Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lapidynka

Zamieszcza historie od: 16 stycznia 2013 - 11:13
Ostatnio: 6 października 2014 - 14:04
  • Historii na głównej: 26 z 34
  • Punktów za historie: 25844
  • Komentarzy: 366
  • Punktów za komentarze: 3955
 
zarchiwizowany

#50067

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Alkoholizm z wyższych sfer.

Dama pije.
Elegancka pani na odpowiedzialnym stanowisku. Mąż, dwoje dzieci.
Początki mało widoczne, chyba że dla zainteresowanych, lub dobrych, wnikliwych obserwatorów, ale to początek równi pochyłej.

1. Na imprezach, spotkaniach, pani zawsze wypija o kieliszek za dużo. Tak manewruje, żeby kontrolować tempo polewania. Nie wyjdzie, jeśli nie zobaczy dna butelki.
2. Po pijaństwie lekkie zawstydzenie, ale już pozbierana, elegancka, z tzw. klasą. Byłaby dosłownie bajka, gdyby dla innych miała choć % tego zrozumienia, jakiego wymaga dla siebie.
3. Zaczynają się ciągi picia podzielone okresami dochodzenia do formy, żeby potem móc załapać kolejny ciąg. Pani głucha na uwagi i sugestie.
4. Dziećmi zajmuje się mąż i matka, bo pani coraz częściej udziela się "towarzysko". Jak nie pije, to dla zachowania wizerunku kształci się jak dobrze wychowywać dzieci, chodzi na odczyty i spotkania. W tym czasie ktoś inny czyta dzieciom do poduszki i kłamie gdzie jest mama.
5. W pracy zaczyna się walić wszystko. Bliscy tłumaczą jej nieobecności, wymiętą twarz, spóźnienia itp. różnymi chorobami, z całą świadomością, że wszyscy wiedzą, że to przez chlanie.
6. Z domu zaczynają znikać pieniądze, każde i te na kurtki dla dzieci i te na opłaty, raty, rachunki. Alkohol i towarzystwo sporo kosztują.
7. Z wizerunku damy nic nie zostało, zapita, śpiąca w lesie podczas wycieczki zakładowej, cudem unika gwałtu a może i śmierci.
8. Wylatuje z pracy. Mąż i dzieci spakowani, gotowi do odejścia.
Pani osiągnęła dno.

Znalazł się jednak ktoś, kto wyciągnął rękę i podnosi ją z tego bajora. Kieruje na terapię. Jest bezwzględny, ale skuteczny.
Wydaje się, że teraz już wszystko będzie dobrze.

1. Pani dostaje urlop zdrowotny i zaczyna uczęszczać na mitingi. Na początku co prawda, uważa, że nie jej miejsce wśród takich ostatnich moczymord, bo przecież ona taka dama i na stanowisku, ale szybko ją gaszą.
2. Pierwszy miesiąc trzeźwości. Pani oczekuje kwiatów i uwielbienia od krewnych i znajomych, bo ona już nie pije. Kto nie podziwia ten wróg. W tej kwestii im dalej tym będzie gorzej.
3. Pani bywa na mityngach coraz częściej i szerzej. Jeździ gdzie się da. W domu jest gościem, zajęta sobą, zaczyna pouczać wszystkich i wszędzie, wyzywać od nałogów sąsiada, który piwko sobie do grilla otworzy., robić za wyrocznię i psychologa.
4. Pani zaczyna się robić coraz bardziej nieznośna. Teraz skoro ona nie pije to jest najlepsza. Po powrocie do pracy stara się w perfidny sposób wygryźć ze stanowiska tą jedyną osobę, która jej pomogła się dźwignąć.
5. Pani wydaje wielkie sumy pieniędzy, swoich i nie swoich. Opróżnia domowe konta, zaciąga kredyty. Wydaje bajońskie sumy na kosmetyki, salony piękności. Nareszcie kocha siebie. Teraz nadrobi ten przepity czas.
6. Wolna jak ptak, bo przecież musi się leczyć, robi co chce, wdaje się w romanse. Przyłapana, tłumaczy, że chciała zaznać czegoś, czego nigdy nie miała.Nie ma wyrzutów sumienia. No przecież nie pije, więc o co do cholery jeszcze chodzi?
7. Mąż i dzieci spakowane. Tym razem nic już ich nie zatrzyma.
8. Widziałam ją wczoraj, w sklepie dwie przecznice od domu kupowała wódę 0,7.

Nie podsumuję, bo nie potrafię...

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 561 (693)

#49952

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Bliscy.
Jedno słowo, a tak wiele znaczeń...
Dopóki nie zacząłem jeździć w obecnie zamieszkiwanym województwie, to słowo kojarzyło mi się raczej ciepło.
Tyle, że nie zdawałem sobie sprawy z tego, do czego może doprowadzić mieszkanie we wsi po zlikwidowanym pegieerze.
Gdzie jedyna rozrywka to szklany ekran i płynne poprawiacze samooceny.

