pełni sezonu roboty mieliśmy po łokcie, ja pracowałam po nockach, ledwie widziałam na oczy, kumpel jeździł z zawodów na zawody, a nikomu mniej wykwalifikowanemu nie można się było naszą znajdą zajmować, bo wymagał wyjątkowej uwagi.

Pojechał do klienta, oblukał stajnię, widać go przekonała, bo Fluke pożegnał się z nami i pojechał do nowego domu. Sprzedawane było ponad 70% koni, z którymi pracowaliśmy, więc powinniśmy być otrzaskani, ale to było ciężkie pożegnanie, bo sami osobiście przywróciliśmy zwierzaka do życia. Ale w wierze, że jego dobro jest ważniejsze od naszych sentymentów, pożegnaliśmy sierścia, który odtąd miał mieć tylko dwóch towarzyszy [dla kontuzjowanych koni to zawsze lepsze niż stadninowy tłok], syna właściciela [lat 26], który by tylko nimi się zajmował, zamiast nas zarobionych i ledwie żywych, świetne warunki, wielkie pastwisko...

Dwa razy byłam u Fluke’a – to była część umowy adopcyjnej, którą podpisali jego nowi właściciele. Dwa razy był Szefu osobiście. Wszystko było ok, naprawdę ok. Raz jeden stwierdziłam, że ten cały syn właściciela jest jakiś dziwny, ale nic konkretnego to nie było. Koń zadbany, stajnia piękna i czysta, karma przednia, no pełnia szczęścia. Jakieś pół roku po adopcji nie mogłam się dodzwonić do właścicieli. Szefa nie było przez następny miesiąc, więc zastępując go, miałam urwanie głowy. Jeszcze dwa razy próbowałam się z nimi skontaktować, ale więcej nie dałam rady. Do dzisiaj żałuję, że nie cisnęłam wtedy.

W końcu trzy miesiące po ostatniej wizycie i całkowitym braku kontaktu, wybrała się cała ekipa, znaczy ja i kumpel pod dowództwem Szefa. Właściciela nie było, jak się dowiedzieliśmy od dziewczyny, która nam otworzyła, od ponad czerech miesięcy. Włączył nam się tryb awaryjny. Łamiąc prawo i zasady dobrego wychowania, władowałam się samoobsługowo do stajni, zostawiając panom czekanie i rozmowę z synkiem właścicieli.

Puls mi skoczył pod sufit, jak zobaczyłam co się w malutkiej, pięknej nie tak dawno stajni działo – syf, smród wręcz materialny bytem, brud, malaria, no istna masakra. Dwa pozostałe konie miały zapadnięte boki, zaropiałe chrapy i oczy, były wręcz oblepione brudem. Ale zmroziło mnie, kiedy trzeci boks zobaczyłam pusty. Podbiegłam i zajrzałam do środka. Fluke tam leżał, a przynajmniej to, co z niego zostało. Miał otwarte złamanie kontuzjowanej nogi, wyglądał jak koński szkielet obciągnięty starym pergaminem. I był bardzo stanowczo nieżywy. Muchy i mnóstwo innego robactwa były po prostu wszędzie. Do końca życia nie zapomnę tego widoku, czasami mi się śni.

Nie pamiętam, co dokładnie było dalej, bo ponoć wyleciałam ze stajni i rzuciłam się z łapami na synka właścicieli, z którym szef rozmawiał. Wiem, że rozwaliłam mu z pięści łuk brwiowy, co spowodowało sporo paniki, bo cholerstwo krwawi jak diabli. Ale pamiętam też, że kiedy policja, która dość szybko została wezwana, się zjawiła, to nikt specjalnie się mnie o to nie czepiał. A już na pewno nie ci, którzy weszli do stajni. Ponieważ poszkodowany nie próbował nic z tym robić na drodze prawnej, nie oberwało mi się za napaść. Niestety jemu, za to, co zobaczyłam w stajni, też nie. Bo brak dowodów, bo zwierzak mógł być chory, bo to, bo tamto... Zabrano mu dwa pozostałe konie, klaczka, która była źrebna i straciła ciążę, bo została prawie zagłodzona, padła tydzień później. Trzeci koń doszedł do zdrowia pod opieką nowej adopcyjnej rodziny. Wracaliśmy bez jednego słowa, mimo że mieliśmy ponad 3h jazdy. Ja potem pół nocy ryczałam kuzynowi, który był pierwszą bliską mi osobą, jaka się nawinęła, w rękaw. Nie mógł uwierzyć, w to, co mówiłam. Też bym nie mogła.