Pojechaliśmy do wezwania: kobieta, koło 40, źle się czuje, mdleje. I tyle wiedzieliśmy.
Na miejscu powitał nas nieziemski smród. Alkoholu, niemytego ciała i... krwi. To taki charakterystyczny odór, którego zapomnieć nie sposób.
Otworzył Pan Domu.
O wyglądzie i manierach zapitego przedstawiciela kopytnych.
Ale nie do niego zostaliśmy wezwani.
Oprócz Pana w pokoju leżała kobiecina. Blada jak płótno, na pierwszy rzut oka ciężko chora.
Pytamy w czym problem. Odpowiada szeptem, że krwawi z narządów rodnych.
Od kiedy? Od dwóch, może trzech miesięcy. Bez przerwy.
Rzadko to robię na miejscu zdarzenia, ale musiałem poznać stan faktyczny. Wyprosiłem władcę za drzwi i obejrzałem pacjentkę.
Wielki, krwawiący, pokrywający wszystko guz. Rak w fazie rozpadu...
Kiedy minął pierwszy szok, zapytałem, czemu nie zgłosiła się do lekarza, czemu znosiła w pokorze narastające bóle i od jak dawna tak naprawdę to się dzieje?
Znów wyszeptała, że pokrwawiała od prawie roku, ale...
Pan Domu nie pozwalał jej iść do lekarza.
Bo ma obowiązki: gotowanie, sprzątanie, a także obowiązki pozamałżeńskie, bo ślubu nie posiadają.
Toteż, dopiero kiedy zasłabła przy próbie wypełniania tychże, łaskawie pozwolił wezwać karetkę, a i to dopiero po upewnieniu się, że ten numer jest darmowy.
Mowę mi odebrało.
Pakujemy biedną niewiastę celem zabrania do szpitala. Głównie po to, żeby tam ulżyli jej cierpieniom w ostatnich dniach życia.
Bo na resztę jest już za późno.

I wtedy do akcji wkracza Pan Domu.
Z awanturą, że on nie wyraził zgody na zabranie nikogo, że jak on ma sobie sam teraz poradzić.
Staram się nie odzywać, nie reagować. Koledzy krótko informują, że to chora decyduje o swoim losie.
Na odchodne, przemyślał głęboko sytuację i wybełkotał w moją stronę:
- Panie, w sumie to ją weźta i zróbta coś, bo nawet porządnie por... ać nie mogę, jak z niej cięgiem leci...
Z lodowatym spokojem wyartykułowałem, że jego działania przyczyniły się do pewnego zgonu konkubiny, a na to są stosowne artykuły kodeksu.
I o mało nie dostałem w głowę sprzętem gospodarstwa domowego, którym zamachnął się urażony supersamiec...
Dalej to już standard: obezwładnienie, Policja, kajdanki.
A pacjentka?
Dotarła do szpitala. Zdiagnozowano niemal kompletną utratę krwi.
Podreperowano ją z grubsza i wysłano do hospicjum, w którym dokończyła żywota za parę dni.

Nie wiem nawet, jak nazwać to stworzenie, które ją więziło w domu.
Bo zwierzęta w większości opiekują się chorymi samicami...

Daleko od szosy

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1847 (1893)

#50027

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podczas głębokiej komuny istniała instytucja obowiązkowych praktyk robotniczych dla świeżo przyjętych studentów, SPR-ami też zwanych. Odbywały się w miesiącach letnich, zaraz po maturze.

Ten pożyteczny skądinąd pomysł polegał na wysyłaniu przyszłych "inteligentów" do matecznika klasy robotniczej i chłopskiej, czyli do fabryk i na pola. Niech się nauczą życia. I słusznie.

Moi "rozsądniejsi" znajomi załatwiali ten obywatelski obowiązek pół basem, no całą litrówką czasami, wręczaną w zamian za podpis znajomego sołtysa, że odbyli u niego kampanię żniwną.

Ja byłem bardziej ambitny. Przeczuwając, że system się rypnie, chciałem doświadczyć tego, choćby po to, by zdobyć opowieści do opowiadania wnukom, które by w lepszych czasach już żyły.
Poszperałem w spisie telefonów (czasy bez Panoramy Firm czy innych internetów to były) i wynalazłem najbardziej robotniczy zakład w okolicy. Fabryka Drutu i Wyrobów z Drutu - tak tajemniczo się to zwało.

A więc pracowałem przy metalowych drutach, lecz w stolarni, na stanowisku... dekarza. Czyli takiego chłopaka od dachów naprawiania.

A teraz garść diabelności:

1. Miałem wtedy 17 lat. Nie odbyłem żadnego przeszkolenia. Zero BHP. Od pierwszego dnia włazić miałem na dachy by wyrywać z nich krzaczki, szklane dachy hal produkcyjnych korzeniami rozrywające. Żadnego zabezpieczenia, linek, towarzystwa doświadczonych pracowników, nic. Właź i już.

2. Drabinki na te dachy prowadzące od wielu lat nie były konserwowane. Czasami w połowie drogi na dach własnym ciężarem wyczuwałem ich chyboczące się, czyli wyrwane umocowanie w najwyższym punkcie. Uczyło to człowieka wchodzić z dużym wyczuciem i poczuciem lekkości bytu: urwie się, czy nie?

3. Pracowałem na tej stolarni, wybudowanej jeszcze za Niemca (Górny Śląsk to był), o kilkusetmetrowej powierzchni. Miodek zapachowy: świeżo ścięte i heblowane świerki, sosny, buki.

Ale zaraz obok czyhało piekło, dosłowne. Otóż podstawowa działalność zakładu polegała na wyciąganiu i czyszczeniu drutów stalowych. (Z nieznanych mi powodów przeważnie były zardzewiałe, może po kilkuletnim leżeniu w krzakach na deszczu.)

Na jaki pomysł wpadli towarzysze już kilkadziesiąt lat wcześniej? Tak - kwasem siarkowym go potraktować. Zamknięty obieg produkcyjny by zbyt wiele kosztował, więc załatwiało się to otwartymi kadziami, pełnymi tego kwasu. Ręcznie wykopanymi, z nierównymi szalunkami. Nad którymi czuwali przeżarci oparami kwasu robotnicy, którzy ręcznie prawie (suwnicami lub takimi maksi-widłami) zwoje drutu do kadzi zanurzali. Bez środków ochrony dróg oddechowych. Bez specjalnych kombinezonów. W walonkach (takie gumiaki z pseudofutrem).