Jakiś czas późnej zjawił się człowiek, który wziął Fluke’a. Szefu zamknął się z nim w biurze na kilka godzin. Potem facet przyszedł do nas, najwidoczniej przepraszać, ale ledwie mógł z siebie głos wydobyć. Odjechał, a my dowiedzieliśmy się w końcu, co się stało. Synek, porwany myślą, że na u siebie rodowodowego konia do skoków, ze świetnymi korzeniami, olał wszystko, co dotyczyło utrzymania zwierzaka w dobrym zdrowiu. Po wyjeździe [służbowym] ojca, zaczął trenować na koniu skoki. Jak pisałam, Fluke był bardzo chętny do pracy, więc skakał. Całe trzy razy. Kość w przedniej nodze połamała się jak zapałka, kiedy trzeci raz na niej wylądował. Ponoć koń został za pomocą razów batem zmotywowany do wstania i dokuśtykania do boksu. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo widziałam, co potrafi zrobić spanikowane i ogłuszone bólem zwierzę w pierwszym szoku po urazie. Ale do Fluke’a, naszej uratowanej, wychuchanej znajdki, nikt nie zawołał weta. Nikt nawet nie przyszedł. Leżał w boksie, cierpiąc niesamowicie, aż umarł. I potem też leżał. Do stajni nikt nie wchodził, mimo, że były tam jeszcze dwa konie. Aż do momentu, kiedy ja tam wparowałam, o wiele, wiele za późno...

Nie dowiedzieliśmy się, jak ojciec wyciągnął ze śmiecia, który to zrobił, całą historię. Szef planował wnieść sam sprawę do sądu na podstawie umowy adopcyjnej, ale nie zdążył, miał spotkanie z pijanym polskim kierowcą jadącym pod prąd przez autostradę. Pijanemu nic się nie stało. Szefa zbierali z kilkuset metrów. Nie podaję narodowości złośliwie, po prostu Polacy wyjątkowo często siadają za kółkiem po alkoholu.

I tak wróciło to do mnie, z całą mocą, kiedy spotkałam się właśnie z tym kumplem, który razem ze mną zajmował się znajdem i pojechał wtedy dowiedzieć się, co się z nim stało. Mam wrażenie, że od tego czasu jeszcze mocniej nie lubię ludzi jako ogółu. To chyba najpiekielniejsza rzecz, jaką tu napiszę. Staram się o tym zwykle nie pamiętać, ale wraca.

stadnina

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2356 (2448)

#46626

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pochorowało mi się.
Pogorączkowało mi się.
A jak już ta gorączka trwała 3 dni pod rząd, to ojciec zapakował mnie do auta i wywiózł na "nocną i świąteczną opiekę medyczną".

Siedzimy sobie w korytarzu, dwie panie w gabinecie rozmawiają - Proszę czekać, my teraz wietrzymy. Mi, co prawda siedzieć ciężko bo wszystkie kości i stawy mnie bolą, ale czekam.
Koniec końców skończyły wietrzyć, wycałowały się w drzwiach, jedna poszła. Druga (rejestratorka) zawezwała mnie do gabinetu. Wklepała sobie moje dane do systemu i sobie czyta.
- Ooooo... A pani była u psychiatry? Co, nie jemy? Cyrki robimy?
- Nie.
- A co?
No to mówię co mnie zaniosło do psychiatry. Przesłuchanie idzie dalej.
- A co pani jest? - pyta rejestratorka.
- Gorączka, ból stawów, mięśni, kości, ogólnie skóra mam taką drażliwą, ubrania mnie nawet drażnią...
- O to jak ubrania drażnią to trzeba do psychiatry znowu, hihihi. Gardło boli?
- No właśnie nie, tylko mi ciężko połykać.
- To jak pani je?
- No teraz to nie bardzo, bo mam na wszystko "zwrotkę"
- O, to mówiła, anorektyczka, mówiłam! To trzeba żreć, a nie doktorowi głowę zawracać.
Znowu do poczekalni, czekam na doktora.