Nie tylko ich odzież była tym piekielnym kwasem przeżarta. Także ich krtanie, twarze i umysły. Zachowywali się jak zombi. Mówić wiele nie mówili, gdyż po kilku miesiącach wyżarte struny głosowe pozwalały im na wydawanie chrząknięć. "Chakra kruwa szachmachłbym co chraaa." można było tylko od nich usłyszeć.

Na szczęście od tego siarkowego piekła miałem dosyć daleko: ze czterdzieści metrów. Gdy się do kadzi już musiałem zbliżyć, jakiś gont do innej hali przenosząc, kilkanaście metrów przedtem zaczerpywałem powietrza, i jak nurek na bezdechu, sążnistym krokiem przez opary sadziłem, by z nich wychynąć w budynku maszynowni.

4. Jako lingwista in spe, po kilku dniach charkoty stałych pracowników coraz częściej udawało mi się przetłumaczyć na mowę rodzimą. Po wkupieniu się (tak zwane frycowe, ćwiartką załatwione), zacząłem się rozpytywać o te zasady BHP, środki zabezpieczenia i wpływ maksymalnych stężeń na ciało i ducha kolegów. Po wielu latach byli oni oni chodzącymi trupami i jako tacy, niewiele z nich można było wydusić. Masek ochronnych nigdy nie było. Jedynym ekwiwalentem za szkodliwe warunki pracy i jedynym medycznym zabezpieczeniem przed miazmatami było ... mleko. Tak, mieli codziennie pić dodatkowe pół litra mleka, które jakoś tam wapń uzupełniało. Przynajmniej im tak lekarz zakładowy ustalił i oznajmił.

5. Przypominam czasy: komuna, lata 1980. Po miesiącu przychodzenia na szóstą rano do piekła i pilnowania dachów nad buchającymi siarką kotłami otrzymałem... No ile mogłem dostać zapłaty, szanowny czytelniku? W dolarach, by było łatwiej te przeddenominacyjne złotówkowe kwoty porównać.


[Antypsuj]



Dostałem za to 4 dolary. Słownie: cztery. Może cztery i pół baksa, zależnie od kursu u konika. Moja miesięczna zapłata dla praktykanta.

By lepiej kwotę zapamiętać i ją sobie uzmysłowić, udałem się do Peweksu i nabyłem drogą zakupu za wszystkie te pieniądzory butelkę luksusowej wódki. (Butelka tego trunku stanowiła jednostkę waluty wymienialnej w tamtych czasach.) Chyba na jakiś używany kombinezon a'la new wave, moro czy też buty Relax tę butelczynę później wymieniłem.

komuna zapłata BHP warunki pracy

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 399 (527)

#49282

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiecie, od paru dni wzbierało we mnie, by to napisać. Najpiekielniejszą z najpiekielniejszych piekielności. Banał totalny, nic nadzwyczajnego. Truizm.

Piekielne życie. Edukacja, w zasadzie.

Tak sobie myślę ostatnio - przekroczyłem próg dorosłości. I powiem Wam nawet, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Robię to, co lubię i nawet zaczynają mi płacić. Być może jeszcze rok, półtora i będę mógł wyżyć? By było jasne - nie jestem emigrantem.
W czym więc problem, kochasiu?

Bo, wiecie, mam takie przeczucie, że mógłbym już spokojnie dawać sobie radę. Że mnie perfidnie oszukano. I nie tylko mnie, zresztą. Spiskowa teoria?
Nie.

Zacznijmy od początku. Na początku idzie się do przedszkola. Ja jeszcze miałem tą fajną możliwość, że w wieku sześciu lat zamiast do szkoły uczęszczałem do czegoś, co nazywało się "akademią sześciolatka". Jako, że byłem głodny wiedzy a sam literki dopiero dukałem, prosiłem mamę, by czytała mi encyklopedię kosmosu (dla studentów) którą potem zresztą przeczytałem, trzy lata później. I w tej samej grupie miałem paru takich kolegów, którzy także chłonęli wiedzę. Tą ciekawą. Bo czego nas uczyli wtedy? Kreślić literki.

No, ale dobrze, to jeszcze rozumiemy przecież. Idziemy dalej. Podstawówka. do trzeciej klasy każdy nauczy się pisać, czytać i liczyć w stopniu zadowalającym. Przynajmniej wtedy, dziś jak patrzę na klasę mojego brata (4 klasa) to mam ochotę bić głową o mur. Jest jeszcze gorzej, niż wtedy.

Wtedy? Człowiek nie interesuje się w podstawówce światem, a jeśli już, to bardziej kosmosem, czy mitami. Przeszłość, przyszłość. A to, co teraz? Polityka? Nuudy.
Szczęśliwe czasy, prawda?

Gdzieś tak od końcowych klas podstawówki i w gimnazjum wchodzą klucze. Klucze mówią ci, jak masz myśleć, o czym i w jaki sposób. Jeśli nie powiesz czegoś kropka w kropkę tak, jak każe klucz - dostajesz pałę. Jeśli rozwiążesz zadanie dobrze, ale nie tak, jak przewidział to jego autor - dostajesz pałę. Karzą cię, bo nie odczytałeś klucza, którego nie znałeś. Szkoła wróżek, psia mać.

Przez gimnazjum próbują cię uczyć tysiąca rzeczy w jak najkrótszym stanie, podczas gdy większość ludzi w twoim wieku wrzeszczy i głośno komentuje pośladki koleżanek. Lekcje, na których panuje względne skupienie, to WDŻ, na którym dowiadujemy się wszystkiego, co wiedzieliśmy już dawno, ale podanego w nowej formie - filmików edukacyjnych których bohaterzy starają się mówić o seksie nie mówiąc o nim wprost. Za to jakiś facet gra na pianinie, a kobieta śpiewa piosenki o czystej przyjaźni między chłopcami, a dziewczynkami. Urocze.
W ostatniej ławce jeden z kolegów pokazuje filmik, na komórce, na którym uprawia seks z koleżanką.

Ale do rzeczy. Gimnazjum to taki czas w którym się nie uczysz, bo nie masz jak, a większość tego, czego chcą cię nauczyć albo wiesz, albo dowiesz się przez następne półtora roku w LO, które jest jedną wielką powtórką z gimnazjum. znaczy, w tym wypadku - "nauką".

Więc idziesz do liceum. Bo przecież trzeba mieć "dobre wykształcenie" by do czegoś dojść. Najlepiej jeszcze pójść do jednego z tych "elitarnych". Bez liceum nic nie zarobisz. Nie wykarmisz rodziny. Nie pójdziesz na dobre studia, a przecież trzeba na nie iść.

W liceum Twoja nauka polega na klepaniu formułek - ze wszystkiego. Wykuj, zdaj, zapomnij, wykuj, zdaj, zapomnij. Bo i tak to ci się nigdy nie przyda. Wszystkie potrzebne informacje znajdziesz w sieci, jeśli będą potrzebne. W dodatku będą to informacje świeższe. Ile razy się zdarzyło, że temat z pierwszej klasy był powtarzany w następnej, bo "program się zmienił"?
A właśnie - program. Więc w liceum masz określony program, który jest tak wielki, że trzeba by było minimum 5 lat, by go zrealizować. A tu masz 2,5 roku, bo potem matura. W dodatku ten mityczny program ciągle się dezaktualizuje, jest zmieniany przez ministerstwo. musisz ciągle kupować nowe podręczniki, na które kasa spadać ma chyba z nieba. niektóre przedmioty są dramatycznie okrajane, jak historia, na której OD POCZĄTKÓW GIMNAZJUM tłuczesz ciągle jedno i to samo (!!!), dowiadując się paru zdarzeń z historii dawnej, ze współczesnej też jakiegoś urywka, z II WW o tym, jacy wspaniali byli Amerykanie a jacy my pokrzywdzeni (ale szczegóły? Gdzie tam). Za to umiesz funkcje z matematyki, którą dziś policzy ci każdy program, a która przyda się w ułamku procenta.
I tłuczesz ten program, tłuczesz. Z polskiego masz przeczytać i omówić jedną lekturę na tydzień. Bój się Boga, jeśli oprócz tego chciałbyś poczytać coś jeszcze - bo lubisz. Nie ma czasu. W dodatku szybko dochodzisz do wniosku, że nie ma sensu czytać lektur. Bo w ten sposób możesz dojść do własnych wniosków i interpretacji, a tego się nie popiera. Tego się nie lubi. Więc bryki. Bryk = 6, bo mówi o tym, co nauczyciel chce usłyszeć.

Przechodzisz przez szkołę, w której każdy przedmiot jest najważniejszy, a reszta nic nie warta i w głowie zostaje ci chaos i strzępki informacji. I z tego masz napisać maturę... pod klucz. Uwaga: Masz napisać ten egzamin w taki sposób, w jaki zostało to określone przez kogoś, kropka w kropkę, nie wiedząc, jak zostało to uzgodnione. innymi słowy - masz wieszczyć. Być może dlatego niektórzy okadzają się wcześniej marihuaną?

Wiecie? Ja dla porównania napisałem w szkole dwa egzaminy próbne. A w zasadzie jeden, ale dzięki uprzejmości nauczyciela, ocenił go dwa razy: według informacji i według klucza. Pierwszy zdałem na 98%, drugi - 28% (czyli nie zdałem). Napisałem dobrze, ale nie tak, jak w kluczu. Fajnie, nie?

No dobrze. Kończymy liceum, teraz jesteśmy wielcy. Jeszcze krok i wedle tego, co się mówi będziemy mogli sobie pozwolić na mercedesa, rodzina będzie szczęśliwa a my zamożni.

Wybieramy studia, na których mała część przedmiotów jest spokrewniona z naszym kierunkiem. Reszta to zapchajdziury, oczywiście ważniejsze, niż reszta.

Kończymy licencjat, robimy magistra. I gdzie te skarby, gdzie pieniądze? Lądujemy na bezpłatnym stażu. A potem kolejnym. I kolejnym. A potem wyjeżdżamy na zmywak do GB, gdzie zarabiamy więcej, niż tu pracownik w biurze.

Teraz cofnijmy się do początku. Powiedziałem, że się mi zaczyna powodzić, że jestem szczęśliwy. Czemu, w zasadzie?

Ano, nawet studiów nie skończyłem. Ale wiecie co? Ostatnie 15 lat zarywałem noce, śpiąc po 4-5h na dobę (nie bez skutków zdrowotnych) by szlifować pasję.
W tej chwili zaczynam zarabiać i poproszono mnie o udzielanie wykładów. Co z tego zawdzięczam szkole? Nic.
Polskiej edukacji zawdzięczam tylko i wyłącznie zmęczenie, nerwy i użeranie się z urzędnikami (bo nauczycielami mało kogo mogę nazwać).

W dodatku teraz, kiedy już opadł pył "nauki" mogę z całą śmiałością stwierdzić, że zaczynam żałować, że nie poszedłem do zawodówki. Kumpel po niej kupił sobie właśnie ładną działkę z domem. A ja po elitarnym liceum i tragikomicznych studiach nie znajdę dobrej pracy. Tutaj. Być może coś będzie z tego, co sam sobie zapracowałem. Ale edukacja?

Wiecie co? Umiem całkiem dobrze liczyć funkcje. Aha, no i wiem, jak rozróżnić średniowiecze i antyk. I orientuję się co to mitoza/mejoza. I wiem, że USA nas wszystkich uratowały, a Chrzest Polski odbył się w 966.
I co? Gdzie są moje pieniądze? Umiem! I mam ładne świadectwo! I co?