Lekarz przyszedł, temperaturę sprawdził i przystąpił do osłuchiwania. Jak tylko zdążyłam się rozebrać, jaśnie pani rejestratorka znowu dopadła swojego konika - Panie doktorze, a to psychiatryczna jest!
- A z jakim problemem?
- A takim to a takim! Ale widać od razu! Żebra na wierchu! No jak to wygląda! Mi się wydaje, że ona to ma anoreksję.
- A mi się wydaję - rzekł zniecierpliwiony lekko doktor - że pani nie jest psychiatrą.

Rejestratorka przyjęła pozę sfochanej walkirii, i taka pozostała do końca wizyty. Nie żeby przestała rzucać komentarzami typu "po psychiatrach latają, wymyślają sobie problemy", ale trochę rezonu jej ubyło. Dzięki i za to.

Tylko trochę smutno, że z racji jednorazowej wizyty u psychiatry dokuczał mi nie kto inny, tylko pracownik służby zdrowia.

służba_zdrowia

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 785 (1031)

#46519

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Biedna wieś w Bieszczadach u mojej cioci. Życie płynie tam wolno. Kto bardziej ogarnięty ten albo miał swoje interesy albo wyjeżdżał do większego miasta do pracy. Ale był też margines – alkoholicy. Jednym z nich był Krzysiek. Nie miał żony ani rodzeństwa. Rodzice już nie żyli i sam został na majątku Masarz z trzeciego pokolenia – właśnie ten zawód doprowadził go do alkoholizmu. Jak wiadomo przy świniobiciu nie tylko krew się lała ale także gorzała. Krzysiek od jakiegoś czasu nie zajmował się masarstwem, gdyż nie był w stanie.

Od wakacji nastąpiła przemiana. Robił duże przerwy w piciu, zaczął chodzić do kościoła, posprzątał melinę i powrócił do tego co umie, czyli bicie świń.
Odremontował szopkę i „przystosował” ją do swojej pracy. Już nie jeździł po klientach, tylko z pomocą kolegi kręcił biznes. Krzysiek robił świetne wyroby. Wystarczyło kupić świnię u któregoś z gospodarzy – zawieść do niego zapłacić 250 zł, a za dwa dni przyjechać po pyszną kiełbaskę, pasztecik, szyneczki, itp.

Interes kwitł w najlepsze aż do świąt. Wtedy za namową mieszkańców Krzychu sam zaczął skupować świnie i sprzedawać wyroby wśród znajomych.
Na długo przed świętami nie zapisywał już nikogo na mięso, bo zamówień miał aż nadto.
Nie wszystkim się to spodobało. Pewnego dnia przyjechali panowie, zakuli Krzycha i jego kompanów w kajdanki i wywieźli do Rzeszowa. Tak, sklepikarzowi nie spodobało się, że stracił utarg na wędlinach więc porobił zdjęcia i napisał pismo do odpowiednich służb.

Krzysiek po świętach pojawił się znów na wsi. Nie mógł już bić świń. Wrócił do alkoholu.
W tamtym tygodniu znaleźli go zamarzniętego w swoim mieszkaniu. Kto był piekielny? Krzysiek czy sklepikarz? Jedno jest pewne: Mieszkańcy znowu będą jeść kiełbasy mięsopodobne.

wieś

Skomentuj (101) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1037 (1173)