...Ale jak to pod kościół, żebrać?

To jest Piekielność, moi drodzy. A historią zacząłem się interesować niedawno. I wiecie co? To zasługa zespołu metalowego, który śpiewał o "ciekawostce" jaką była bitwa pod Wizną. Od tego czasu stwierdziłem, że jesteśmy naprawdę świetnym narodem.

Tylko co z tego, jeśli nikt o tym nie wie?

Polska

Skomentuj (179) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1060 (1730)

#37158

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Nie chcę już edytować poprzedniej długiej historii i dodawać tego wszystkiego co spotkało mnie po tragicznej śmierci męża więc postaram się tym razem krótko.

Miałam głęboką depresję po tym gdy mąż zginął, nadal mam ale staram się z nią walczyć i na pewno wychodzi mi lepiej niż na początku.

1. Siostra:
- Nie wyj tak, bo moje dzieci w mieszkaniu obok to słyszą i to źle na nie wpływa... (wiem, że na początku dosłownie wyłam, a nie płakałam, starałam się w poduszkę, ale wtedy naprawdę nie umiałam zdusić tego jakoś cicho w sobie, a dzieci w wieku 10-13 lat).

2. Pani psycholog:
- Nie możesz dusić tego w sobie, jak musisz to krzycz, inaczej zwariujesz, bo drgawki które masz na tle nerwowym pójdą Ci w mózg, bierz tabletki uspokajające (siostra podsłuchiwała bo była ze mną).

3. Siostra:
- Już nie gadaj o nim, nie wyj. Po co ci to. I tak nic ci to nie da... (wtedy potrzebowałam o tym rozmawiać).

4. Za jakiś czas (Przestałam chcieć rozmawiać, płakałam po cichu).
Siostra: - No porozmawiajmy o tym!
Ja: - Nie chcę, nie chcę bo nie zasnę i tak ciągle o nim myślę, pogadajmy o czymkolwiek żebym choć na chwilę nie myślała.
Siostra: - Ale trzeba o tym rozmawiać, a płacz płacz, musisz się wypłakać... (czy to nie sprzeczne z ad.2? tylko, że mimo mojego sprzeciwu i tak mówiła i to w taki sposób, że pogłębiała mój nastrój)

5!
Siostra (całkiem poważnie): - No wiesz, współczuję ci ogólnie sytuacji, ale najbardziej współczuję ci braku seksu! ??!! (Nienawidzę jej od tej pory i uważam za pustaka, starsza ode mnie o kilka lat i zazdrościła mi udanego małżeństwa ale jak tak można?)
Miała na studiach podstawy psychologii...

rodzina w potrzebie

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 591 (757)

#48771

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piątym wieszczem się stałem. I w dodatku ulubionym, choć przyszywanym, wujkiem.

Jakiś czas temu zebrałem czeredę (w ilości sztuk 3) sąsiedzkiej młodzieży i wybraliśmy się na nieodległy stok aby skorzystać z pogody i pojeździć na nartach. Młodzież miała pod moim okiem doskonalić raczej niewielkie umiejętności.

Jazda układała się wyśmienicie, pogoda dopisywała, humory także. Stok nieduży, płaski, idealny do nauki. Pokazywałem co i jak, wymyślałem ćwiczenia, chłopcy ćwiczyli sumiennie i widać było, że sprawia im to dużą frajdę.

Niestety jak zawsze, znajdzie się ktoś, komu taka idylla mocno przeszkadza. Ktoś, w postaci jegomościa w moim wieku kilka razy przejechał dość szybko i dość blisko uczącej się grupki i widać było że niezbyt jest zadowolony „zawalidrogami”. W pewnym momencie chyba nie wytrzymał, bo kiedy mijał nas przy następnym zjeździe zatrzymał się i podniesionym głosem dał do zrozumienia, że jak chcemy się uczyć to on zaprasza na oślą łączkę. Może wtedy nie będziemy przeszkadzać ludziom którzy UMIEJĄ jeździć. Poza tym dowiedziałem się, że małolaty mają zupełnie niedobrany sprzęt który zagraża ich bezpieczeństwu, a dodatkowo zostało to skwitowane komentarzem rzuconym półgębkiem: „...no ale jak ludzi nie stać na porządny sprzęt...”. I pojechał.

Przysłowiowa kopara mi opadła, ale pół metra śniegu stłumiło odgłos uderzenia. Rodzice chłopaków na sprzęt nie szczędzili, wszystko renomowanych marek, specjalnie dobierane do wieku i umiejętności przez fachowców. Wierzcie mi, na dolnych półkach to nie leżało. Dodatkowo, siłowy styl jazdy malkontenta ewidentnie wskazywał, że jest naturszczykiem i na każdym ostrzejszym stoku kończyłby zjazd na czterech literach.

Chłopcy spojrzeli na mnie z konsternacją, ale szybko ich uspokoiłem:
- Się nie przejmujcie, jeździcie lepiej od niego i zobaczycie, jeszcze będzie okazja się odegrać.

Jako się rzekło, okazja się zdarzyła.
Jegomość przeszarżował (swoją drogą do dziś nie wiem jak można przeszarżować na tak łagodnym stoku) i zaliczył pięknego orła z wypięciem nart w pakiecie. Zatrzymaliśmy się obok, żeby zobaczyć czy nic się nie stało. Nic się nie stało. Zaciskał, co prawda zęby ale chyba ze złości i wstydu niż z bólu. Najmłodszy i najbardziej wygadany z naszej grupy Krzysiek, podjechał po narty nieszczęśnika. Dogonił je i zatargał z powrotem ale widziałem że podczas krótkiej drogi ogląda je ciekawie. Przyszedł, wręczył leżącemu jego niesforne, uciekinierki i zasugerował.
- Jak pan chce, to wujek (to o mnie) niedużo bierze za lekcje jazdy. Może pana poduczy.
Ale zaraz się poprawił.
- Ale nie sorki, sprzęt tani, z Decathlonu to pewnie pana już na lekcje nie stać.
I pojechał, a my za nim usiłując nie wybuchnąć śmiechem.

Na dole chłopaki popatrzyli na mnie podejrzliwie.
- Wujek, ale skąd wiedziałeś?
Normalnie wybryk natury. Przewiduje przyszłość.

...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 650 (762)

#20640

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna historia z panią Jadzią.

Dzisiejsza historia jest opowieścią o: „Czasie wyborów”.
Pani Jadzia jest fanką R.R (Radio Rydzyka) i głosuje tylko na polityków wypowiadających się w tym radiu, co ciekawe owe radio zaprasza tylko polityków z jednej partii. Oczywiście można się domyślić jakiej.

Historie o wyborach trzeba podzielić na 3 części chronologiczne:

Pierwsza: Czas 3 miesiące do wyborów. Co robi Jadzia? Jadzia na czas wyborów zawiązuje sojusz z Panią Gienią, która jest podobnych poglądów, jednak nie trawi Jadzi, wręcz bym rzekł że nienawidzi, jednak „wybory o wolną Polskę” zmuszają ją do tak radykalnych kroków jak sojusz na linii Jadzia-Gienia. Na dodatek daje „prace” dwóm osiedlowym dresikom o ilorazie inteligencji minus 100, którym największą wartością życiową jest alkohol.

Pani Jadzia mieszka w bloku, przy którym biegnie główna arteria pieszych osiedla. Nie daleko jej bloku znajduje się przystanek, wiec chcąc nie chcąc, sporo ludzi tamtędy się przewija. Jadzia od rana do wieczora siedzi na podwórku i zbiera podpisy.
Nie, Jadzia nie chodzi między ludźmi i nie mówi proszę się wpisać. Jadzia sobie siedzi. Po co ona ma chodzić, ludzie i tak przyjdą. Jak?
Jadzia na wysokości swojej klatki wystawia ławkę szkolną (bądź coś co ją przypomina) i krzesło, zwrócone w stronę przystanku, za plecami Jadzi siedzi pani Gienia zwrócona w drugą stronę, a wcześniej wspomniane dresiki przepuszczają osoby które wpisały się na listę poparcia. Inaczej przejścia nie ma.
Ulicą przejść się nie da, bo jest to dość ruchliwy kawałek, po drugiej stronie nie ma chodnika, ponieważ na wysokości klatki Jadzi stoi wysoki płot, ogradzający prywatną posesję. Okres ten trwa około 2 tygodni.

Faza druga: Jeżeli Jadzia nie zbierze wystarczającej ilości podpisów, bodajże 5tys. zaczyna się chodzenie Jadzi. Pani Jadzia wreszcie się wysila i chodzi po mieszkaniach ludzi. Większość osób się już i tak wpisała dla świętego spokoju, jednak zostają oporni. Jadzia właśnie do tych opornych chodzi. Sposób działania Jadzi:

Wielki orędownik wolnej Polski puka do mieszkania, mieszkanie się otwiera, Pani Jadzia prowadzi monolog i każe (tak, nakazuje) wpisać się na listę oraz wkłada laskę do mieszkania delikwenta. Jeżeli ktoś nie chce, ta jeszcze raz namawia, osoba zatrzaskuje drzwi, laska się łamie i Jadzia zostaje z niczym. Nie piekielne? Cóż, nie znacie Jadzi.
Fan R.R sprawił sobie nową laskę, super nową i wytrzymałą. Sytuacja się powtarza z laską, jednak jak drzwi chcą być zatrzaśnięte, nie dają rady. Drzwi są uszkodzone, framuga także. Jak? Jadzia sprawiła sobie całą metalową laskę. Nie wiem skąd, nie wiem jak. Sprawiła. Całą metalową, podobną do gryfu sztangi, ważącą z 15kg. Sposób mojej rodziny na Jadzie:
- Kto tam?
- Pani Jadzia.
- Nikogo nie ma w domu.
- To ja przyjdę jutro.
Skutkuje. Znaczy skutkowało, bo już tam nie mieszkam.

Faza trzecia: Wybory. Dosłownie wybory. Obowiązuje cisza wyborcza. Jadzia idzie do lokalu (u nas lokalami wyborczymi są zazwyczaj szkoły), wchodzi do toalety która znajduje się bardzo blisko urn i krzyczy:
- Głosuj na tego i tego! (czyt. swojego kandydata) Oczywiście wcześniej się barykadując w tym ustronnym miejscu. Jeżeli już ktoś jest bliski dotarcia do jej kryjówki, Jadzia ucieka przez okno.
Drugim pomysłem jak zachęcić, bądź zniechęcić ludzi na głosowanie na jej kandydata, jest sprint przez lokal wyborczy. Jaki sprint? Jadzia wbiega z ulotkami swojego kandydata i rozrzuca je po całym lokalu i szybko ucieka. Nigdy nie udało jej się złapać.
Teraz najlepsze.
Raz udało się Jadzi niepostrzeżenie dostać do wnętrza szkoły, podczas wyborów. Jadzia rozwiesiła wtedy wielki transparent promujący jej kandydata i krzyczenie z okna promujące tegoż kandydata. Później była wielka ucieczka Jadzi przed strażą miejską i członkami komisji. Zgadliście, udało jej się uciec, oczywiście przez okno.

PS. Jadzia zbiera podpisy na swojego kandydata który startuje z ramienia partii, której się domyślacie, jednak partia nie chce zbierać dla niego podpisów bo jest totalnym idiotą (znam i wiem co pisze). Ów idiota nawet urządza wieczory polityczne u Pani Jadzi. Owy kandydat nigdy nie przekroczył 2% głosów.

PS 2. Podobno w tym roku Jadzia w łazience krzyczała:
- Ja tragicznie zmarły prezydent RP, karzę ci głosować na tego i tego (kandydat Jadzi).

PS 3. Uprzedzając pytania czy Jadzia jest normalna, będzie o tym w ostatnim odcinku: „Z życia Jadzi”.

Jadzia

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 448 (576)

#9526

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja przydarzyła się kilka lat temu w wiejskim sklepiku. Wszedłszy do wyżej wspomnianego, zastałem ekspedientkę wyraźnie kłócącą się z klientem.
K: Kobieto, to tylko dwa piwa!
E: Jak dla mnie, możesz chlać do woli, ale ja nie zamierzam za to płacić.
Nie byłem zdziwiony nawet tym, że zwracają się do siebie na „ty”, wszakże na wsi (wiem z doświadczenia) ludzie często bardzo dobrze się znają. Tymczasem oni kontynuowali...
K: No dobra, jedno.
E: Nic za darmo, rozumiesz?
K: Ja ci oddam.
E: Oddasz, oddasz! Zawsze, KUR*A, oddajesz!
K: Chyba dawno nie dostałaś w pysk. Poczekaj, tylko wyjdziesz z tego sklepu.
Czułem, że muszę się wtrącić.
Ja: Przepraszam, czy mam wyrzucić tego pana? Nachodzi panią?
E: Od 15 lat!
Ja: ...?
E: To mój mąż. Spokojnie. Popieprzy, popieprzy i przestanie.
K: Niewdzięczna baba! Ja jej troje dzieci zrobiłem, chociaż to beznadziejna robota, a ona mi teraz nawet piwa nie da!

Nie zazdroszczę dzieciom.

wiejski

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 716 (796)

#48150

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam, uczę języka angielskiego. Pracuję z dziećmi w szkole językowej. Nauka intensywna.

Mam taką zasadę, że nawet z najmłodszymi dziećmi staram się prowadzić zajęcia z użyciem jak największej ilości języka obcego, wspartego gestem czy obrazkiem. Działa to bardzo dobrze. Z dziećmi nieco starszymi, takimi w trzeciej/czwartej klasie (w zależności od grupy i tego, jak długo się z nami uczą) wprowadzam zasadę, że podczas zajęć używamy tylko języka angielskiego. Wszyscy, uczniowie też. I w komunikacji ze mną, i w komunikacji między sobą. W razie jakiegoś większego problemu wiedzą, jak poprosić o pozwolenie na użycie języka ojczystego i gdy widzę, że może chodzić o coś, czego dziecko jeszcze za żadne skarby nie wyrazi po angielsku, zezwalam. Takich sytuacji jednak jest niewiele. Stosuję również system motywacyjny nagradzający mówienie po angielsku. Pokazuję im, jak w prosty sposób za pomocą opanowanych przez nich słów i struktur można się skutecznie komunikować. Że wcale nie trzeba powiedzieć "Proszę pani, czy mogłaby pani pomóc mi w rozwiązaniu zadania trzeciego, ponieważ nie wiem, jak je zrobić?" gdyż tę samą myśl można przekazać mówiąc "Help! Exercise 3" - a to każde z nich potrafi ;)

Wprowadzenie tej zasady zazwyczaj kończy się tym, że przez pierwszy miesiąc dzieci marudzą i przez pierwszy miesiąc (no, czasem 2 tygodnie, jak grupa gadatliwa) mam względną ciszę na zajęciach i skupienie, a potem jednak potrzeba komunikacji wygrywa i się wszyscy rozgadują do tego stopnia, że potrafią się zapomnieć i jeszcze schodząc po schodach po zajęciach dzieci prowadzą zaciętą dyskusję po angielsku. Aż miło popatrzeć. I zawsze rodzice byli zadowoleni.

Trafiła mi się jednak pewna grupa, która mnie załamała. Przejęłam ją w czwartym roku uczenia się w naszej szkole. Znowu nie dzieci mnie załamały, dzieciaki cudowne, grupa rozgadana jak mało która, fantastycznie sobie radzą. Załamały mnie mamy w grupie, broniące swoich dzieci jak lwice. Dzieci dość duże, uczą się dodatkowo angielskiego już czwarty rok i naprawdę dużo potrafią. Moją zasadę wprowadzałam skutecznie w grupach krócej się uczących. Mamusie jednak naskakiwały na mnie, jakbym nie wiadomo, jaką krzywdę ich dzieciom robiła. Bo były mocno zaniepokojone tym, że... na dodatkowych zajęciach z angielskiego mówię do dzieci po angielsku i wymagam tego samego od moich uczniów. Organizowane były liczne spotkania ze mną, narady, ja tłumaczyłam swoje, mamusie swoje. Bo dzieci będą miały tiki nerwowe. I będą się moczyć w nocy ze stresu! Jak ja śmiem tak stresować ich pociechy! Tymczasem grupa błyskawicznie się zaadaptowała do nowej zasady i radzą sobie po prostu rewelacyjnie. Aż miło ich się słucha. Wszystkich, co do jednego. I cieszą się jak szaleni, że to jedyne zajęcia, na których nauczyciel nie strofuje ich za gadanie z koleżanką z ławki podczas pracy - pod warunkiem, że gadają po angielsku.

Zastanawiam się jednak, co jest nie tak z tym światem. Rodzice posyłają swoją pociechę na dodatkowe zajęcia językowe, płacą za to i mają pretensje, że człowiek ich uczy. Rozumiem, że powinniśmy sobie prowadzić luźne pogawędki po polsku, żeby się dzieci nie zestresowały?

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 755 (833)

#13922

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historii z sądu ciąg dalszy. Część moja, część zasłyszana na szkoleniach urzędników sądowych.

1.
Sprawa rozpoznawana z ławnikami, jakiegoś delikwenta o produkcję bimbru.
Sędzia jak sędzia wypytuje o szczegóły i wszystko do protokołu, po chwili pyta się ławników czy mają pytania do oskarżonego i o dziwo jeden tak! (to że nie spali już zasługuje na uznanie)
Zadaje pytania bardzo szczegółowe o składniki, sposób produkcji, sprzęt, recepturę, a oskarżony wszystko dokładnie wyjaśnia i tłumaczy.
W czasie narady nad wyrokiem ławnik mówi:
- Panie Sędzio oskarżony coś kręci! Z takiej ilości wody i składników (cukier i drożdże) nie można zrobić tyle bimbru bo... (i tu podaje dokładne wyliczenie)
Sędzia się go pyta skąd takie rzeczy wie, a on prosto z mostu:
- Wiem bo sam pędziłem, a oskarżony ma złą recepturę!

2.
Prokurator poczuł się urażony i dotknięty tym, iż pełnomocnik skazanego, uczestnicząc w posiedzeniu, trzyma ręce w kieszeni. Zwrócił się do sędziego, aby zwrócić uwagę panu mecenasowi, że tak nie przystoi itd. Riposta mecenasa była następująca, iż jeśli fakt trzymania przez niego rąk w kieszeni, oznacza, iż "dotyka" w ten sposób pana prokuratora, to ona bardzo przeprasza.

3.
Rozwód. Sędzia próbuje wydusić ze stron dlaczego się pobrali. W końcu zadaje pytanie
- Czy ciąża była przyczyną zawarcia związku małżeńskiego?
Po drugiej stronie cisza.
- No, czy kiedy pani zawierała związek małżeński czy była pani w ciąży ?
- Częściowo.
- Co znaczy częściowo? - Pyta z niedowierzaniem sędzia.
- W 4 miesiącu.

4.
Sprawa rozwodowa, sędzia już trochę zniesmaczona zeznaniami powoda (mąż), który opowiada, że jego żona nigdy nie wiedziała co to uczciwość małżeńska i że wszyscy ją mieli za "ursynowską ku...ę" (przyp. Ursynów - dzielnica W-wy), pyta pozwaną:
- I co pani na to, pani Ursynowska?

5.
Jeden z młodych prokuratorów tak się cieszył z wygranej sprawy, że zjechał w todze po poręczy schodów małego sądu krzycząc: Batman!

6.
Sędzia pyta świadka - w sprawie o wypadek - "Ile metrów mogło być od przystanku autobusowego do miejsca zdarzenia?" Świadek przesłuchiwany przez ponad 2 godziny, wielokrotnie o to samo pytany odpowiada:
- 8 metrów i 49 centymetrów.
Sędzia zdziwiony ponownie pyta:
- Skąd taka dokładność u pana?
Świadek:
- Bo wiedziałem, że na pewno znajdzie się jakiś idiota, który mnie o to zapyta.
Poleciała grzywienka...

7.
Sprawa karna, sam początek sesji, jakoś 8:30, po wywołaniu oskarżony siada na ławie i w tym momencie sędzie się orientuje że zapomniała łańcucha. Pada teatralny szept: - Proszę przynieść łańcuch.
Na co oskarżony wstaje przerażony:
- Nie trzeba, ja się przyznaję.

8.
Sędzia pyta skazanego (art. 178 - jazda pod wpływem):
- Lubi Pan jeździć rowerem ?
Skazany odpowiada:
- Nie, już nie lubię...

9.
Przedstawicielka ustawowa małoletnich powodów na pytanie Sędziego, który nie dawał wiary jej zeznaniom, mówi:
- Ależ proszę Wysokiego Sądu! Ja przysięgam na wykrywacz kłamstw!

10.
Strona na sali chce złożyć załącznik do protokołu i stwierdza, że są to artykuliki, na to sędzia ze składu podniesionym głosem i kiwaniem rąk:
- Żadnej erotyki, żadnej erotyki!
Na to sędzia przewodniczący:
- Artykuliki Wiesiu.
Cała sala ryczy ze śmiechu, ja oczywiście też.

11.
Kiedyś idąc korytarzem sądowym zaczepia mnie kobiecina (z wyglądu około 70 lat w, chustce na głowie) i pyta:
- Paniusiu, a gdzie tu wydział gospodarczy?
Tłumaczę kobiecie jak tam dojść, ale w pewnym momencie coś mnie tknęło, bo kobieta na bizneswomen nie wygląda i pytam się po co pani chce iść do tego wydziału.
A babcia do mnie:
- A bo wie paniusia, mąż zmarł i gospodarka kilka hektarów po nim zostało.
Tak się ubawiłam, że babcię pod same drzwi wydziału cywilnego odprowadziłam.

12.
Rozprawa karna kilku oskarżonych, dwóch adwokatów (kobieta i mężczyzna) i nerwowa prokurator odczytująca akt oskarżenia z 200 zarzutami... czyta, kobiciunia czyta i czyta.... w pewnym momencie przerywa krzycząc:
- Przerwa wysoki sądzie, przecież ja czytam a/o, a słyszę szelest gazet na sali!
Na co pani adwokat wstaje mówiąc:
- Przecież to normalne wysoki sądzie, ale ja przynajmniej czytam strony prawnicze, a kolega to czyta SPORT...

13.
Świeżo upieczony rozwodnik do Sądu:
- Proszę jeszcze o uregulowanie stosunków seksualnych z moją byłą żoną...

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 671 (759)